Głęboką nocą, u kresu całego tego nieskończenie długiego dnia, Erast Pietrowicz siedział w gabinecie naczelnika policji municypalnej. Czekali na trzeciego członka grupy śledczej, tubylczego inspektora. Na razie pili mocną czarną kawę i po trosze przyglądali się sobie.
Sierżant Walter Lockston w nie tak odległej przeszłości służył jako stróż prawa w jakiejś kowbojskiej mieścinie na amerykańskim Dzikim Zachodzie i zachował cały styl tej dzikiej krainy.
Siedząc z nogami na biurku, huśtał się na krześle. Mundurowe kepi spuścił na wzór kowbojskiego kapelusza niemal na czubek nosa, z kącika ust sterczało mu zgasłe cygaro, a u pasa dyndały dwa potężne rewolwery.
Policjant nie milkł ani na chwilę, a ględząc, wciąż stylizował się na gbura, lecz Fandorin coraz bardziej umacniał się w przekonaniu, że Lockston to nie taki prostak, na jakiego stara się wyglądać.
– No i zrobiłem niebywałą karierę – opowiadał, niemiłosiernie przeciągając samogłoski. – Zwyczajni ludzie z sierżanta dosługują się i marszałka, a u mnie wszystko na wywrót. W tamtej dziurze, gdzie na pięciuset mieszkańców było pięć tysięcy krów, a zbrodnią stulecia okazał się rabunek sześćdziesięciu pięciu dolarów z miejscowej poczty, nazywałem się marshal. A tu, w Jokohamie, gdzie mieszka blisko dziesięć tysięcy ludzi, nie licząc diabelnej ciżby skośnookich, jestem raptem sierżantem. Na dodatek mój zastępca to porucznik. Śmiech na sali! Niezłe porządki, co? Sierżant! Pisząc do domu listy, muszę łgać, podpisywać się „kapitan Lockston”. Bo też jak nic powinienem być kapitanem. Z sierżantem to jakieś wasze europejskie wymysły. Powiedz no pan, Rusty: są sierżanci w Rosji?
– Nie – odpowiedział Erast Pietrowicz, nawykły już do okropnego „Rusty”, wynikłego po pierwsze, z niezdolności Lockstona do wymówienia imienia Erast, a po drugie – z siwizny na skroniach tytularnego radcy *. Drażnił tylko upór, z jakim gospodarz gabinetu uchylał się od rozmowy na temat. – Sierżantów u nas w policji nie ma. Pytałem, Walter, co panu wiadomo o lokalu Rakuen.
Lockston wyjął z ust cygaro i strzyknął brunatną śliną do spluwaczki. Wodnistymi, z lekka wyłupiastymi oczyma spojrzał na Rosjanina i chyba pojął, że ów tak łatwo się nie odczepi. Skrzywiwszy miedzianej barwy oblicze, oznajmił niechętnie:
– Widzisz, Rusty, Rakuen leży za rzeką, a to już nie Settlement. To znaczy prawnie terytorium jest nasze, ale biali tam nie mieszkają, tylko żółtogębi. Dlatego zwykle się tam nie pchamy. Bywa, że jeden jap zarżnie drugiego, to na porządku dziennym, ale jak długo nie tykają białych, tyłka nie ruszę. Coś jakby milcząca umowa.
– Ale w tym wypadku istnieje podejrzenie, że ofiarą padł poddany rosyjski – przypomniał Fandorin.
– Mówiłeś – przytaknął Lockston. – I wiesz, co o tym myślę? Bzdura i głupie ploty. Jeśli twój mister B. odwalił kitę, bo ktoś go po pijanemu trącił paluszkiem w szyję, to jasna rzecz, że dziadyga był na ostatnich nogach. Jakież to, u diabła, morderstwo? Już ja ci powiem, jak wygląda prawdziwe morderstwo. Jednego razu u nas, w Buffalo Creek…
– A jeśli Błagolepowa jednak zabito? – przerwał urzędnik, który wysłuchał już paru wstrząsających epizodów z kryminalnej kroniki, osady.
