2.18

Na robotę (jak w złodziejskim żargonie nazwał na swój użytek tę operację Fandorin) wyruszyli we dwójkę. Doktor, jako podpora społeczeństwa i ojciec rodziny, nie rwał się do udziału w ryzykownym przedsięwzięciu. Lockston owszem, lecz został zdyskwalifikowany. Bez wszelkich meandrów japońskiej kurtuazji Asagawa orzekł, że Amerykanin trąci na milę wonią cygar i piwa, że Japończycy tak nie pachną, a w ciemności blond głowa zbyt rzuca się w oczy. Co innego rosyjski wicekonsul, ten ma włosy normalnej ludzkiej barwy. W cztery oczy z Erastem Pietrowiczem inspektor wypowiedział się o sierżancie jeszcze dobitniej:

– Tu trzeba mózgów. A nasz amerykański bizon umie tylko nacierać jak taran.

Dzień minął na przygotowaniach. Asagawa odwiedził zarząd policji, jakoby służbowo, a faktycznie w niedwuznacznym celu: podpiłował języczek zasuwki lufcika w klozecie. Radca tytularny nabył rekwizyty nocnej przygody: maskę balową i obcisły czarny strój do fechtunku, po czym pociągnął szuwaksem pantofle gimnastyczne na kauczukowej podeszwie.

Próbował się wyspać. Nic z tego.

Gdy zaczęło się ściemniać, odprawił Masę, by ów nie ruszył jego śladem, do Grand Hotelu po wieczorną gazetę, sam zaś pośpieszył na ostatni pociąg.

Jechali z inspektorem w jednym wagonie, lecz siedli w przeciwnych końcach i nie patrzyli na siebie.

Spoglądając przez okno na mknące w ciemności ogniki, Fandorin nie mógł się sobie nadziwić. Czemu pcha się w tę awanturę? Jakim prawem stawia na kartę honor własny i kraju? Aż strach pomyśleć o konsekwencjach, gdyby przyłapano go nocą – rosyjskiego dyplomatę! – w gabinecie naczelnika policji. Z jakiej racji podejmować takie ryzyko? By zdemaskować tubylczego urzędnika, który zdradziecko zgładził innego tubylczego urzędnika? A niechże ich wszystkich diabli!

„Działam w interesie Rosji – dość chwiejnie próbował zyskać pewność siebie Fandorin. – Obalając Sugę, zadam cios szkodliwemu dla ojczyzny stronnictwu”.

Pewności nie zyskał. Sam przecież mówił zawsze, iż żaden interes ojczyzny (a najmniej już geopolityczny) nie może ważyć więcej niż osobisty honor i godność. Ładny mi honor – w przebraniu kominiarza szperać po cudzych skrytkach!

Spróbował więc inaczej, po asagawowsku. Istnieją wszak Prawda i Sprawiedliwość, których obrona to obowiązek każdego przyzwoitego człowieka. Nie można pozwolić, by tuż obok bezkarnie panoszyła się podłość. Kto na nią zezwala czy umywa ręce, staje się wspólnikiem przestępstwa, uchybia własnemu sumieniu i Bogu.

Lecz mimo całego swego majestatu nawet imperatyw moralny nie nazbyt upewnił w czystości zamiarów radcę tytularnego. Szło nie całkiem o obronę Sprawiedliwości. Bądź co bądź, knując swą intrygę, Suga mógł kierować się własnymi wyobrażeniami o Prawdzie, odmiennymi od Fandorinowskich. Prócz tego – nie oszukujmy się – na nocną eskapadę Erast Pietrowicz puszczał się nie dla słów pisanych dużą literą.

Jeszcze trochę pogmerał w sobie i wymacał wreszcie autentyczny powód. Uraził on Fandorina, gdyż był prosty, nieromantyczny a nawet poniżający.

„Nie zniósłbym kolejnej bezsennej nocy, oczekując kobiety, która już nigdy nie przyjdzie – uczciwie rzekł sobie radca tytularny. – Co kto chce, każde szaleństwo, byle tylko nie to!”

A gdy parowóz wtoczył się, gwiżdżąc, na końcową stację, dworzec Nihombashi, wicekonsul pomyślał naraz: „Jestem zatruty! Mózg i serce poraziła mi działająca powoli trucizna! To jedyne wyjaśnienie”.

