Dzikie szczęście

– Więc odepchnęłaś mnie tamtej nocy, bo chciałaś rozstać się z „biednym Algiem” wedle wszelkich z-zasad? – Erast Pietrowicz spojrzał na O-Yumi z niedowierzaniem. – Tylko dlatego?

– Nie tylko. Boję się go, naprawdę. Zwróciłeś uwagę na lewy płatek jego ucha?

– Co?! – Fandorin myślał, że się przesłyszał.

– Z kształtu, długości i barwy płatka ucha widać, że to człowiek bardzo niebezpieczny.

– Ty znów ze swoim ninsō! Kpisz sobie ze mnie!

– Naliczyłam na jego twarzy osiem trupów – odrzekła cicho. – A to tylko ci, których zabił własnymi rękami.

Fandorin nie wiedział, czy O-Yumi mówi serio, czy też kpi. A raczej: nie był całkiem pewien, czy to kpiny. Dlatego, uśmiechnąwszy się, spytał:

– Możesz dostrzec to na twarzy?

– Oczywiście. Ilekroć człowiek zabiera życie innemu, na jego duszy pozostaje karb. A wszystko, co dzieje się w duszy, odbija się i na twarzy. I ty masz ślady. Chcesz, to powiem, ilu zabiłeś ludzi? – Wyciągnęła ręce, dotknęła palcem jego kości policzkowej. – Jednego, dwóch, trzech…

– D-dość! – cofnął się. – Lepiej opowiedz więcej o Bullcoksie.

– On nie umie przebaczać. Prócz tych ośmiu, których sam zabił, widziałam i inne ślady. To ci, co zginęli za jego sprawą. I jest ich dużo. O wiele więcej niż pierwszych.

Radca tytularny nachylił się mimo woli.

– Co? To także potrafisz zobaczyć?

– Mogę. Czytać w twarzy zabójcy nietrudno. Ma wyraziste formy, mocne kolory.

– Czysty Lombroso… – wymamrotał Erast Pietrowicz, łapiąc się za policzek. – Nic, nic… Mów dalej.

– Najwięcej karbów noszą twarze bojowych generałów, oficerów artylerii i, oczywiście, katów. Ale najstraszliwsze szramy, niewidoczne dla zwykłych ludzi, miał człowiek spokojny i miły, lekarz w domu publicznym, gdzie pracowałam.

O-Yumi powiedziała to tak spokojnie, jakby rzecz szła o najzwyklejszą pracę – krawcowej czy modystki.

Fandorin poczuł taki wewnętrzny skurcz, że spiesznie, by tego nie spostrzegła, zapytał:

– Lekarz? Dziwne.

– Nic w tym dziwnego. Przez długie lata pomógł spędzić płody tysiącom dziewcząt. Lekarz jednak miał karby drobne, jak falki na wodzie, a u Algiego są one głębokie, nabiegłe krwią. Jakże się go nie bać?

– Nic ci nie zrobi – posępnie, lecz twardo powiedział radca tytularny. – Nie zdąży. Koniec z Bullcoksem.

Patrzyła nań ze strachem i zachwytem.

– Zabijesz go wcześniej? Tak?

– Nie – odpowiedział Erast Pietrowicz, uchylając zasłonki i przypatrując się ostrożnie oknom Doronina. – Bullcox zostanie wkrótce deportowany z Japonii. Haniebnie, Albo trafi do więzienia.

Była pora obiadowa. Shirota z pewnością jak zwykle towarzyszy swej „córce kapitana” przy table d’hôte w Grand Hotelu, lecz, psiakość, w oknie konsula majaczyła znajoma postać. Wsiewołod Witaljewicz stał, skrzyżowawszy ręce na piersi, i patrzył wprost na czekającą przed bramą karetę.

Prowadzić na jego oczach przez dziedziniec O-Yumi, do tego nieubraną, w jednym pantoflu, było nie do pomyślenia.

– Czemu zwlekamy? – zapytała. – Chodźmy! Chcę jak najszybciej urządzić swój nowy dom. U ciebie jest tak nieprzytulnie!

