Zapach irysów

W gabinecie rosyjskiego ambasadora siedziało sześciu posępnych panów: pięciu w czarnych surdutach, jeden w mundurze marynarki, także czarnym. Za oknami pałacyku jaśniało lekkomyślne majowe słońce, lecz drogę jego promieni przegradzały grube żaluzje i w pokoju panował zgodny z ogólnym nastrojem półmrok.

Nominalnie przewodniczył zebraniu sam ambasador – rzeczywisty radca stanu baron Kirył Wasiljewicz Korff. Jednakże jego ekscelencja nie otwierał prawie ust. Zachowywał pełne powagi milczenie i tylko nieodmiennie przytakiwał, gdy głos zabierał siedzący po jego prawicy Bucharcew. Po lewej ręce pełnomocnego przedstawiciela rosyjskiego imperium ulokowali się dwaj inni dyplomaci: pierwszy sekretarz i młody attaché. Ale ci nie uczestniczyli w rozmowie, a przedstawiając się, wymamrotali nazwiska tak cicho, że ich Erast Pietrowicz nie zrozumiał.

Konsula i wicekonsula posadzono po drugiej stronie długiego stołu, skąd powstawało wrażenie jeśli nie jawnej konfrontacji, to co najmniej pewnego antagonizmu tokijczyków i jokohamczyków.

Z początku omówiono szczegóły zamachu. Napastnicy mieli rewolwery, lecz strzelali w powietrze, na postrach; nieszczęsny Ōkubo zasłaniał się przed ostrzami gołymi rękoma i utracił przed zgonem przedramiona; cios śmiertelny rozpłatał na pół światłą głowę ministra; wprost z miejsca zabójstwa spiskowcy pośpieszyli oddać się w ręce policji i złożyli na piśmie deklarację, w której dyktator nazwany został uzurpatorem i wrogiem narodu; cała szóstka byli to satsumscy samuraje, krajanie zabitego. Zdziwiony Fandorin zapytał:

– Poddali się? Nie próbując skończyć ze sobą?

– Teraz nie ma już po co – wyjaśnił konsul. – Zrobili swoje. Będzie sąd, wygłoszą piękne przemowy, publiczność potraktuje ich jak bohaterów. Napiszą o nich sztuki, poświęci się im ryciny. Potem, rzecz jasna, położą głowy, lecz chlubne miejsce w japońskiej historii już sobie zapewnili.

Następnie przystąpiono do sprawy zasadniczej – rozważenia sytuacji politycznej i prognozy nadchodzących zmian. Dyskutowali konsul i attaché morski, reszta słuchała.

– Teraz Japonia bezwarunkowo zmieni się z naszego sojusznika w rywala, a z czasem w zaciekłego wroga – wieszczył ponuro Wsiewołod Witaljewicz. – Niestety, takie są prawa politycznej fizyki. Za czasów Ōkubo, zwolennika ścisłej kontroli wszystkich sfer życia społecznego, Japonia rozwijała się zgodnie z naszą, rosyjską drogą: twardy pion władzy, państwowa własność głównych gałęzi produkcji, żadnych zabaw w demokrację. Odtąd zaś nastaje czas partii angielskiej. Kraj zwróci się na drogę brytyjską z parlamentem, z partiami politycznymi, z powstaniem potężnego kapitału prywatnego. A czymże jest brytyjski model rozwoju, panowie? To ekstensja, parcie we wszystkie strony na kształt gazu, czyli dążenie, by zająć całą dostępną przestrzeń. A tej jest wokół co niemiara: słaba Korea, zmurszałe Chiny… I tam właśnie natkniemy się na japońskiego tygrysa.

Kapitana-lejtnanta Bucharcewa nakreślona przez jokohamskiego konsula perspektywa bynajmniej nie przestraszyła.

– O jakim tygrysie, łaskawy panie, tu mowa? To po prostu śmieszne. To nie tygrys, lecz kot, przy czym chuderlawy i wyliniały. Roczny budżet Japonii równa się jednej dziesiątej rosyjskiego. O potencjale wojskowym nie ma nawet co mówić. Mikado rozporządza armią czasów pokoju – trzydziestopięciotysięczną, a jego cesarska mość prawie milionową. No i jakiż jest ten japoński żołnierz? Naszym zuchom sięga ledwie do piersi. A flota? Z obowiązku zwiedziłem niedawno nabyty w Anglii pancernik. Śmiech i zgroza! Liliputy obłażące Guliwera. Cóż oni poczną z mechanizmem oporopowrotnym dwunastocalowych dział? Będą hopsać i zawisać na kole po pięciu? Jakaż Korea, jakie Chiny… Zlituj się pan, Wsiewołodzie Witaljewiczu! Daj Boże, by Japończycy dali radę opanować choć wyspę Hokkaido!

Przemowa Bucharcewa wyraźnie przypadła ambasadorowi do gustu. Uśmiechnął się, przytaknął. Doronin zaś ni z tego, ni z owego zapytał:

– Proszę powiedzieć, Mścisławie Mikołajewiczu, a kto ma czyściej w domach? Nasi chłopi czy japońscy?