– No, to wtedy – łypnął sierżant spode łba – skośnoocy się nie pozbierają. Jeśli to naprawdę jakieś śmierdzące azjatyckie sztuczki, pożałują, że wleźli w szkodę na moim terytorium. Zeszłego roku na moście Ogonbashi (a to, proszę zauważyć, już poza granicami Settlementu) zarąbali francuskiego oficerka. Po drańsku, od tyłu. Jeden psychol z byłych samurajów wściekł się, że ichniemu bractwu zabronili szable nosić. Bo tu dla nich tak, że winni wszystkiemu są biali. Więc ruszyłem wszystkich swoich chłopaków i capnąłem sukinsyna – nawet nie zdążył zetrzeć krwi z szabli. Ależ się wił, żebyśmy mu pozwolili samemu flaki sobie wypruć! Aż płakał. Ale chrzanić! Przewlokłem go na postronku do tubylczej dzielnicy, niech się przypatrzą żółtomordzi, a potem bez wszelkich ceremonii powiesiłem na tymże postronku. Ma się rozumieć, z japoszkami była draka. Że niby to oni powinni sądzić psychola i odrąbać mu łeb, jak to u nich przyjęte. Jeszcze czego! Sam się odgrywam za swoich. Jak się upewnię, że pański rodak zadarł kopytka nie z woli losu, ale pomógł mu który z japów… – Lockston nie domówił, lecz rąbnął wymownie piąchą w stół.
– Czy zna pan inspektora delegowanego do nas z japońskiej policji? Nazywa się ten pan Goemon Asagawa.
Erast Pietrowicz specjalnie mówił o Japończyku z wyszukanym szacunkiem, by dać poznać, że nie zachwyca go słownik sierżanta. Jak się zdaje, Amerykanin pojął aluzję.
– A jakże. Naczelnik komisariatu na ulicy Wozowej, to w Mieście Tubylczym. Ze wszystkich żółto… Japończyków Go jest najbardziej do rzeczy. Jużeśmy raz i drugi wspólnie pracowali w sprawach mieszanych, gdzie narozrabiali i biali, i skośnomor… No, w sensie tubylcy. To młodziak, jeszcze nie ma trzydziestki, a doświadczony! Piętnaście lat w policji służy.
– Jak to możliwe? – zdziwił się Fandorin.
– No, bo on jest dziedzicznym yoriki.
– Kim?
– Yoriki to coś w rodzaju copa z komisariatu. Za szoguna – tu, czyli poprzedniego reżimu, wprowadzono zasadę, że każdy zawód i stanowisko przekazuje się z ojca na syna. Jak, dajmy na to, twój tatko był nosiwodą, to i ty będziesz całe życie beczkę z wodą targał. Jeżeli rodzic był zastępcą naczelnika straży pożarnej, to ty też będziesz zastępcą naczelnika. Przez to właśnie wszystko się u nich rozchrzaniło – co za sens rękawy sobie wyrywać, jak, tak czy owak, wyżej taty nie podskoczysz? A Go jest z rodu yoriki. Kiedy bandzior zarżnął mu ojca, chłopaczysko miało lat trzynaście. Ale obowiązek – to obowiązek. Doczepił sobie dwie szable, wziął dębczaka w garść i zaczął służyć. Opowiadał, że przez pierwszy rok dłuższy miecz musiał dygać pod pachą, żeby się nie wlókł po ziemi.
– Ale jakże mógł chłopak utrzymać porządek w całym cyrkule?
– Tu u nich mógł, bo japoszki… Japończycy nie tyle na człowieka patrzą, ile na stanowisko. Dlatego policjantów tak się tu szanuje – wszystko to samuraje. A jeszcze zauważ, Rusty, że chłopaków, co przychodzili na świat w rodzinie yoriki, od szczeniaka przyuczano do wszelkich policyjnych nauk: jak dogonić złodzieja, jak bandytę rozbroić i związać, a już kijem tak oni młócą, że się naszym copom nawet nie śniło. Myślę, że Go już w trzynastym roku życia sporo z tego umiał.