Lecz w grę nie wchodziło i przekradanie się po złodziejsku. O-Yumi to dumna kobieta, poczułaby urazę. A i on jakżeby mógł: wstydzić się swojej ukochanej!

„Nie wstydzę się – powiedział sobie Erast Pietrowicz. – Muszę się tylko przygotować. To raz. Poza tym jest nieubrana. To dwa”.

– Czekaj tu – poprosił. – Zaraz wrócę.

Przeciął dziedziniec energicznym krokiem, lecz mimo wszystko zerknął na okna Doronina. Zobaczył, jak Wsiewołod Witaljewicz odwraca się z pewną jakby ostentacją. Cóż to może znaczyć?

Zapewne to, że wie już o Sudze i czuje, że się tam bez Fandorina nie obeszło. Wyczekiwaniem przy oknie przypomina o sobie i dowodzi, że nie myśli wysłuchiwać wyjaśnień – ostentacyjna obojętność ma oznaczać, że nie musi ich żądać: radca tytularny zdecyduje sam, gdy przyjdzie pora.

Bardzo subtelnie, bardzo szlachetnie i z wielkim wyczuciem.

Masa tkwił przed składzikiem bez ruchu jak chińska figurka.

– I co on? – zapytał Erast Pietrowicz, wyjaśniając gestem sens pytania.

Sługa złożył raport za pomocą mimiki i gestów: najpierw płakał, potem śpiewał, potem zasnął. Jeden raz trzeba było podać mu nocnik.

– Zuch! – pochwalił wicekonsul. – Kanshi-suru. Itłe kuru. (Co oznaczało: „Pilnować. Ja wychodzę”).

Na sekundę zajrzał do siebie – i co tchu z powrotem do karety. Uchylił drzwi.

– Jesteś nieubrana i bez butów – rzekł do czarującej pasażerki, kładąc na siedzenie worek meksykańskiego srebra. – Kup sobie stroje. I w ogóle wszystko, co uznasz za konieczne. A to są moje wizytówki z adresem. Gdyby potrzebne były jakieś poprawki, czy coś w tym rodzaju, zostaw wizytówkę ekspedientowi, ze sklepu wszystko dostarczą. Wrócisz i urządzimy się. Jesteś panią domu.

O-Yumi z uśmiechem, ale bez większych emocji dotknęła brzęczącego worka, wysunęła gołą nóżkę i pogładziła Erasta Pietrowicza po piersi.

– Ach, jaki ja jestem tępy! – zakrzyknął. – W tym stroju nawet nie wejdziesz do sklepu!

Ukradkiem, oglądając się na budynek konsulatu, ścisnął szczupłą kostkę.

– A po co mam wchodzić? – O-Yumi zaśmiała się. – Wszystko, czego mi trzeba, przyniosą do karety.


* * *

Koalicja antybullcoksowska zainstalowała się w pełnym składzie w gabinecie naczelnika policji municypalnej. Niejako samoistnie rolę przewodniczącego, choć przez nikogo niezatwierdzoną, objął inspektor Asagawa. Uznany wcześniej przez wszystkich za lidera rosyjski wicekonsul łatwo ustąpił mu pierwszeństwa. Po pierwsze, porzucając naradę dla sprawy prywatnej, niejako stracił moralne prawo kierownictwa. Po wtóre – czuł, że rozum i serce zajęte ma teraz czymś całkiem innym. Tymczasem sprawa należała do prawdziwie poważnych, nie dopuszczających połowiczności.

Zresztą Asagawa znakomicie przeprowadził pracę analityczną bez udziału Fandorina.