– A co to ma do rzeczy? – Bucharcew skrzywił się.

– Japończycy mówią: „Jeśli czysto w domach, to władza cieszy się szacunkiem i jest stabilna”. A u nas, panowie rodacy, w domach raczej brudy. Smród, pijaństwo, za byle co czerwonego kura się puszcza na dach dworu. U nas, szanowni panowie, ciska się bomby. U nas modą wykształconej młodzieży jest bunt, a u Japończyków w modzie jest patriotyzm i szacunek dla władzy. Ha, różnice w budowie ciała można wyrównać! My mówimy: „W zdrowym ciele zdrowy duch”, a Japończycy wierzą w coś przeciwnego i ja się co do tego, wiedzą panowie, z nimi zgadzam. U nas cztery piąte ludności to analfabeci, a oni wdrożyli powszechny obowiązek szkolny. Wspomniał pan przed chwilą o budżecie, mówiąc, że mamy dziesięć razy więcej pieniędzy. Za to jedna trzecia dochodu państwowego przypada w Japonii ministerstwu oświaty. Wkrótce będą tu chodzić do szkół wszystkie dzieci. Patriotyzm, zdrowy duch i edukacja – oto przepis kulinarny na pokarm, na którym z chuderlawego kota bardzo szybko wyrasta tygrys. A jeszcze proszę nie zapominać o najważniejszym japońskim skarbie, w naszej krainie, niestety, bardzo rzadkim: nazywa się on godność.

Ambasador był zdziwiony.

– W jakim, przepraszam, sensie?

– W najprostszym z możliwych, wasza ekscelencjo. Japonia to kraj kurtuazji i każdy, nawet najbiedniejszy, zachowuje się tu z godnością. Dla Japończyka nie ma nic straszniejszego niż stracić szacunek otoczenia. Tak, dziś to uboga, zapóźniona kraina, lecz oparta na twardym fundamencie, dlatego osiągnie wszystko, do czego dąży. I nastąpi to o wiele szybciej, niż nam się zdaje.

Bucharcew postanowił nie przedłużać kontrowersyjnej dyskusji – z uśmiechem spojrzał na ambasadora i wymownie rozłożył ręce.

I wtedy jego ekscelencja wyrzekł wreszcie swe ważkie zdanie:

– Wsiewołodzie Witaljewiczu, cenię pana jako znakomitego znawcę Japonii, ale wiadomo mi także, że jest pan człowiekiem ulegającym wpływom. Nazbyt długie przebywanie w jednym miejscu ma określone skutki. Zaczyna się widzieć sytuację oczyma tubylców. Czasem bywa to pożyteczne, ale proszę się nie zachwycać, nie zachwycać. Nieboszczyk Ōkubo twierdził, że nie zabiją go, jak długo będzie potrzebny swojemu krajowi. Fatalizm tego rodzaju jest dla mnie zrozumiały, podzielam podobny pogląd i uważam, że skoro Ōkubo już nie ma, oznacza to, że wyczerpał swą użyteczność. Naturalnie, ma pan rację, mówiąc, że teraz polityczny kurs ulegnie zmianie, ale rację ma i Mścisław Mikołajewicz. Ten azjatycki kraj nie osiągnął i nigdy nie osiągnie potencjału wielkiego mocarstwa. Zapewne stanie się bardziej znaczącą i aktywną siłą strefy Dalekiego Wschodu, ale pełnowartościowym graczem – nigdy. To właśnie zamierzam przekazać w mym raporcie jego książęcej wysokości kanclerzowi. A podstawowe, rodzące się w tej sytuacji pytanie brzmieć winno tak: na czyją nutę będzie tańczyć Japonia – rosyjską czy angielską? – Tu baron Korff westchnął ciężko. – Boję się, że ta rywalizacja okaże się dla nas niełatwa. Brytyjczycy mają mocniejsze karty. A prócz tego i sami sobie przynosimy szkodę. – Głos jego ekscelencji, dotąd spokojny i zrównoważony, stał się surowy, a nawet bezlitosny. – Weźmy choćby historię z łowami na fałszywych zabójców. Cały korpus dyplomatyczny szepcze, że Ōkubo padł wskutek rosyjskiej intrygi. Jak mówią, podstawiliśmy specjalnie policji jakichś oberwańców, podczas gdy prawdziwi zamachowcy szykowali bez przeszkód swój cios. Dzisiaj na lawn tennisie ambasador niemiecki rzucił mi z uśmieszkiem: „Ōkubo przestał być dla was użyteczny, nieprawdaż?”. Byłem wstrząśnięty. Mówię: „Wasza hrabiowska mość, skąd taki pogląd?!”. Jak się okazuje, zdążył już u niego być Bullcox. Ach, ten Bullcox! Mało mu, że Wielka Brytania pozbyła się głównego oponenta politycznego, Bullcox chce jeszcze rzucić cień na Rosję. I jego intrygom mimowolnie pomagacie wy, panowie jokohamczycy!