Tak pomyślał i od razu się uspokoił, jakby wszystko nagle stało się jasne i oczywiste.


* * *

Dopóki na ulicy trafiali się przechodnie, Erast Pietrowicz trzymał się z dala od partnera. Szedł krokiem leniwego turysty, wymachując niedbale teczką ze szpiegowskim rynsztunkiem.

Niebawem jednak weszli do dzielnicy urzędów, niemal bezludnej, gdyż pora urzędowania dawno minęła. Radca tytularny skrócił dystans, szedł tuż za plecami inspektora. Od czasu do czasu Asagawa objaśniał półgłosem:

– Widzi pan ten biały budynek za mostem? To tokijski sąd miejski. Jest o rzut kamieniem od policji.

Fandorin dostrzegł biały dwupiętrowy gmach, utrzymany w dość frywolnym jak na cele jurysdykcji europejsko-mauretańskim stylu. Dalej ciągnął się wysoki drewniany płot.

– To tam?

– Tak. Wcześniej wznosiła się tu siedziba książąt Matsudaira. Nie ma co iść do bramy, stoi tam wartownik.

W lewo odchodził wąziutki zaułek. Asagawa rozejrzał się, kiwnął i wspólnicy dali nura w ciemne, szczelinowate przejście.

Przebrali się szybko. Inspektor też włożył coś czarnego, obcisłego, głowę owiązał chustką, dół twarzy omotał szmatką.

– Tak właśnie ubierają się shinobi – szepnął, nerwowo chichocząc. – No, naprzód.

Na teren zarządu policji dostali się bez trudu. Asagawa splótł ręce, Fandorin stanął na nich i w mig znalazł się na górze. Potem pomógł się wgramolić inspektorowi.

Policjantom nie starczało widać wyobraźni, by przewidzieć, że jakimś złoczyńcom przyjdzie na myśl zakraść się dobrowolnie do sanktuarium praworządności. W każdym razie żadnych strażników na podwórzu nie było. Tylko po prawej, przy głównym wejściu, przechadzała się postać w mundurze i kepi.

Asagawa poruszał się szybko i pewnie. Przebiegł schylony do przysadzistej oficyny w pseudojapońskim stylu. Potem wzdłuż białej ściany z długim szeregiem ślepych okien. U najdalszego, narożnego, przystanął.

– To chyba tu… Proszę mi pomóc.

Złapał Fandorina za szyję. Jedną nogą stanął na zgiętym kolanie wicekonsula, drugą na ramieniu, chwycił za ramę, coś skrzypnęło, szczęknęło, i lufcik ustąpił. Asagawa podciągnął się, wessał go jakby ciemny prostokąt, pozostawiając na zewnątrz tylko dolną połowę ciała. Potem i ta znikła w lufciku, a w parę chwil potem okno bez szmeru się otwarło.

Przed wtargnięciem do budynku Erast Pietrowicz dla porządku sprawdził czas: jedenasta siedemnaście.

Zdziwił go wygląd japońskiego klozetu. Rząd niziutkich kabinek, zdolnych osłonić siedzącego ledwie do ramion.

W jednej z drewnianych przegródek Fandorin odnalazł Asagawę.

– Radzę sobie ulżyć – zaproponowała bez ceremonii czarna głowa z białym pasem wyżej oczu. – Wskazane przed ryzykiem. Żeby hara nie doskwierała.

Erast Pietrowicz podziękował solennie, ale odmówił. Hara bynajmniej mu nie doskwierała. Po prostu dolegało niejasne przeczucie, że cała ta historia dobrze się nie skończy. Przez głowę, jak w ową pamiętną noc, śmigały mu frazesy w formie nagłówków jutrzejszych gazet: ROSYJSKI DYPLOMATA-SZPIEG, NOTA JAPOŃSKIEGO RZĄDU DO CESARSTWA ROSYJSKIEGO, a nawet: ZERWANIE STOSUNKÓW DYPLOMATYCZNYCH MIĘDZY JAPONIĄ A ROSJĄ.

– No, długo jeszcze? – niecierpliwie spytał wicekonsul. – Jedenasta dwadzieścia trzy. Noce są teraz krótkie.