Erast Pietrowicz słuchał z ogromnym zajęciem.
– A jak teraz urządzona jest u nich policja?
– Na wzór angielski. Bezrobotnych samurajów wciąż wszędzie pełno, więc na brak ochotników nie narzekają. Jeśli interesują cię szczegóły, spytaj samego Go, właśnie tu idzie.
Fandorin popatrzył w okno i zobaczył na oświetlonym placu wysokiego Japończyka w czarnym mundurze, białych pantalonach i z szablą przy boku. Zmierzał w stronę komisariatu, wymachując po wojskowemu prawicą.
– Widzisz? Ma przy pasie rewolwer – powiedział Lockston. – To u tubylców rzadkość. Dużo bardziej wolą kij, a w ostateczności miecz.
Inspektor Asagawa, małomówny, spokojny, o nieruchomej twarzy i bystrych, niechybnie nader spostrzegawczych oczach, spodobał się radcy tytularnemu. Japończyk zaczął od tego, że tyleż ceremonialnie, ile z pełną stanowczością przywołał do porządku hałaśliwego sierżanta.
– Ja też rad jestem znów pana widzieć, mister Lockston. Tylko jeśli nie sprawi to panu kłopotu, proszę nazywać mnie Goemon, a nie Go, aczkolwiek my, Japończycy, czujemy się jeszcze bardziej komfortowo, gdy ktoś zwraca się do nas po nazwisku. Dzięki, kawy pić nie będę. O zdrowiu i reszcie, za pańskim pozwoleniem, porozmawiamy później. Szefostwo powiadomiło mnie, że przechodzę pod komendę pana wicekonsula. Jakie będą wskazówki, mister Fandorin?
Tym sposobem rozmowa skierowana została w nurt konkretu. Erast Pietrowicz krótko wyłożył zadanie.
– Panowie, w Settlemencie musimy znaleźć trzech samurajów z Satsumy, których minionej nocy woził kutrem rosyjski poddany, k-kapitan Błagolepow. Trzeba sprawdzić, czy ludzi ci mają związek z jego przedwczesną śmiercią.
O politycznym tle śledztwa Fandorin ani się zająknął. Asagawa zrozumiał to i, jak się zdaje, zaakceptował – w każdym razie przytaknął.
– No, ale jakże ich znaleźć, jak sprawdzić? – zapytał Lockston.
– Ci ludzie wynajęli kapitana, żeby dziś, przed świtem, znów odwiózł ich do Tokio, wpłacili nawet zadatek. Jak się wydaje, pierwszym naszym posunięciem powinna być obserwacja w miejscu przycumowania kutra, czy Satsumczycy o wyznaczonej porze się zjawią. Jeśli nie, to znaczy, że wiedzą o śmierci kapitana. Wtedy podejrzenie ich udziału w jego śmierci się wzmocni. To raz.
– Gdzież tu sens? – sierżant wzruszył ramionami. – No, to się wzmocni. A gdzie tych trzech znaleźć? To dopiero sztuka.
– Córka zmarłego powiedziała mi, że większość k-klientów podsyłał jej ojcu gospodarz Rakuena. Zakładam, że i tych trzech umówiło się nie z kapitanem, lecz z właścicielem kutra. Całkowitej pewności tu nie mam, ale nie zapominajmy, że podejrzany cios w szyję padł właśnie w ścianach Rakuena. Stąd czynność śledcza numer dwa. Jeśli Satsumczycy nie zjawią się na przystani, zajmiemy się mister Semushim.
Lockston wciąż jeszcze żuł cygaro, rozważając w myślach słowa Fandorina, kiedy Japończyk już wstał.
– Moim skromnym zdaniem, pański plan jest całkiem dobry – oświadczył krótko. – Wezmę dziesięciu doświadczonych policjantów, otoczymy przystań i zaczekamy.
– A ja wezmę szóstkę chłopaków, całą nocną zmianę. – Wstał i sierżant.