Pod koniec przemowy ambasador wpadł w gniew nie na żarty, przy czym, aczkolwiek zwracał się do „panów jokohamczyków”, – patrzył nie na konsula, lecz – w najnieżyczliwszy sposób – na Erasta Pietrowicza. A tu jeszcze Buchar – cew dolał oliwy do ognia:

– A ja, wasza ekscelencjo, raportowałem panu: z jednej strony lekkomyślność, z drugiej nieodpowiedzialne awanturnictwo.

Obie strony: i lekkomyślna (czyli Wsiewołod Witaljewicz) i nieodpowiedzialnie awanturnicza (to znaczy Fandorin) spojrzały ukradkiem na siebie. Sprawy przyjmowały kiepski obrót.

Baron zamamlał swymi suchymi wargami bałtyckiego Niemca, uniósł do sufitu wodniste oczy i zasępił się. Jednakże piorun nie uderzył, skończyło się na łoskocie gromu.

– A więc tak, panowie jokohamczycy. Odtąd raczcie zajmować się swoimi bezpośrednimi obowiązkami konsularnymi. Przede wszystkim dotyczy to pana wicekonsula. Panu, Fandorin, nie zbraknie roboty: zaopatrzenie i remont statków, pomoc dla marynarzy i handlowców, zestawianie list towarowych. A w politykę i strategię proszę się nie mieszać, nie na pański to rozum sprawy. Do tego mamy człowieka wojskowego, specjalistę. No cóż, mogło skończyć się gorzej.


* * *

Z dzielnicy dyplomatycznej o pięknej nazwie Tygrysie Wrota na dworzec Shimbashi jechali karetą ambasadora – jego ekscelencja był człowiekiem taktownym i posiadał ważny administracyjny talent wymierzania podwładnym prztyczka bez wzbudzania przy tym osobistej urazy. Ekwipaż ze złoconym herbem na drzwiczkach zawezwany został dla osłodzenia gorzkiej pigułki, jaką baron uczęstował jokohamczyków.

Miasto Tokio wydało się Erastowi Pietrowiczowi zadziwiająco podobne do rodzinnej Moskwy. To jest, ma się rozumieć, architektura była najzupełniej odmienna, lecz kryte dachówkami chałupy i pałace, wąskie ulice i szerokie przestwory miały charakter najzupełniej moskiewski, a nowoczesna ulica Ginza ze schludnymi kamienicami wyglądała kubek w kubek jak czupurna Twerska, ze wszech sił starająca się dorównać Newskiemu Prospektowi.

Radca tytularny wciąż wyzierał przez okno, wpatrzony w osobliwe pomieszanie japońskich i zachodnich strojów, fryzur i pojazdów. Doronin ze znużeniem patrzył w obitą pluszem ściankę, snując smętne refleksje.

– Zguba Rosji w jej włodarzach. Jak zrobić, żeby rządzili ci, którzy mają po temu talent i dar, a nie same ambicje i znajomości? A drugie nieszczęście, Fandorin, w tym, że matka Rosja zwrócona jest twarzą na Zachód, a plecami na Wschód. Wobec czego wpieramy się Zachodowi nosem w zadek, on zaś wypina się na nas. A bezbronną derierę podstawiamy Wschodowi i prędzej czy później w nasze słabowite pośladki wpiją się ostre japońskie kły.

– Cóż więc począć? – zapytał Erast Pietrowicz, odprowadzając wzrokiem piętrowy omnibus zaprzężony w czwórkę drobnych koników. – Odwrócić się od Zachodu na Wschód? Przecież to niedorzeczne!

– Nasz orzeł ma po to dwie głowy, by jedna patrzyła na Zachód, a druga na Wschód. Stolice też winny być dwie, przy czym ta druga nie w Moskwie, lecz we Władywostoku. Wtedy moglibyśmy zmierzyć się z Anglikami o władanie na Oceanie Spokojnym.

– Ale czytałem, że Władywostok to koszmarna dziura, niemal wieś!

– Cóż z tego? Petersburg nie był nawet wsią, kiedy Piotr wyciągnął dłoń i oznajmił: „Naturą nam sądzono stąd wyrąbać okno na Europę” *. A tu jest nawet stosowna nazwa: Władywostok, czyli „Władaj Wschodem”.

Rozmowa przyjmowała na tyle zasadniczy kierunek, że Fandorin porzucił oglądanie widoków i zwrócił się do konsula:

– Wsiewołodzie Witaljewiczu, a po co właściwie władać cudzymi ziemiami, skoro nie sposób doprowadzić do porządku własnych?

Doronin uśmiechnął się.

– Racja, po tysiąckroć racja. Na nic nie zda się żaden podbój, jeśli własny dom będzie chwiejny Tyle że dotyczy to nie tylko Rosji. Dom jej królewskiej mości Wiktorii też stoi na kurzej łapce. Ani nam, ani Brytyjczykom nie przypadnie władza nad ziemskim globem, bowiem podbiliśmy go nieprawidłowo: siłą. A siła, Fandorin, to najsłabszy i najmniej trwały z instrumentów. Pokonany, rzecz jasna, jej ulegnie, lecz będzie tylko czekać chwili, by się uwolnić. Żaden europejski podbój w Afryce i Azji długo nie przetrwa. Za pięćdziesiąt, najwyżej sto lat nie będzie już kolonii. A i japoński tygrys też się diabelnie przeliczy – wzór bierze nie z tych mistrzów, co trzeba.