– Tak więc, dżentelmeni, mamy świadka gotowego złożyć zeznania. Lecz jest to człowiek niepewny, wątpliwej reputacji i jego słowa bez potwierdzenia w dokumentach niewiele znaczą. Mamy sygnowane krwią przysięgi satsumskich wojowników, lecz ta poszlaka demaskuje wyłącznie nieboszczyka intendenta Sugę. Są jeszcze przywłaszczone przez Sugę policyjne raporty, lecz ich też wykorzystać przeciw Bullcoksowi nie sposób. Jedyny pewny dowód – to zaszyfrowany schemat spisku, gdzie w charakterze kluczowej postaci występuje główny zagraniczny doradca cesarskiego rządu. Lecz jeśli schemat ma stać się dowodem, trzeba go najprzód w pełni rozszyfrować. Przekazywać dokumentu władzom wcześniej nie wolno. Grozi to fatalną omyłką: nie wiemy przecież, kto jeszcze z dygnitarzy należy do spisku. Skoro sam intendent policji…

– Racja – pochwalił Lockston. Kurzył cygaro przy otwartym oknie, oszczędzając delikatne powonienie Twiggsa. – W ogóle nie dowierzam żadnemu z japów… Oczywiście prócz pana, brachu Go. Niech doktor pokombinuje i rozgryzie te gryzmoły. Mając wszystkich łobuzów na widelcu, capnie się ich w komplecie. Prawda, Rusty?

Erast Pietrowicz przytaknął, ale patrzył tylko na inspektora.

– Wszystko to racja, lecz mamy mało czasu. Bullcox to człowiek mądry, ma potężnych sojuszników, którzy nie cofną się przed niczym. Nie wątpię, że przejawi szczególne zainteresowanie moją osobą (tu wicekonsul, zmieszany, kaszlnął), jak też panami, bo wiadomo, że śledztwo w sprawie satsumskiej trójki prowadziliśmy razem.

Erast Pietrowicz pozwolił tu sobie na lekkie odejście od prawdy, ale tylko w drobiazgach. I bez względu na prywatne źródła nienawiści Anglika spiskowcy, wystraszeni dziwną śmiercią intendenta, nieuchronnie zajęliby się rosyjskim wicekonsulem. Wraz z Sugą brał przecież zasadniczy udział w śledzeniu spisku przeciw Ōkubo – to primo. Cios w intendenta służy interesom Cesarstwa Rosyjskiego – to secundo. A jest jeszcze i tertio: w niedawnym starciu z Bułlcoksem radca tytularny był nieostrożny – dał mu do zrozumienia, że podejrzewa go o spalenie jakichś kompromitujących papierów. W pełnej napięcia chwili czcigodny puścił to pewnie mimo uszu, lecz niewątpliwie sobie przypomni. A że bez przerwy i z najgłębszą pasją rozmyśla właśnie o rosyjskim dyplomacie, można nie wątpić…

W gabinecie zrobiło się duszno. Asagawa podszedł do okna, stanął obok sierżanta, chcąc odetchnąć świeżym powietrzem, lecz zakrztusił się gryzącym dymem tytoniowym i rozkaszlał. Pomachał ręką, rozganiając obłok dymu, i odwrócił się plecami do okna.

– Być może Fandorin-san ma rację. W każdym razie dodatkowa ostrożność nie zawadzi. Rozdzielimy dowody, by nie trzymać ich w jednym miejscu. Schemat, oczywista, weźmie Twiggs-sensei. W panu teraz cała nasza nadzieja, doktorze. Na Boga, niech się pan nie rusza z domu, żadnych wizyt, żadnych pacjentów. Niech pan mówi, że zachorował.

Twiggs przytaknął z powagą, gładząc się po kieszeni: widać tam właśnie spoczywał kluczowy dokument.

– Ja biorę policyjne raporty, tym bardziej że trzy z nich wyszły ode mnie. Panu sierżantowi pozostają przysięgi.

Amerykanin wziął trzy pokryte brązowymi znakami kartki i obejrzał je z ciekawością.

– Możecie na mnie polegać. Papierki będą przy mnie, a sam nie wytknę nosa z komisariatu. Nawet zostanę na noc.

– Świetnie, tak będzie najlepiej.

– A co ja dostanę? – zapytał Erast Pietrowicz.

– Ma pan pod opieką jedynego świadka. To całkowicie wystarczy.

Fandorin zmieszał się.