Erast Pietrowicz podsumował:
– Tak więc jeśli Satsumczycy przyjdą, zwalnia ich to z podejrzeń o śmierć kapitana. Przekażemy ich japońskiej policji, niech zajmie się sama ustaleniem ich tożsamości i zamiarów. Jeśli nie przyjdą, śledztwo pozostaje w kompetencjach konsulatu i policji municypalnej.
– I proszę być pewnym, wyskrobiemy sukinkotów choćby spod ziemi – podchwycił Amerykanin. – Wprost z przystani ruszymy do garbatego japa i wytrzęsiemy z niego duszę.
„A jednak nie wytrzymał!” – drgnął na słowo „jap” Fandorin. Chciał już zwrócić uwagę posiadaczowi nieokiełznanego języka, lecz okazało się, że inspektor Asagawa sam nie pozwoli dmuchać sobie w kaszę.
– U Japończyków, mister Lockston, dusza tkwi nieco głębiej niż u białych. Tak łatwo się jej nie wytrząśnie, zwłaszcza komuś takiemu jak Semushi. To bez wątpienia akunin, ale bynajmniej nie mięczak.
– Kto? Co? – podniósł brwi Fandorin, słysząc nieznane słowo.
– Akunin to coś jak evil man albo villain * - spróbował wytłumaczyć Asagawa – ale nie do końca… Myślę, że nie ma w angielskim ścisłego odpowiednika. Akunin – to łotr, ale drobny, tyle że silny. Ma własne reguły gry, które ustanawia sam dla siebie. Nie mieszczą się one w ramach prawa, lecz dla swego kodeksu akunin nie pożałuje nawet życia. Dlatego wzbudza nie tylko nienawiść, ale i szacunek.
– Takiego słowa nie ma i po rosyjsku – przyznał, pomyślawszy, Fandorin. – Ale proszę k-kontynuować.
– Semushi niewątpliwie drwi sobie z prawa. To okrutny i pomysłowy rozbójnik. Do tchórzy jednak nie należy, bo nie utrzymałby się na swoim miejscu. Dobieram się do niego już od dawna. Aresztowałem go dwukrotnie: za kontrabandę i jako podejrzanego o zabójstwo. Ale Semushi to yakuza nowej generacji. Działa inaczej niż dawni bandyci. A przede wszystkim posiada wysokich protektorów…
Asagawa zaciął się i umilkł, jakby pojąwszy, że powiedział za wiele.
„Nie chce prać brudów przy obcych” – domyślił się Fandorin i postanowił odłożyć dalsze indagacje na przyszłość, gdy pozna inspektora bliżej.
– A ja wam powiem, chłopaki – sceptycznie zmrużył oczy Lockston – że nic z tego nie wyjdzie. Nie da rady udowodnić, że zaciukali starego kopcidyma. Paluchem? To się nie zdarza.
– A zdarza się, żeby dotyk, i to jeszcze przez celuloidowy kołnierzyk, zostawił na szyi ślad oparzenia? – sparował Fandorin. – Dobrze. Za wcześnie na spory. Ruszamy na przystań i czekamy na Satsumczyków Jeśli się nie doczekamy, popracujemy nad gospodarzem Rakuena. Ale pan Asagawa marację: nic na siłę. Proszę powiedzieć, inspektorze, czy ma pan agentów w cywilu? No, to znaczy, chciałem rzec… nie w mundurach, ale w k-kimonach?
Japończyk uśmiechnął się lekko.
– Kimono to odzież odświętna, ale zrozumiałem pańskie pytanie, panie wicekonsulu. Mam wybornych agentów: i w strojach japońskich, i w europejskich surdutach. Zarządzimy dyskretną obserwację Semushiego.
– A ja na podstawie zeznań mojego sługi sporządzę szczegółowy r-rysopis człowieka, który dotknął szyi Błagolepowa. Ale dość gdybania. Może Satsumczycy jednak się zjawią.
Kuter zmarłego kapitana Błagolepowa przycumowany był na odległej od Settlementu przystani, pośród łodzi rybackich.