– Az kogo miałby brać wzór?

– Z Chińczyków. Nie z cesarzowej Cysi, ma się rozumieć, ale z niespiesznej chińskiej gruntowności. Mieszkańcy Państwa Środka nie ruszą się z miejsca, póki nie zaprowadzą u siebie porządku, a to sprawa na długo, może i dwieście lat. Za to potem, gdy zrobi się im ciasno, pokażą światu, czym jest prawdziwy podbój. Nie będą potrząsać szabelką, wyprawiać za granicę korpusów ekspedycyjnych. O nie! Pokażą innym krajom, że żyć po chińsku jest lepiej i rozsądniej. A wtedy inne narody same zechcą żyć po chińsku. Z wolna wszyscy staną się Chińczykami, choćby w perspektywie wielu jeszcze pokoleń.

– A ja myślę, że cały świat podbiją Amerykanie – powiedział Erast Pietrowicz. – I to nie później niż za sto lat. W czym tkwi siła Amerykanów? W tym, że przygarniają wszystkich. Kto tylko zechce, staje się Amerykaninem, choćby nawet był wcześniej Irlandczykiem, Żydem czy Rosjaninem. Będą jeszcze Stany Zjednoczone Ziemi, zobaczy pan.

– Wątpię. Amerykanie, naturalnie, postępują o wiele rozsądniej niż monarchie europejskie, ale nie starczy im cierpliwości. Też bowiem wywodzą się z zachodniego korzenia, a ludzie Zachodu przypisują nazbyt wiele wagi czasowi. A w istocie żadnego czasu nie ma. Nie ma żadnego „jutro”, jest tylko wieczne „dziś”. Globalizacja świata to rzecz powolna, bo też do czego się, w rzeczy samej, śpieszyć? Żadnych Stanów Zjednoczonych Ziemi nie będzie. Będzie tylko wszechobejmujące Państwo Środka i nastąpi powszechna harmonia. Chwała Bogu, ja i pan już tego ziemskiego raju nie ujrzymy.

Na tej melancholijnej nucie urwała się rozmowa o przyszłych losach ludzkości – kareta stanęła przed gmachem dworca.


* * *

Nazajutrz od rana wicekonsul Fandorin wziął się do rutynowej pracy – sporządzania wykazu rosyjskich statków spodziewanych w porcie Jokohama w czerwcu i lipcu tysiąc osiemset osiemdziesiątego ósmego roku.

Erast Pietrowicz byle jak nagryzmolił nagłówek nudnego dokumentu (wszystko jedno, i tak potem panna Błagolepow to przepisze), ale dalej praca się nie posunęła. Z okna gabineciku na piętrze roztaczał się przepiękny widok na ogród konsulatu, na gwarny Bund, na redę. Nastrój radca tytularny miał kwaśny i bujał myślami Bóg wie gdzie. Podparł pięścią policzek i zaczął patrzeć na przechodniów, na mknące bulwarem powozy.

Aż się doczekał.

Bramę minęło lakierowane lando Algernona Bullcoksa, kierując się w stronę Bluffu. Na skórzanym siedzeniu niczym dwa gołąbki siedzieli perfidny wróg Rosji i jego utrzymanka, przy czym O-Yumi trzymała Anglika pod rękę i coś wszeptywała mu w ucho – czcigodny uśmiechał się błogo.

W stronę rosyjskiego konsulatu nieczuła kokietka nawet nie spojrzała.

Mimo oddalenia Erast Pietrowicz dojrzał ostrym wzrokiem, jak drży pukiel włosów za jej uchem, a przy tym jeszcze wiatr doniósł z ogrodu zapach kwitnących irysów…

W mocnej dłoni trzasnął złamany ołówek.

Cóż ona mu tam szepcze? Dlaczego się śmieją… i z kogo? Czy aby nie z niego?

„Życie jest okrutne, bezsensowne i w istocie na wskroś poniżające – myślał mrocznie Erast Pietrowicz, patrząc na kartkę z niedokończonym wykazem. – Wszystkie jego uroki, rozkosze i pokusy istnieją tylko po to, żeby człowiek rozkleil się, ułożył na plecach i zaczął ufnie majtać wszystkimi czterema łapami, podstawiając życiu bezbronny brzuch. A ono wtedy nie omieszka tak cię palnąć, że umkniesz z piskiem, kuląc pod siebie ogon”.

A jaki z tego wniosek?

A taki: nigdy się nie roztkliwiać, być zawsze czujnym, zawsze pod bronią. Widząc, jak mami cię palec losu, odgryź go czym prędzej – jeśli się da, najlepiej wraz z ręką.

Fandorin wysiłkiem woli zmusił się do skupienia na tonażach, portach przeznaczenia i nazwiskach kapitanów.

