Złączenie rąk

– Podoba mi się pański Shirota – rzekł w zadumie Don, trzasnąwszy zapałką i wypuściwszy obłoczek dymu. – Prawdziwy Japończyk. Skupiony, rozumny, niezawodny. Od dawna chciałem mieć takiego pomocnika. Wszyscy ci – tu wskazał cybuchem fajki swych czarnych zbirów – dobrzy są do awantur i innych prostych spraw, niewymagających umiejętności przewidywania. Shirota to ktoś z innej gliny, o wiele rzadszej. Przy tym świetnie poznał cudzoziemców, a zwłaszcza Rosjan. To dla moich planów bardzo ważne.

Czego Fandorin najmniej oczekiwał, to niespodziewanego panegiryku na cześć byłego sekretarza konsulatu. Słuchał więc z napiętą uwagą, nie pojmując, do czego zmierza Tsurumaki.

Ów zaś pyknął z fajki i równie niespiesznie, jakby myśląc na głos, kontynuował:

– Shirota przekazał mi pańską bardzo trafną charakterystykę. Odważny, nieprzewidywalny i obdarzony niebywałym szczęściem. To skrajnie niebezpieczny zespół cech. Dlatego niezbędny był cały ten teatr. – Kiwnął w stronę sejfu, skąd lała się cudowna poświata. – Lecz teraz wszystko się zmieni. Potrzebuję pana, i to na miejscu, w Japonii. Żadnej policji nie będzie.

Don wydał po japońsku jakiś rozkaz i naraz Erasta Pietrowicza nikt już nie trzymał. Ludzie w czarnych kurtkach puścili go, skłonili się panu domu i jeden za drugim wyszli.

– Porozmawiamy? – Tsurumaki wskazał gestem dwa fotele przy oknie. – Proszę powiedzieć pańskiemu człowiekowi, żeby się nie niepokoił. Nic złego się panu nie stanie.

Fandorin machnął do Masy, że wszystko w porządku, i ten, zerkając podejrzliwie na pana, niechętnie wyszedł.

– Jestem panu potrzebny? Do czego? I dlaczego? – zapytał Fandorin, nie śpiesząc się z siadaniem.

– Dlatego, że jest pan odważny, nieprzewidywalny i niebywale sprzyja panu szczęście. Ale jeszcze bardziej ja jestem potrzebny panu. Chce pan przecież uratować swą damę? Więc proszę usiąść i posłuchać.

Tym razem wicekonsul siadł, nie czekając na kolejne zaproszenie.

– Ale jak to zrobić? – zapytał szybko. – Co panu wiadomo?

Don pogłaskał brodę, westchnął.

– Opowieść będzie długa. Nie zamierzałem wyjaśniać i prostować wszystkich bredni, jakie pan wiąże z moją osobą, lecz skoro przyjdzie nam wspólnie pracować – nie ma rady. Spróbujmy odtworzyć dawną przyjaźń.

– Nie będzie to proste. – Fandorin nie wytrzymał.