Z klozetu przekradli się długim, wąskim korytarzem. Asagawa w słomianych sandałach przywiązanych sznurkiem do butów, Fandorin w pantoflach na kauczukowej podeszwie. Zarząd policji spokojnie drzemał. „Oto, co znaczy niski poziom przestępczości” – pomyślał nie bez zawiści radca tytularny.

Raz tylko po drodze napotkali gabinet, gdzie paliło się światło i trwała jakaś nocna praca, i raz też jeden zza węgła wyszedł ze świecą w ręce dyżurny oficer. Przeszedł, ziewając, obok, nie dostrzegłszy dwóch przyklejonych do ściany czarnych sylwetek.

– Jesteśmy – szepnął Asagawa, stając przed wysokimi dwuskrzydłowymi drzwiami.

Pogmerał w dziurce od klucza jakimś drutem (zwykły wytrych, podpatrzył Erast Pietrowicz), przekręcił zamek i wspólnicy znaleźli się w obszernym pokoju: pod ścianami rząd krzeseł, biurko sekretarza, a naprzeciwko inne drzwi. Jasne – poczekalnia. Konsul Doronin opowiadał, że przed sześciu laty Japonią wstrząsnęła wielka reforma biurokratyczna. Urzędników przebrano z kimon w mundury i zmuszono, by przesiedli się z podłóg na krzesła. Stan urzędniczy bliski był niemal buntu, lecz z wolna przywykł do zmian. A szkoda. Musiało być malowniczo! Odwiedzasz urząd, a tam, gdziekolwiek spojrzeć, referenci, kanceliści, sekretarze – w kimonach, z podwiniętymi nogami. Fandorin westchnął, ubolewając, że różnorodność obyczajów ustępuje z wolna europejskim porządkom. Za sto lat wszystko na świecie będzie jednakowe i nie poznasz, czyś w Rosji, czy w Syjamie. Smutne…

Pokój za poczekalnią nie prezentował się wcale ciekawiej – zwykły gabinet dygnitarza. Masywne, przysadziste biurko, przed nim wąski, długi stół. Z boku dwa fotele do nieoficjalnych rozmów z ważnymi gośćmi. Pełne kodeksów regały. Na honorowym miejscu fotograficzny portret cesarza. Jedyna z japońskiego punktu widzenia osobliwość: wiszący obok wizerunku ziemskiego władcy krucyfiks. Ach, tak, przecież Suga to chrześcijanin, nosi na szyi krzyżyk.

„Niezły naśladowca Chrystusa” – Erast Pietrowicz pokiwał głową, lecz zaraz się zawstydził. Można by pomyśleć, że nasi świętoszkowie nie zdradzają i nie mordują.

Asagawa dokładniej zaciągnął zasłony, zapalił olejną latarnię i podszedł do radcy tytularnego. Robił wrażenie niespokojnego, nawet wzburzonego.

– Nie wiem, czy znajdziemy skrytkę i czym się to wszystko skończy, więc powiem teraz, co muszę powiedzieć. Powinienem był przyjść tu sam. To przecież nasza japońska sprawa. Moja sprawa. Ale jestem panu, Fandorin-san, wdzięczny, że zgodził się pan dotrzymać mi towarzystwa. Pańskiej domyślności ufam bardziej niż własnej. Wątpię, czy sam zdołałbym znaleźć dźwignię, a pan jest sprytny. Prawie tak sprytny, jak intendent Suga.

Erast Pietrowicz skłonił się ceremonialnie, lecz inspektor nie poznał się na ironii – też odpowiedział ukłonem, tylko głębszym.

– Proszę nie myśleć, że nie rozumiem, o ile pańska ofiara przewyższa moją. Jeśli wpadniemy – cóż to dla mnie? Tyle że stracę życie i okryję hańbą ród Asagawa, od dwóch i pół wieku uczciwie służący prawu. Pan zaś zhańbi swój kraj i swego władcę. Jest pan, Fandorin-san, człowiekiem wielkiej odwagi.

Znów wymienili ukłony, tym razem bez śladu kpiny ze strony wicekonsula, i przystąpili do poszukiwań. Była jedenasta trzydzieści siedem.