Puste kratki zapełniały się z wolna. Pod ścianą głośno tykał zegar w kształcie Big Bena.

O szóstej po południu, skończywszy obowiązki, znużony i posępny Fandorin zszedł do mieszkania, by zjeść przygotowany przez Masę obiad.

„Tego w ogóle nie było – rzekł do siebie Erast Pietrowicz, z odrazą żując kleisty, lgnący do zębów ryż. – Ani napiętego arkana w ręce, ani gorącego pulsu krwi, ani zapachu irysów. Szczególnie zapachu irysów. Wszystko to zwidy i złudy bez związku z prawdziwym życiem. Jest prosta, oczywista, przydatna praca. Są śniadanie, obiad i kolacja. Jest wschód i zachód słońca. Prawidła, rutyna, reguły i żadnego chaosu. Chaos zniknął i już nie wróci. Chwała Bogu”.

Tu za plecami radcy tytularnego skrzypnęły drzwi i rozległo się subtelne pokasływanie. Nie odwróciwszy się jeszcze, nie wiedząc nawet, kto to, samą tylko intuicją Fandorin odgadł: to znów chaos. Powrócił.

Chaos miał oblicze Asagawy. Inspektor stał w drzwiach jadalni, trzymając w ręku kapelusz. Twarz miał zastygłą w wyrazie determinacji.

– Dzień dobry, inspektorze. Cóż nowego?

Wtem Japończyk padł na ziemię. Uderzył w nią dłońmi, stuknął głucho czołem o dywan. Erast Pietrowicz podskoczył, zrywając z szyi serwetkę.

– Co się dzieje?

– Nie dowierzając mi, miał pan rację – wyrecytował, nie podnosząc głowy, Asagawa. – To ja jestem wszystkiemu winien. Minister zginął z mojej winy.

Wbrew pełnej skruchy pozie powiedziane to było jasno i precyzyjnie, bez ogródek i uprzejmości, właściwych inspektorowi w zwykłej rozmowie.

– Co? Co? Dość tych japońskich ceremonii, proszę wstać!

Asagawa nie wstał, lecz wyprostował się, oparł ręce na kolanach. Jego wzrok – Fandorin dopiero teraz ujrzał to w pełni – płonął szaleńczym, niegasnącym światłem.

– Z początku byłem urażony. Myślałem: „Jakże on śmiał podejrzewać japońską policję! Z pewnością przeciek pochodził od nich samych, cudzoziemców, u nas jest bowiem porządek, a u nich porządku nie ma”. Ale dzisiaj, gdy doszło do katastrofy, nagle otworzyły mi się oczy. Rzekłem sobie: „Sierżant Lockston i rosyjski wicekonsul mogli wygadać się przed kimś o świadku zabójstwa, o zasadzce w godaunie, o odciskach palców, ale skąd mieliby wiedzieć, kiedy dokładnie zdjęto ochronę i o której wyruszał rano minister?”.

– Proszę mówić! Proszę mówić! – ponaglił go Fandorin.

– Szukaliśmy wspólnie trójki Satsumczyków, ale spiskowcy solidnie przygotowali swój zamach. Była jeszcze jedna grupa, złożona z sześciu zabójców, a być może jeszcze inne, rezerwowe. Czemu nie? Wrogów minister miał w bród. Ważne jest co innego. Wszyscy ci fanatycy, ilu by ich tam było, otrzymywali rozkazy z jednego centrum i działali w porozumieniu. Ktoś udzielał im najściślejszych informacji. Wystarczyło, by minister zrezygnował z ochrony, a już się zaczaili, cios zaś wymierzyli od razu, ledwie jego ekscelencja opuścił rezydencję bez eskorty. Cóż to znaczy?

– Że spiskowcy otrzymywali informacje z najbliższego otoczenia Ōkubo.

– Otóż to! Od kogoś, kto znajdował się o wiele bliżej niego niż my dwaj! I gdy tylko to zrozumiałem, wszystko wskoczyło na swoje miejsca. Pamięta pan język?

– Jaki język?

– Odgryziony. Wciąż mi nie dawał spokoju. Pamiętam, że dobrze sprawdziłem hami. Tasiemka była bez zarzutu. Przegryźć by jej Semushi nie zdołał, rozwiązać też się nie mogła – moje węzły się nie rozwiązują… Rano byłem w magazynie policyjnym, gdzie trafiły dowody rzeczowe w sprawie bandy Suchorękiego: broń, odzież, rzeczy osobiste – wszystko, co może dać nam szansę ustalenia personaliów jej członków i wykrycia związków. Starannie zbadałem hami. Oto on, proszę spojrzeć.

Inspektor wyciągnął z kieszeni drewniany knebel z wiszącymi tasiemkami.

– Przecięta! – krzyknął Fandorin. – Ale jak to się mogło stać?

– Proszę sobie przypomnieć, jak to było. – Asagawa wreszcie wstał i zbliżył się do Fandorina. – Podszedłem do pana, stanęliśmy, o, właśnie tak, rozmawiając. Pan prosił mnie o wybaczenie, a on zatrzymał się przy Garbusie, jakby sprawdzając pęta. Pamięta pan?