– Panowie… Chciałem właśnie prosić was o zabranie księcia. Widzicie, moje stosunki domowe trochę się zmieniły Obecnie w żaden sposób nie mogę go trzymać u siebie… Zamienię się na każdy z pozostałych dowodów. I, jeśli można, proszę jak najszybciej.

Inspektor popatrzył pytająco na wicekonsula, ale pytania nie zadał.

– Dobrze. Tylko za dnia to niemożliwe – zobaczą. A jakże. Ale wiem, gdzie umieścić księcia, jest takie dobre miejsce – nie ucieknie. Nocą, przed samym świtem, proszę przyprowadzić go na trzydziesty siódmy pirs, to przy moście Fudjimi.

– D-dziękuję. A jeśli doktor nie złamie szyfru? Co wtedy?

Solidny Japończyk miał i na to gotową odpowiedź.

– Jeśli sensei nie rozszyfruje schematu, trzeba będzie działać drogą nieoficjalną. Przekażemy wszystko, co wiemy, wraz z dowodami rzeczowymi i zeznaniami świadka, którejś z zagranicznych gazet. Ma się rozumieć, nie brytyjskiej. Na przykład, redakcji „L’Echo du Japon”. Na taką sensację Francuzi oszaleją z zachwytu. I niech się Bullcox wije, żąda dementi – tajemnica wyjdzie na jaw.


* * *

W drodze do domu Erastowi Pietrowiczowi rzuciła się w oczy witryna modnego magazynu Madame Betise, a ściślej – wielki reklamowy afisz, cały w różyczki i kupidynki: „Nowość paryskiego sezonu! Pończochy ażurowe, drobna i większa gęsta siatka, wszystkie rozmiary, z podwiązkami z mory”. Przypomniawszy sobie pewien pieprzyk, wicekonsul spąsowiał. Wszedł do sklepu.

Paryskie pończochy okazały się, o dziwo, ładne, a już na rzeczonej kończynie stanowić winny widok zdecydowanie godny uwagi.

Fandorin wybrał pół tuzina: czarne, liliowe, czerwone, białe, ciemnobordowe i w odcieniu „wschód słońca nad morzem”.

– Jaki rozmiar? – spytał wyperfumowany ekspedient.

Radca tytularny zakłopotał się – o rozmiarze nie pomyślał – lecz na pomoc przybyła mu sama właścicielka, madame Betise.

– Henri, monsieur chce pierwszy. Najmniejszy – zaszczebiotała, ciekawie oglądając klienta (tak mu się w każdym razie wydało).

W istocie najmniejszy, połapał się Erast Pietrowicz, przypominając sobie drobną nóżkę O-Yumi. Ale skąd to wie ta kobieta? To też jakieś paryskie ninsō?

Właścicielka obróciła się nieco, wciąż patrząc na Fandorina, po czym nagle spuściła wzrok, kierując uwagę ku półkom z towarem.

Toż ona robi do mnie oko! – wydedukował radca tytularny, i choć madame Betise nie była bynajmniej w jego guście, zerknął na siebie w lustrze. Uznał, że pominąwszy nieco znużony wygląd i zmięte ubranie, wygląda wcale nieźle.

– Uprzejmie proszę zachodzić częściej, monsieur le diplomate - usłyszał, wychodząc.

Zdziwił się, lecz tylko trochę. Jokohama to małe miasteczko. Zapewne wysoki brunet o niebieskich oczach i zabójczo podkręconych wąsikach, zawsze (no – prawie zawsze) ubrany bez zarzutu, zdążył zwrócić na siebie uwagę.

Choć z nieba kropił deszczyk (ten sam, śliwowy), nastrój miał Erast Pietrowicz boski. Zdało mu się, że przechodnie patrzą nań ze szczerą ciekawością i niemal odprowadzają go wzrokiem, że woń morza jest cudowna, a widok statków na kotwicy godny pędzla pana Ajwazowskiego. Radca tytularny spróbował wręcz zanucić, na co zwykle sobie nie pozwalał. Słowa dość dziarskiej melodii były wybitnie płoche:


Miasteczko Jokohama,

Obejść je możesz w lot,

Urocza panorama,

Przystań zamorskich flot.