Z początku opukali dwie boczne ściany, potem podzielili gabinet na część prawą i lewą. W przeciwieństwie do energicznego inspektora, który pilnie opukiwał na swej połowie listwy i klepki, przekładał wszystkie przedmioty na biurku i wertował książki, Erast Pietrowicz prawie niczego nie tykal. Przechadzał się niespiesznie, przyświecając sobie amerykańską elektryczną latarką. Istne cacko najnowszej konstrukcji. Dawała ostre, skupione światło. Gdy co jakieś półtorej minuty zaczynało słabnąć, należało wcisnąć palcami sprężynę i latarka natychmiast ożywała.

Postał chwilę przed portretem. Jego wysokość mikado przedstawiony był w mundurze wojskowym z epoletami i przy szabli. Młoda, ze skąpym wąsem twarz zdała się Fandorinowi naznaczona piętnem degeneracji (nic w tym dziwnego, jeśli wziąć pod uwagę dwadzieścia pięć wieków genealogii), ale wzrok cesarza Mutsuhito był dociekliwy i uważny. Cierpliwy, ostrożny, skryty, niepewny siebie, żądny wiedzy – przypomniał sobie fizjonomistykę wicekonsul. Mistrz ninsō, ma się rozumieć, dojrzałby dużo więcej, lecz starczyło i tego, by stwierdzić: młody monarcha zajdzie daleko.

– Skończyłem z moją połową – oznajmił Asagawa. – Nic.

– Chce się pan zamienić? Proszę bardzo.

Fandorin wyszedł na środek pokoju, siadł na stole konferencyjnym i pokiwał nogą. Za kwadrans pierwsza.

Archiwum – to coś, co bywa potrzebne często. A zatem jedno z dwojga: albo dźwignia jest pod ręką i można jej użyć bez wstawania zza biurka, albo na odwrót – mieści się tuż przy wejściu do tajnego pomieszczenia. Na biurku Asagawa jak najstaranniej obejrzał już wszystko. Czyli – druga ewentualność.

Ściany, gdzie mógł kryć się schowek, są dwie: dzieląca gabinet od poczekalni i zewnętrzna odpadają.

Fandorin przespacerował się z kąta w kąt, uważnie wszystko oglądając.

Zegar ścienny wybił jeden raz.

– Sprawdził pan? – wskazał nań radca tytularny.

– Oczywiście. – Asagawa otarł pot z czoła. – Podzieliłem pokój na kwadraty, starając się niczego nie pominąć.

Tak, w zegarze dźwignia nie może być umieszczona – myślał Fandorin. – Mógłby o nią zawadzić służący, wycierając kurz, albo zegarmistrz przy nastawianiu czy konserwacji mechanizmu.

– Wszystkie moje kwadraty zbadałem – obwieścił hiobowym głosem inspektor. – Co robić? Zacznę od początku…

Godzina pierwsza dwadzieścia. Gdzież ta dźwignia? Pod listwami i podłogą nic, na półkach z książkami nic, pod obrazy Asagawa też zajrzał.

Nagle Erast Pietrowicz zamarł.

– Inspektorze, zdejmował pan portret cesarza?

– Co pan! Jakże można? – Inspektor aż podskoczył na tak bezbożne posądzenie.

– Ale przecież ktoś musi go odkurzać?

– Ten święty obowiązek spełnia wyłącznie posiadacz gabinetu, z całym należnym szacunkiem. U mnie w komisariacie nikt nie śmie tknąć wiszącego nad biurkiem portretu najjaśniejszego. Kurz z cesarskiego oblicza wyciera się rankiem, tuż po przyjściu do pracy. Specjalną jedwabną ściereczką, poprzedziwszy tę czynność ukłonem.

– Jasne. A więc teraz panu pokażę, jak się otwiera skrytkę.

Radca tytularny wziął krzesło, zaniósł pod ścianę, wlazł na nie i zdecydowanym ruchem ujął portret w ręce. Asagawa jęknął.

– Otóż to – mruknął Erast Pietrowicz, obracając ramę w lewo. – Nic? A więc tak.

Obrócił w prawo – znów nic. Pociągnął portret do siebie, podniósł w górę, opuścił, wreszcie obrócił cały do góry nogami. Biedny inspektor tylko pojękiwał.

– Diabli!… Czyżbym się omylił?

Erast Pietrowicz zdjął cesarza, opukał ścianę. Dźwięk był głuchy.