– Suga?! – wyszeptał radca tytularny. – Nie do wiary, przecież był z nami! Ryzykował życie! Błyskotliwie opracował i przeprowadził operację.

Japończyk uśmiechnął się gorzko.

– W istocie. Chciał być na miejscu i upewnić się, iż żaden ze spiskowców nie trafi nam w ręce żywcem. Pamięta pan, jak Suga wyszedł z chramu, wskazał na Garbusa i krzyknął hami? To dlatego, że Semushi zwlekał, wciąż nie mógł się zdecydować…

– P-przypuszczenie, nic więcej. – Radca tytularny pokręcił głową.

– A to też przypuszczenie? – Asagawa wskazał przecięty sznur. – Tylko Suga mógł to zrobić. Proszę czekać, Fandorin-san, jeszcze nie powiedziałem wszystkiego. Nawet kiedy już legło przede mną tak straszne, nieodparte świadectwo, wciąż nie mogłem uwierzyć, że wiceintendent policji zdolny byłby do podobnego przestępstwa. To się nie mieści w głowie! Wybrałem się do Tokio do zarządu policji.

– P-po co?

– Naczelnik kancelarii to dawny przyjaciel mojego ojca, też z byłych yoriki. Powiedziałem mu, że zapomniałem zostawić sobie kopię jednego z posyłanych panu wiceintendentowi raportów.

Fandorin najeżył się.

– Jakich raportów?

– O każdym naszym spotkaniu i każdej rozmowie miałem obowiązek bezzwłocznie raportować przez umyślnego Sudze. Taki otrzymałem rozkaz i wypełniałem go ściśle. W sumie wysłałem osiem raportów. Gdy naczelnik kancelarii przekazał mi teczkę sprawy znalazłem tylko pięć swoich doniesień. Trzech brakowało: o tym, że pański sługa widział przypuszczalnego zabójcę, o zasadzce koło godaunu i o tym, że policja municypalna przechowuje odciski palców tajemniczego shinobi…

Teraz inspektor powiedział już chyba wszystko. Jakiś czas w pokoju panowało milczenie. Fandorin rozmyślał w skupieniu, Asagawa czekał, czym się to rozmyślanie skończy.

Zakończyło się ono pytaniem, zadanym cichym głosem, a poprzedzonym nieustępliwym spojrzeniem prosto w oczy.

– Czemu przyszedł pan z tym do mnie, a nie do intendenta policji?

Asagawa wyraźnie tego oczekiwał i przygotował sobie wcześniej odpowiedź.

– Intendent policji to zero, trzymają go na tym stanowisku tylko przez wzgląd na imponujący tytuł. A poza tym… – Japończyk stropił się. Widać było, że niełatwo przychodzi mu wyznać coś takiego cudzoziemcowi. – Skąd mam wiedzieć, kto jeszcze uczestniczył w spisku? Nawet w zarządzie policji niektórzy mówią otwarcie, że Satsumczycy to, oczywista, przestępcy państwowi, lecz jednak bohaterowie. Inni szepczą wręcz, że Ōkubo dostał, na co zasłużył. To pierwszy powód, dla którego zdecydowałem się zwrócić do pana.

– A drugi?

– Wczoraj poprosił mnie pan o wybaczenie, chociaż mógł pan tego nie robić. Jest pan szczerym człowiekiem.

W pierwszym momencie radca tytularny nie pojął, co ma do tego szczerość, lecz wnet doszedł do wniosku, że to sprawa nieścisłości przekładu. Zapewne angielskie wyrażenie sincere man, używane przez Asagawę, albo rosyjskie „człowiek szczery”, jakim sekretarz Shirota obdarzał Puszkina, marszałka Saigō i doktora Twiggsa, źle oddaje sens tak wysoko cenionej przez Japończyków cnoty. Być może znaczy to: człowiek „niezależny”, „prawdziwy”? Trzeba będzie spytać Wsiewołoda Witaljewicza…

– A jednak nie pojmuję, czemu pan przyszedł z tym do mnie – powiedział Erast Pietrowicz. – Cóż teraz można zmienić? Pan Ōkubo nie żyje. Jego przeciwnicy wzięli górę, teraz kierunek waszej polityce nadawać będą oni.

Asagawa zdziwił się strasznie.

– Jak to „co zmienić”! Na polityce się nie znam, to nie mój interes, jestem przecież tylko policjantem. Policjant to człowiek potrzebny, by złoczyńcy nie zostawali bezkarni. Zdrada, spisek i zabójstwo to ciężkie zbrodnie. Suga musi za nie odpowiedzieć. Jeśli nie zdołam go ukarać, to znaczy, że nie jestem policjantem. To, jak pan mówi, raz. Teraz dwa. Suga ciężko mnie zhańbił, zrobił ze mnie głupiego kociaka, skaczącego za rzuconym kłębkiem. Szczery człowiek nikomu na coś takiego nie pozwoli. Jeśli więc zbrodnia Sugi nie doczeka się kary, to po pierwsze, nie jestem policjantem, a po drugie – jestem człowiekiem nieszczerym. Kimże więc będę, jeśli wolno spytać?