Ale „miasteczko Jokohama” było jeszcze mniejsze, niż myślał Fandorin. Wkrótce się o tym przekonał.

Zawołano go, ledwie wstąpił na dziedziniec konsulatu.

Doronin wciąż tkwił w oknie, lecz teraz, miast się odwrócić, nie przejawił subtelności.

– Panie wicekonsulu! – krzyknął groźnie. – Proszę łaskawie przyjść do mego gabinetu. Natychmiast, nie wstępując do mieszkania!

I zniknął – udał się pewnie do pomieszczeń służbowych.

Nigdy jeszcze Fandorin nie widział dobrze wychowanego i opanowanego Wsiewołoda Witaljewicza w takim gniewie.

– O nic pana nie pytałem! Nie żądałem stałej obecności! Zaufałem panu! – nie krzyczał, lecz syczał konsul, miotając wściekle spojrzenia zza niebieskich okularów. – Ufałem, że zajmują pana sprawy państwowe, a pan… pan, jak się okazuje, wdał się w amory! Wdarł się pan do domu oficjalnego przedstawiciela imperium brytyjskiego! Porwał pan jego kochankę! Dopuścił się skandalu! Czemu się pan tak dziwi? Jokohama to małe miasteczko. Nowiny, zwłaszcza pikantne, rozchodzą się tu natychmiast!

„Stangret”, pomyślał Erast Pietrowicz. Wygadał się kolegom z agencji Archibalda Griffina, a ci roznieśli to w mig po mieście. No i jeszcze służący Bullcoksa. Kuchenny telegraf to najszybszy środek komunikacji.

– Wie pan chociaż, że intendent Suga skończył ze sobą? A skąd! Myślałem, że… Ech, lowelasie nieszczęsny! – konsul machnął ręką. – Chodzą najróżniejsze słuchy. Że Suga się nie zastrzelił i nie popełnił harakiri. Wybrał starodawny, barbarzyński sposób pożegnania się z życiem, po który samuraje sięgali, tylko wpadłszy w niewolę lub w poczuciu najgłębszej winy. Utrzymuje się, że intendent nie mógł sobie darować śmierci Ōkubo, a kroplą, która przelała czarę, stał się niezasłużony awans. Nie śmiał sprzeciwić się monarszej woli, lecz uznał za konieczne odkupić winę męczeńskim zgonem… Ale cóż pan tak wciąż milczy, Fandorin? Proszę się usprawiedliwić, do diabła! Niech pan coś powie!

– Powiem jutro. Na razie pozwolę sobie przypomnieć obietnicę, że w nic się pan nie miesza i o nic nie pyta. W razie fiaska odpowiem za wszystko hurtem. Dziś nie mam czasu na wyjaśnienia.

Powiedziane to było dobrze, z rezerwą i godnością, lecz efektu nie przyniosło.

– To widać – wycedził konsul, patrząc nie w oczy rozmówcy, ale gdzieś w bok i w dół. Machnął z obrzydzeniem ręką i wyszedł.

Erast Pietrowicz też spojrzał w dół. Z różowego, ozdobionego wstążką pakietu, który wręczono mu w sklepie, zwisała siatkowa pończocha w odcieniu „wschód słońca nad morzem”.

Do swego skrzydła wicekonsul wchodził zgnębiony. Otworzył drzwi i osłupiał, ledwie poznając własny przedpokój.

Na ścianie wisiało wielkie lustro w zdobnej masą perłową ramie z laki, na ozdobnym stoliczku pyszniła się waza biało-liliowych irysów. Znikł wieszak, na którym Masa trzymał nakrycia głowy i odzież wierzchnią pana. W to miejsce pojawiła się niewielka szafa o wyplatanych drzwiczkach. Z góry rozsiewała miękkie różowe światło wielka naftowa lampa z papierowym abażurem.

Zdumiony Fandorin zajrzał do salonu. Zaszły tam takie zmiany, że nie sposób było zaiste wniknąć w szczegóły – odnosiło się tylko ogólne wrażenie mocnych barw, jasności i odświętności.