– Wiem. Ale jako człowiek rozumny pojmie pan, że mówię prawdę… Na początek rzucimy nieco światła na historię z Ōkubo, gdyż wszystko zaczęło się właśnie od niej. – Tsurumaki patrzył rozmówcy w oczy spokojnie i z powagą, jakby postanowiwszy zrzucić swą onegdajszą maskę beztroskiego bon vivanta. – Owszem, zlikwidowałem ministra. Ale to nasze ściśle japońskie sprawy, w które w ogóle nie powinien pan wtykać nosa. Nie wiem, Fandorin, jak pojmuje pan życie, ale dla mnie jest ono wiecznym starciem Ładu i Chaosu. Ład usiłuje rozłożyć wszystko po szufladkach, przybić pluskiewkami, rozbroić i okastrować. Chaos niszczy całą tę ścisłą symetrię, wywraca społeczeństwo do góry nogami, nie uznaje żadnych praw i reguł. W tej wiekuistej walce jestem po stronie Chaosu, albowiem Chaos – to właśnie życie, a Ład – to śmierć. Wiem doskonale, że jak wszyscy żyjący jestem skazany. Prędzej czy później Ład weźmie nade mną górę, przestanę szaleć, zamienię się w strzęp martwej materii. Lecz póki żyję, chcę żyć pełną parą, niech drży wokół mnie ziemia i wali się w proch symetria! Proszę darować tę filozofię, ale chcę, żeby pan dobrze pojął, jaką mam naturę i ku czemu zmierzam. Ōkubo był istnym wcieleniem Ładu. Czysta arytmetyka i rachunek buchalteryjny. Gdybym go nie powstrzymał, zmieniłby Japonię w drugorzędny pseudoeuropejski kraik, skazany na wieczne pętanie się w ogonie wielkich mocarstw. Arytmetyka to nauka martwa, gdyż bierze pod uwagę tylko sprawy materialne. Tymczasem główną siłą mojej ojczyzny jest jej duch, niepodległy rachubie. Jest niematerialny i przynależy w pełni do Chaosu. Dyktatura i monarchia absolutna są symetryczne i martwe. Parlamentaryzm jest anarchiczny i pełen życia. Upadek Ōkubo to drobne zwycięstwo Chaosu, tryumf Życia nad Śmiercią. Rozumie pan, co chcę wyrazić?

– Nie – odparł słuchający z uwagą Fandorin. – Ale proszę kontynuować. Tylko p-proszę przejść od filozofii do faktów.

– No cóż. Jak do faktów, to do faktów. Myślę, że mogę nie wdawać się w szczegóły operacji – nieźle się pan w niej zorientował. Korzystałem z pomocy fanatyków z Satsumy i paru wysoko postawionych dygnitarzy, którzy widzą przyszłość Japonii tak samo jak ja. Szkoda Sugi. Mężny był z niego człowiek, daleko by zaszedł. Ale nie mam do pana pretensji, w zamian dał mi pan Shirotę. Dla Rosjan to skromny tubylczy klerk, a ja z tego nasionka wyhoduję niepospolitą roślinę. Jeszcze zobaczycie. Być może nawet się pan z nim pogodzi. Trójka takich przyjaciół jak ja, pan i on – to duża siła.

– Trójka przyjaciół? – powtórzył Erast Pietrowicz, ściskając palcami oparcie. – Miałem trójkę przyjaciół. Pan wszystkich ich zabił.

Fizjonomia Dona wydłużyła się w wyrazie ubolewania.

– Tak. To fatalny zbieg okoliczności… Nie nakazywałem ich zabijać, lecz zabrać to, co nie powinno było trafić w cudze ręce. Jasne, że jestem winien, ale tylko co do tego, że nie zabroniłem ich zabijać. Dla skradaczy im mniej kłopotów, tym lepiej. Pana zaś zakazałem tykać jako mojego przyjaciela. Stąd też książątko zgładzono, a pana nie.

Radca tytularny drgnął. To było podobne do prawdy! Tsurumaki nie chciał jego śmierci? Ale jeśli tak, to cały stworzony schemat idzie w diabły!

Erast Pietrowicz zmarszczył czoło i jął snuć od razu logiczny łańcuszek.

– No tak. Pozbyć się mnie postanowił pan później, kiedy opowiedziałem panu o przedśmiertnych słowach Onokojiego?

– Skądże znowu! – zakrzyknął z urazą Tsurumaki. – Obmyśliłem wszystko jak najsumienniej. Wziąłem od Bullcoksa słowo, on zaś dotrzymał go jak dżentelmen. Zaspokoił swą miłość własną, nacieszył się, ośmieszył pana publicznie, ale nie okaleczył i nie zabił.

– Czyżby… atak choroby był inscenizowany?

– A co pan myślał? Grom z jasnego nieba? Bullcox to człowiek honorowy. Na co mu skandal z zabójstwem? A tak zachował honor, nie rujnując sobie kariery.