Dwie godziny przed świtem zasadzka została zastawiona. Japońscy policjanci zaczaili się pod pomostem, na samym kutrze i w pobliskich łodziach. Lockston ze swymi konstablami ulokował się wewnątrz magazynu na brzegu.
Było bardzo ciemno i bardzo cicho, tylko wzdychała zatoka i raz po raz spoza obłoków na krótko wyzierał księżyc.
Tkwić w magazynie z białymi policemanami Erast Pietrowicz uznał za nudne. Wolał znaleźć się wraz z Asagawą i jego ludźmi tuż obok kutra. Radcy tytularnemu i czterem policjantom dostało się stanowisko pod pirsem, po kolana w wodzie. Wystarczył kwadrans, by Fandorin zaczął marznąć, a w pół godziny później nie trafiał już zębem na ząb, lecz przyszło cierpieć, by nie ośmieszyć się przed tubylcami.
Ilekroć spomiędzy desek pomostu przesączało się światło księżyca, młody człowiek starał się przyjrzeć milkliwym sąsiadom. Żaden z nich nie miał broni palnej, a i białej również, tylko długie pałki. Jednakże podczas burdy w Rakuenie Erast Pietrowicz zdołał już dostrzec, jak sprawna to broń w rękach mistrza, i dlatego docenił kiepski na pozór ekwipunek japońskich policjantów.
Zdumiało go zwłaszcza, że z dziesiątki ludzi Asagawy czterej byli w okularach. Myśl o rosyjskim stójkowym w okularach nie mieściła się w głowie – śmiech na sali. A u funkcjonariuszy japońskich okazywało się to na porządku dziennym. Nie wytrzymawszy, Fandorin spytał cichutko inspektora, co oznacza ten dziwny fenomen: może jakąś fizjologiczną narodową skłonność do krótkowidztwa?
Inspektor odpowiedział poważnie i wyczerpująco. Wyjaśnił, że ludzie noszący godność samurajów mieli od dziecka nawyk lektury i samouctwa. U policjantów dążenie do wiedzy rozwinięte bywa szczególnie z korzyścią dla służby, lecz szkodą dla wzroku. Niemniej podobne zajęcia tolerowane są wciąż przez zwierzchność, albowiem i dziś, w czasach postępu, przedstawiciele władzy powinni być ludźmi wykształconymi, bo ludność straci dla nich szacunek, a brak szacunku dla przedstawicieli władzy jest zgubna dla społeczeństwa.
I oto szczękając zębami, po kolana w wodzie, Erast Pietrowicz rozmyślał, jakiej to strasznej pomyłki dopuścił się rząd jego kraju, gdy po wyzwoleniu chłopów nie wykorzystał szlachty na rzecz społeczeństwa. Gdybyż rozpuścić wtedy naszą żałosną policję, pełną nieuków, na wskroś sprzedajną, i zamiast niej zacząć przyjmować na stójkowych i wiejskich policjantów szlachecką młodzież! Cóż za kapitalna idea: policja górująca nad ludnością wykształceniem i doświadczeniem intelektualnym, policja jako wzór do naśladowania! Przecież tylu jest u nas w Rosji pięknoduchów i nierobów po maturze. Dziś trawią życie bez najmniejszego pożytku, a czasem z racji młodzieńczego idealizmu i żaru bezpłodnych uczuć idą na lep rewolucjonistów. Co za uszczerbek dla państwa i społeczeństwa!
Dopiero stuknąwszy czołem o szorstką belkę, Erast Pietrowicz przyłapał się na tym, że dał mimowolnie folgę bezpłodnym marzeniom. Szlachta – stójkowi, cóż za fantazje!
Potrząsnął głową, odganiając senność. Dobył z kieszeni zegarek. Trzy minuty po piątej. Mgła zaczynała szarzeć.
Gdy ciemnobłękitne wody zatoki liznął pierwszy, niepewny jeszcze promień słońca, stało się w pełni jasne, że Satsumczycy nie przyjdą.
Myślałeś: koniec,
Nie ma śladu nadziei -
Wtem promień słońca.