„Nie! Sincere man to po naszemu «człowiek honoru»„ – domyślił się radca tytularny.

– A co? Chce go pan zabić?

Asagawa zaprzeczył gestem.

– Bardzo chcę, ale nie zabiję. Dlatego że jestem policjantem. Policjanci nie zabijają przestępców, tylko ich demaskują i przekazują w ręce sprawiedliwości.

– Świetnie powiedziane. Ale jak tego dokonać?

– Nie wiem. I to trzeci powód, dla którego przyszedłem właśnie do pana. My, Japończycy, jesteśmy przewidywalni. Zawsze działamy według reguł. W tym nasza siła i słabość. Ja jestem dziedzicznym yoriki, czyli Japończykiem do kwadratu. Ojciec od najwcześniejszych lat mówił mi: „Postępuj według prawa, cała reszta to nie twój kłopot”. Tak żyłem do tej pory, inaczej nie umiem. Pan zaś funkcjonuje inaczej. To widać po historii z ucieczką Garbusa. Pańskiego mózgu nie krępują prawidła.

„Wątpliwe, czy można to uznać za komplement, zwłaszcza w ustach Japończyka” – pomyślał Erast Pietrowicz. Ale w jednym inspektor miał niezaprzeczalną rację: nie wolno dać robić z siebie durnia, a tak właśnie postąpił zdradziecki Suga z prowadzącym konsularne śledztwo. Kociak, któremu ciska się kłębek?

– No, to się jeszcze okaże – wymamrotał po rosyjsku Fandorin.

– Już trochę pana znam – ciągnął Asagawa. – Zacząwszy myśleć o wiceintendencie Sudze, z pewnością coś pan wymyśli. A kiedy pan wymyśli, da pan znać. Tylko proszę do mnie na komisariat nie przychodzić. Bardzo możliwe, że ktoś z moich ludzi… – Westchnął ciężko i nie dokończył. – Będziemy w kontakcie listownym. Jeśli trzeba się spotkać, to gdzieś w ustronnym miejscu, bez świadków. Na przykład w hotelu czy w parku. Umowa stoi?

Amerykańskie Is it a deal! * w połączeniu z wyciągniętą ręką były całkiem nie w stylu Asagawy. „Z pewnością podpatrzył to u Lockstona” – osądził radca tytularny, potwierdzając umowę uściskiem dłoni.

Inspektor skłonił się nisko, odwrócił i bez słowa zniknął za drzwiami.


* * *

Okazało się, że Japończyk zdołał całkiem nieźle rozgryźć rosyjskiego partnera. Erast Pietrowicz istotnie bez zwłoki wziął się do rozmyślania o wiceintendencie policji, który świadomie i perfidnie zgubił wielkiego człowieka, miast z obowiązku służbowego bronić go przed licznymi wrogami.

O tym, jak zdemaskować obłudnego zdrajcę, Fandorin na razie nie myślał. Najpierw trzeba było zrozumieć, co reprezentuje sobą osobistość nazwiskiem Suga Kinsuke. Dlatego najlepiej było uzmysłowić sobie łańcuch jego uczynków, jako że właśnie czyny charakteryzują jednostkę ściślej i dokładniej niż wszystko inne.

A więc kolejno.

Suga uczestniczył w konspiracji przeciw ministrowi, a może stał nawet na czele spisku. Tak czy owak, w jego ręku zbiegały się nici, które wiodły do grup bojowych, polujących na dyktatora. Wieczorem ósmego maja na balu Dona Tsurumakiego wiceintendent dowiaduje się, że grupa Suchorękiego została wykryta. Zataić alarmującej nowiny przed zwierzchnikiem nie może, rzecz natychmiast by się wydała. Suga postępuje inaczej, w sposób paradoksalny. Bierze inicjatywę w swoje ręce i osiąga, że Ōkubo wprowadza najściślejszy reżim bezpieczeństwa, naturalnym trybem rzeczy właśnie jemu, Sudze, a nie jakiemuś innemu z szefów policji powierzając osobisty nadzór nad śledztwem. Korzystając z tego, Suga nakazuje jokohamskiemu szefowi komisariatu, Asagawie, szczegółowo donosić o wszystkich planach grupy śledczej – wygląda to jak najnaturalniej. Wiceintendent uporczywie i konsekwentnie, nie cofając się przed ryzykiem, próbuje uchronić swych wspólników przed aresztem. Dziewiątego maja przekazuje człowiekowi bez twarzy, mistrzowi sztuk sekretnych, informację o dowodach rzeczowych, jakimi rozporządza śledztwo. Dziesiątego w porę uprzedza Suchorękiego o zasadzce. Ma sytuację pod pełną kontrolą. Starczy tylko poczekać parę dni, aż niecierpliwy Ōkubo zbuntuje się i pośle w diabły zarówno ochronę, jak i śledztwo konsularne, a wreszcie troskliwego wiceintendenta. Wówczas spiskowcy wymierzyliby starannie przygotowany cios, osaczając ministra z wielu stron jak niedźwiedzia.