Schemat rozsypał się całkiem. Nikt nie zamierzał zabijać Erasta Pietrowicza, a i szczęśliwa gwiazda, jak się okazuje, nie miała z tym nic wspólnego!

Nowina wywarła na radcy tytularnym spore wrażenie, lecz mimo wszystko nie dał się zbić z tropu.

– A jak się pan dowiedział, że ja i moi przyjaciele jesteśmy w posiadaniu groźnych dla pana dowodów?

– Tamba mnie poinformował.

– Kto?

– Tamba! – jak gdyby nic wyjaśnił Tsurumaki. – Głowa klanu Momochi.

Fandorin przestał już cokolwiek rozumieć.

– Mówi pan o ninja? Ale zaraz, przecież, o ile pamiętam, Momochi Tamba żył trzysta lat temu.

– Obecny to jego potomek. Tamba jedenasty. Tylko proszę mnie nie pytać, skąd on się dowiedział o pańskich planach. Pojęcia nie mam. Tamba nigdy nie wyjawia swych sekretów.

– Jak ten człowiek wygląda? – spytał Erast Pietrowicz, niezdolny powstrzymać nerwowego dreszczu.

– Opisać go trudno, zmienia wygląd. Raczej bardzo niski, poniżej pięciu stóp, ale umie dodawać sobie wzrostu, ma do tego jakieś sprytne urządzenia. Stary, wychudły. No, co jeszcze? Aha: oczy. Ma oczy nie z tej ziemi, których ukryć nie sposób. Patrzy, jak gdyby przeszywał na wylot. Lepiej w te oczy nie spoglądać – zaczaruje.

– To on! On! – zawołał Fandorin. – Wiedziałem! Proszę mówić dalej. Od dawna ma pan kontakty z ninja?

Don milczał chwilę, wpatrując się wnikliwie w rozmówcę.

– Nie bardzo. Związał mnie z nimi pewien stary samuraj, już nieżyjący. Służył książętom Onokoji… Klan Momochi to bardzo cenny sojusznik, jego członkowie zdolni są zdziałać istne cuda, ale niebezpiecznie się z nimi zadawać. Nigdy się nie wie, co myślą i czego można się po nich spodziewać. Tamba to jedyny człowiek na świecie, którego się boję. Widział pan, ile tu w domu ochrony, a wcześniej, jak pan z pewnością pamięta, najspokojniej nocowałem sam.

– Co między wami zaszło? Zabrakło panu pieniędzy na zapłatę? – z niedowierzaniem uśmiechnął się Fandorin, zerkając na nabity sztabami sejf.

– Śmiechu warte – odparł posępnie Tsurumaki. – Nie. Zawsze płaciłem w terminie. Właśnie nie pojmuję, co zaszło, i to mnie niepokoi najbardziej. Tamba zamyślił jakąś własną grę o niejasnych dla mnie celach, i ta gra w dziwny sposób wiąże się z panem.

– Co? W jakim sensie?

– A toż nie wiem, w jakim sensie! – z rozdrażnieniem krzyknął Don. – Czegoś od pana chce. Inaczej po cóż by miał porywać pańską kochankę? Oto czemu nie przekazuję pana w ręce policji. Jest pan kluczem do tej intrygi: jak pana obrócić, by szkatułka się otwarła, na razie nie wiem. Ale i pan też nie wie. Prawda?

Wyraz twarzy radcy tytularnego był wymowniejszy od wszelkiej odpowiedzi, i stronnik Chaosu powiedział:

– Widzę, że tak. Oto moja ręka, Fandorin. Przecież wy, Europejczycy, zwykliście potwierdzać umowę uściskiem ręki.

Krótkopalce łapsko milionera zawisło w powietrzu.

– Cóż to za umowa?

– Sojusz. Ja z panem przeciw Tambie. Ninja ukradli O-Yumi i zabili pańskich przyjaciół. Zabili oni, nie ja. Wymierzymy im cios z wyprzedzeniem. Najlepszą obroną jest atak. No, daj pan rękę. Musimy sobie zaufać.