Wściekły, zawiesił portret z powrotem – ów zakołysał się z oburzeniem.

Młodemu człowiekowi zrobiło się wstyd. Nie z racji pomyłki, lecz protekcjonalnej pychy, z jaką wypowiedział przed chwilą swoje: „Jasne”. Promień latarki prześlizgnął się po tapetach, oświetlił z góry poprzeczne ramię krucyfiksu.

Radcy tytularnemu zaparło dech.

– Inspektorze, a kto odkurza k-krzyż, też posiadacz gabinetu?

Fandorin zeskoczył na podłogę, przesunął krzesło pod krucyfiks, znów się na nie wdrapał.

– Naturalnie. Sprzątacz nie śmiałby. Wie, że to dla waszej religii przedmiot kultu.

– Aha. To widać…

Symbol wiary chrześcijańskiej wyraźnie cieszył się mniejszym szacunkiem intendenta niż portret cesarza Mutsuhito – na czarnym drewnie zebrała się cienka warstwa kurzu.

Erast Pietrowicz spróbował ruszyć krucyfiks z miejsca. Nic z tego. Poświeciwszy lepiej, zobaczył, że krzyż nie jest zawieszony ani przybity, lecz jakby wpuszczony w ścianę. Dziwne! Czyżby zrobiono dla niego specjalny wpust?

Spróbował pociągnąć krucyfiks do siebie. Daremnie. Więc nacisnął.

Krucyfiks z ledwie słyszalnym szczękiem zagłębił się w tapetę. Teraz jego krawędzie wystawały nie więcej niż na cal.

W sekundę potem rozległ się melodyjny zgrzyt i część ściany raptem odjechała, wręcz uskoczyła w bok, za regały. Rozwarł się ciemny prostokąt, nieco niższy niż na przeciętny ludzki wzrost.

– Jest! Skrytka! – krzyknął Asagawa i z lękiem zerknął na drzwi poczekalni, czy nie za głośno.

Fandorin odruchowo spojrzał na zegarek. Za dwie minuty druga.

– Ach, cóż ja bym bez pana zrobił! – rzekł serdecznie, nieomal ze łzami, inspektor i pochylony wśliznął się w dziurę.

Wicekonsula zaciekawił mechanizm skrytki, doskonale widoczny w przekroju: pod warstwą sztukaterii dębowa deska, za nią cegła. Oto czemu opukiwanie nic nie dało. Dźwignia uruchamia potężne stalowe sprężyny – to tłumaczyło „skoczność” przegrody. Ciekawe, czy zatrzaskuje się równie nagle, czy też trzeba użyć siły?

Zaspokoiwszy głód wiedzy technicznej, Erast Pietrowicz podążył za partnerem.

Tajne pomieszczenie okazało się wąską, ale dość długą – na dobrych dziesięć kroków – izdebką, której trzy ściany zajmował stelaż. Na drewnianych półkach stały zwykłe kancelaryjne teczki rozmaitej grubości. Asagawa brał jedną po drugiej, wykrzykiwał coś po japońsku i odkładał. Wicekonsul też wziął jedną, z tych grubszych. Na okładce widniały znaki. Dwa pierwsze były łatwe, Erast Pietrowicz rozpoznał je: „Stolica wschodnia” – czyli Tokio, dalej następowały jakieś niezrozumiałe esy-floresy.

– Co tu jest napisane?

– „Tokijski Zarząd Gubernialny” – rzekł, rzuciwszy okiem, Asagawa. – Co tam! Tutaj są ministrowie, członkowie Rady Państwa, nawet – nie da pan wiary – rodziny cesarskiej! Dla tego człowieka nie ma nic świętego!

Zajrzał do stojącej osobno cieniutkiej teczuszki i naraz aż się zachwiał.

– Jej wysokość! Jak on śmiał? Za to jedno godzien jest śmierci.

– A cóż on może mieć na cesarzową? – zaciekawił się Fandorin, zaglądając Japończykowi przez ramię.

Nic ciekawego na kartce nie dojrzał, jedynie hieroglificzne gryzmoły kolejnej notatki, lecz inspektor niegrzecznie odepchnął Erasta Pietrowicza łokciem.

– Sam nie przeczytam i panu też nie pozwolę! Cóż za ohyda!