Tu jednak przytrafiła się rzecz nieprzewidziana – a mianowicie „radca tytularny Fandorin”. Trzynastego maja grupa Suchorękiego, a wraz z nią jej łącznik Garbus, wpada w sidła. Jak postępuje Suga? Znów balansuje na samej krawędzi zguby. Osobiście kieruje operacją schwytania całej tej drużyny inwalidów i stara się, by ani jeden z niebezpiecznych świadków nie trafił do niewoli. Główna zaś tour deforce zawarła się w tym, jak zręcznie rozegrał Suga na wpół straconą partię. Wykorzystał zgubę jednej grupy zabójców, by zamydlić dyktatorowi oczy i zwabić go pod ostrza drugiej! Zaiste, błyskotliwa roszada.

A co z tego wszystkiego wynika?

To człowiek odważny, przenikliwy i szybkiej decyzji, skupiony na swoim celu. A skoro już mowa o celach, niewątpliwie działający z przekonaniem, pewien swych racji. Cóż można do tego dodać na gruncie kontaktów osobistych? Nieprzeciętny talent administracyjny i wdzięk.

Po prostu jakiś ideał, uśmiechnął się w myśli Fandorin, gdyby nie dwa drobiazgi: wyczuwalne okrucieństwo i obłuda. Bez względu na wiarę w swoje racje wbić nóż w plecy człowiekowi, który ci ufa – to podłość.

Nakreśliwszy portret psychologiczny akunina, Erast Pietrowicz przeszedł do kolejnej fazy rozmyślań: jak zdemaskować kogoś tak ostrożnego i zręcznego, faktycznie kierującego przy tym całą japońską policją?

Przecięty sznur knebla stanowić może dowód tylko dla Asagawy i Fandorina. Cóż znaczyłoby ich świadectwo przeciw słowom generała Sugi?

Raporty, które znikły z akt sprawy? Też mało znaczące. Może wcale nie było ich w teczce, a jeśli nawet były, zostawiając – powiedzmy – ślad w jakimś dzienniku podawczym, diabli wiedzą, kto je z teczki wyciągnął.

Erast Pietrowicz rozmyślał do północy w fotelu, wpatrzony w czerwony ognik cygara. O północy zaś do ciemnego salonu wszedł sługa z listem doręczonym szybką pocztą miejską. Na kartce widniało dużymi literami po angielsku: Grand Hotel, Number 16. Now! *.

Widać i Asagawa nie tracił na darmo czasu. Na coś wpadł? Czegoś się dowiedział?

Fandorin chciał się natychmiast wybrać na wskazane miejsce, lecz pojawiła się nieoczekiwana przeszkoda w postaci Masy.

Japończyk za nic nie zgadzał się puścić pana samotnie w środku nocy. Włożył na głowę swój kretyński melonik, wsunął pod pachę parasol, a z wystawionego twardo podbródka znać było, że się nie odczepi.

Wyjaśnić mu, o co chodzi, bez znajomości języka, było rzeczą kłopotliwą, a i szkoda czasu – w liście figurowało przecież Now! Brać do hotelu to straszydło też było nijak. Erast Pietrowicz zamierzał się tam nieznacznie prześliznąć, a Masa swymi drewnianymi koturnami łomotał jak cały szwadron.

Wypadło wziąć go na sposób.

Fandorin udał, że rozmyślił się co do wyjścia, zdjął cylinder, płaszcz, wrócił do pokoju i nawet się umył przed snem.

Gdy zaś Masa oddalił się z ukłonem, radca tytularny przelazł przez parapet i skoczył do ogrodu. W ciemności boleśnie uderzył się w kolano i zaklął. Coś takiego, być tak dalece osaczonym przez własnego sługę!

Grand Hotel był na wyciągniecie ręki.

Erast Pietrowicz przeszedł pustym bulwarem, ostrożnie zajrzał do foyer.

Portier na szczęście drzemał za kontuarem.

Kilka bezdźwięcznych kroków i nocny gość był już na schodach.

Wbiegł na piętro.

Aha. Oto i numer szesnasty. W drzwiach tkwił klucz – nader przewidująco: można obejść się bez pukania, które w nocnej porze, nie daj Bóg, mogłoby zwrócić uwagę jakiegoś cierpiącego na bezsenność gościa.

Fandorin uchylił drzwi i wśliznął się do środka.

Na szarym tle okna zarysowała się sylwetka, ale nie Asagawy, lecz subtelniejsza.

Na spotkanie wchodzącego skoczyła gibka jak kot postać.

Twarz zdumionego wicekonsula ujęły długie palce.

– Nie mogę bez ciebie! – zanucił niezapomniany, nieco ochrypły głos.

Nozdrza radcy tytularnego podrażniła magiczna woń irysów.


Posępne myśli,

W sercu troska i nagle -

Zapach irysów.

Загрузка...