W jadalni radca tytularny ujrzał stół tak przybrany, że od razu straszliwie zgłodniał (głodu w ostatnich dniach w ogóle nie odczuwał). Były tam owoce, sery, koszyczki z ryżowej słomki z czerwoną i białą rybą, pierożki, ciasta, cukry, szampan w wiaderku.

Wróżkę, zdolną tak cudotwórczo przekształcić służbowe mieszkanie, odkrył wicekonsul w sypialni, aczkolwiek teraz ów pokój przerastał tak prozaiczne miano. Obszerne, lecz zwykłe łóżko, którym zadowalał się Erast Pietrowicz, wzbogacił jedwabny baldachim, w oknach wisiały firanki, na podłodze pstrzył się puszysty dywan. Sama zaś O-Yumi, odziana tylko w nocną koszulę, tę samą, w której umknęła z Bullcoksowskiej nory, stała na krześle, przybijając na ścianie długi zwój z hieroglificzną inskrypcją.

– Wróciłeś, kochanie? – powiedziała, odrzucając z czoła pasmo włosów. – Taka jestem zmęczona! Masz bardzo dziwnego sługę. Odmówił mi pomocy. Musiałam wszystko robić sama! Dobrze, że tyle się nauczyłam w herbaciarni. Tam najpierw, póki nie zyskasz szacunku, robi się wszystko samemu, pierze, prasuje, sprząta… Nie, on naprawdę jest dziwny! Tkwi cały czas w korytarzu, nie pozwolił mi zajrzeć do składziku. Co ty tam trzymasz? Słyszałam jakieś dziwne odgłosy.

– To sekretny pokój. Nic ciekawego, najróżniejsze nudne p-papierzyska – zełgał Fandorin. – Jutro każę je zabrać. Ale czemu nie kupiłaś sobie nic z ubrania?

Zgrabnie zeskoczyła z krzesła.

– Kupiłam. Tylko je zdjęłam, żeby nie wybrudzić. Na początek wystarczy.

Otworzyła szafę z garderobą i Erast Pietrowicz zobaczył, że jego surduty i spodnie zepchnięto w najdalszy kąt, a cztery piąte przestrzeni zajmują różnokolorowe jedwabie, atłasy i aksamity. Na górnej półce stały pudła kapeluszy, na dole pudełka z butami.

– A co tam masz? – O-Yumi wyciągnęła rękę po różową paczkę. – Z Madame Betise? Dla mnie?

Wyjęła pończochy, obejrzała je i zmarszczyła nosek.

Shumiwarui.

Co?

– To wulgarne! Nie masz pojęcia o damskich strojach. Czarne zresztą sobie zostawię. Resztę oddam Sophie. Na pewno jej się spodobają.

– K-komu? – nie nadążał za nowinami biedny Erast Pietrowicz.

– Żółtowłosej głuptasce, co wali palcami w wielką żelazną maszynę.

– Z-zdążyłaś ją poznać?

– Tak, zaprzyjaźniłyśmy się. Podarowałam jej kapelusik, ona mi chustę w duże czerwone kwiaty. Poznałam też bliżej Obayashi-san, kochankę twojego zwierzchnika. Mila kobieta, z nią też się zaprzyjaźniłam.

– A czego jeszcze zdążyłaś dokonać w ciągu tych trzech godzin naszego niewidzenia?

– Niczego więcej. Kupiłam to i owo, zaczęłam doprowadzać do porządku dom i zaznajomiłam się z sąsiadkami.

Trudno powiedzieć, by Fandorin umiał dobrze liczyć pieniądze, lecz zdawało mu się, że zakupów jest jakby trochę za dużo.

– Jakim cudem starczyło ci pieniędzy? – zdziwił się, widząc na stoliku zamszowe puzderko z uroczą perłową broszką.

– Pieniędzy? Wydałam je już w pierwszych dwóch sklepach.

– A jak płaciłaś potem?

Wzruszyła nagim ramionkiem.

– Ależ tak, jak wcześniej, gdy żyłam z Algiem. Zostawiałam wszędzie twoje wizytówki.