Ale wicekonsul wciąż nie odwzajemniał gestu.

– O jakim zaufaniu może tu być mowa, jeśli pan jest uzbrojony, a ja nie?

– Panie Święty! A weźże pan swoją zabawkę, nie jest mi potrzebna.

Dopiero podniósłszy z ziemi swojego gerstala, Erast Pietrowicz do końca uwierzył, że wszystko to nie jest kunsztowną pułapką, mającą go zmusić, by się z czymś zdradził.

– Cóż to za wyprzedzające uderzenie? – zapytał ostrożnie.

– Tamba myśli, że nie wiem, gdzie go szukać. Ale się myli. Moi ludzie to oczywiście nie shinobi, ale też to i owo potrafią. Udało mi się odkryć siedzibę klanu Momochi.

Fandorin zerwał się z fotela.

– To cóż tu jeszcze robimy? Lećmy w te pędy!

– Nie takie to proste. Siedziba ukryta jest w górach. Moi zwiadowcy wiedzą, gdzie dokładnie, ale przemknąć się tam trudno.

– Daleko od Jokohamy?

– Nie bardzo. Na granicy prowincji Sagami i Kai, opodal góry Oyama. Dwa dni marszu stąd, jeśli poruszać się z bagażem.

– A po co nam b-bagaż? Wyruszmy bez obciążenia, a będziemy tam jutro.

Ale Tsurumaki pokręcił głową.

– Nie. Bagaż jest nieodzowny i dość ciężki. Sam pan zobaczy. To istna twierdza.

Radca tytularny zdziwił się.

– T-twierdza? Ninja zbudowali sobie twierdzę w pobliżu stolicy i nikt o tym nie wie?

– Taki to już jest nasz kraj. Wzdłuż morza gęsto zaludnione doliny, a dość odejść nieco od brzegu, już zaczynają się głuche, bezludne góry. Twierdza Tamby też jest taka, że przypadkowy wędrowiec jej nie dojrzy…

Wszystkie te zagadki śmiertelnie Erastowi Pietrowiczowi dojadły.

– Ma pan mnóstwo wiernych sług, tych pańskich czarnych kurtek. Rozkaże pan – to ruszą do szturmu i nawet pójdą na śmierć. Nie wątpię o tym. Więc cóż panu po mnie? Niech pan powie prawdę, bo żadnego sojuszu nie będzie.

– Zgoda. Wyprawiam tam Kamatę z oddziałem najlepszych wojowników. Wszystko to moi weterani jeszcze z czasów wojny domowej, można polegać na każdym. Ale sam z nimi pójść nie mogę – mam wybory w trzech prefekturach. To teraz najważniejsze. Kamata jest doświadczonym dowódcą, dzielnym wojownikiem, ale umie działać wyłącznie według reguł. W zaskakującej sytuacji mała z niego korzyść. A – powtarzam raz jeszcze – do sekretnej wsi Tamby dostać się bardzo trudno. Wręcz niemożliwe – nie ma tam wejścia.

– Jak to nie ma wejścia?

– Nie ma i już. Tak donieśli mi moi zwiadowcy, a oni nie są skłonni do fantazjowania. Potrzebny mi pański mózg, Fandorin. I pańskie szczęście. Może pan być pewien: tam właśnie, do górskiej twierdzy, uprowadzono O-Yumi. Sam, beze mnie, nic pan nie zdziała. Jestem panu niezbędny, a i pan przyda się mnie. No więc: długo jeszcze będę stał z wyciągniętą ręką?

Po sekundowym wahaniu radca tytularny wreszcie odpowiedział na uścisk ręki. Dwie silne dłonie spotkały się i ścisnęły wzajem, że aż zbielały palce.


Głupi rytuał,

Który nigdy nie zginie:

Złączenie dwu rąk.

Загрузка...