– I uznali twój kredyt?

– Oczywiście. Ledwie trafiłam do trzeciego sklepu, już wszyscy wiedzieli, że teraz żyję z tobą. Madame Betise (u niej też byłam, ale przez myśl mi nie przeszło kupować tych okropnych pończoch) przywitała mnie i oznajmiła, że jesteś bardzo przystojny, o wiele przystojniejszy od Bullcoksa. On jest, oczywiście, bogatszy, ale to nie bardzo ważne, kiedy mężczyzna jest tak przystojny, jak ty. Jadąc z powrotem, rozsunęłam zasłony w powozie. Ależ się na mnie gapili!

„Na mnie też”, pomyślał Erast Pietrowicz, wspomniawszy, jak oglądali się za nim przechodnie. Boże, Boże!


* * *

Późnym wieczorem siedzieli we dwoje, pijąc herbatę. Erast Pietrowicz uczył O-Yumi pić tak, jak to robią rosyjscy woźnice: ze spodka, z kostką cukru w ustach, z głośnym dmuchaniem i siorbaniem. Zarumieniona O-Yumi w rosyjskiej chuście wydymała policzki, chrupała białymi zębami cukier, śmiała się dźwięcznie. Nie miała już w sobie nic egzotycznie japońskiego i Fandorin odniósł wrażenie, że przeżyli ze sobą wiele lat, a jak Bóg da, przeżyją drugie tyle.

– I na co ci to całe jōjutsu? – powiedział. – Co ci wpadło do głowy, by studiować takie paskudztwo, które wszystko, co żywe, spontaniczne i naturalne, zamienia w chłodną kalkulację?

– A czy nie na tym polega sens każdej sztuki? Rozkłada się to, co naturalne, na najdrobniejsze elementy, żeby ułożyć je po swojemu na nowo. Sztukę miłości studiuję od czternastego roku życia.

– Od cz-czternastego? Zdecydowałaś tak sama?

– Nie, uczyć się jōjutsu kazał mi ojciec. Powiedział: „Gdybyś była moim synem, posłałbym cię, byś rozwijała zdolność myślenia, siłę i zręczność, bo one są główną bronią mężczyzny, ale ty jesteś kobietą i twoją główną bronią jest miłość. Jeśli w pełni opanujesz tę złożoną sztukę, to najsilniejsi, najmądrzejsi i najzręczniejsi z mężczyzn staną się gliną w twych rękach”. Mój ojciec wiedział, co mówi. Był najmądrzejszy, najsilniejszy i najzręczniejszy ze znanych mi ludzi. Miałam czternaście lat, byłam głupia i bardzo nie chciałam iść na naukę do mistrzyni jōjutsu, ale kochałam ojca, więc usłuchałam go. Oczywiście, jak zawsze miał rację.

Erast Pietrowicz nachmurzył się, myśląc, że w każdym innym cywilizowanym kraju ojca sprzedającego córkę do burdelu czekałoby ciężkie więzienie.

– Gdzie on teraz jest, twój ojciec? Często się widujecie? Twarz O-Yumi nagle pomroczniała, uśmiech zgasł, a wargi zacisnęły się jakby ze wstrzymywanego bólu.

Umarł, domyślił się radca tytularny i w skrusze za zadane ukochanej cierpienie pośpieszył naprawić błąd: pogłaskał ją delikatnie po wgłębieniu u nasady szyi (skądinąd od dawna już miał na to chętkę).

Dużo później, leżąc w łóżku i patrząc w sufit, O-Yumi rzekła z westchnieniem:

– Jōjutsu to niezwykła nauka. Ona jedna zdolna jest uczynić kobietę silniejszą od mężczyzny. Ale tylko dopóki kobieta nie straci głowy. Boję się, że to mnie właśnie spotkało. Co za wstyd!

Fandorin przymknął oczy, tak przepełniało go dzikie, niewysłowione szczęście.


Być albo nie być.

To głupie pytanie, jeśliś

Był raz szczęśliwy.

Загрузка...