Drżącymi palcami podarł na drobne strzępki notatkę i kilka innych znalezionych w teczce papierków.

– Proszę posłuchać: są dwie minuty po drugiej – podsunął mu zegarek radca tytularny – nie po to tu przyszliśmy. Gdzie teczka spiskowców?

Nie mając z racji swego analfabetyzmu czym się zająć, Erast Pietrowicz, póki Asagawa szperał na półkach, świecił na wszystkie strony latarką. Nic ciekawego jednak nie zobaczył. Dźwigni wewnątrz skrytki najpewniej nie było – ta otwierała się i zamykała tylko z zewnątrz. Pod sufitem tkwiły palniki gazowe. Zapewne dałoby się włączyć oświetlenie z gabinetu, lecz nie było potrzeby: lampa i latarka wystarczały najzupełniej.

– Jest! – sapnął inspektor. – Z napisem „Ōkubo”. – Gorączkowo zaszeleścił kartkami. Oto moje zaginione raporty, wszystkie trzy! A to raport naczelnika policji miasta Karoshima, który donosi, że wedle świadectw agenturalnych, do Tokio udał się mistrz fechtunku Ikemura Hyōsuke z dwoma uczniami. Rysopis: wiek z wyglądu – czterdzieści pięć lat, blizna po lewej stronie szyi i na skroni, lewa ręka bezwładna, przezwisko Kamiyasuri – Szmergiel, bo rękojeść miecza obwiązuje papierem ściernym. Prawą dłoń ma silniejszą niż żelazo. To on, Suchoręki! Moment, moment, jest jeszcze… Tu Asagawa wyjął jedną po drugiej trzy kartki, spisane tuszem dziwnej brązowej barwy. To przysięga. Napisana krwią. „My, niżej podpisani, przysięgamy na honor nie szczędzić życia w imię najwyższego celu – zguby podłego zdrajcy Ōkubo”. Takie dokumenty są trzy. Na jednym sześć podpisów – to szóstka, która zabiła ministra. Na drugim trzy, pierwszy – Ikemura Hyósuke. Nasi Satsumczycy! Na trzecim cztery. Czyli że była jeszcze jedna grupa, niewykry – ta. Tu są nazwiska, teraz złoczyńców raz – dwa się znajdzie, nim coś wykombinują… Zwyciężyliśmy, Fandorin-san! Suga jest w naszych rękach! Z tymi przysięgami, z ukradzionymi raportami, możemy go przytrzasnąć!

– I tak był w naszych rękach – zauważył zimno Erast Pietrowicz – za to urocze archiwum położyłby głowę nawet bez wszelkich s – spisków.

– Czyżby pan myślał – powiedział dobitnie Asagawa – że pozwolę, by całe to paskudztwo wypełzło na zewnątrz? Tu są same brudy, same sekrety rodzinne! Przetoczyłaby się fala samobójstw, skandali, rozwodów, haniebnych dymisji. Nie, gorzej! Nowy minister zagarnie archiwum dla siebie. Ogłosi, że je zniszczył, lecz co najlepsze, na wszelki wypadek zachowa.

– Więc co robić?

– Musimy wspólnie zniszczyć całą tę truciznę. Bez czytania.

– Sz – szlachetnie – przyznał Fandorin, który nawet gdyby miał ochotę, i tak nie mógłby napawać się japońskimi tajemnicami. – Ale co to za znaczki? Nie przypominają japońskiego alfabetu.

Pokazał Asagawie kartkę na samym dnie teczki. Pośrodku narysowano kółko, a w nim osobliwy zawijas. Od kółka ciągnęły się linie do dwóch innych, mniejszych okręgów.

– Tak, to nie są japońskie znaki – wymamrotał wpatrzony w papier inspektor. – W życiu nie widziałem podobnego pisma.

– Przypomina to schemat spisku – podsunął Fandorin – przy tym zaszyfrowany. Dobrze byłoby wiedzieć, kogo oznacza tu kółko centralne.

– Pewnie Sugę.

– Wątpliwe. Nie zaznaczyłby siebie jakimś kulfonem, po prostu narysowałby pusty okrąg, i już.

Ramię w ramię schylili się nad zagadkowym schematem. Asagawa musiał się chyba nałykać kurzu, bo kichnął, i to tak gromko, że niski strop odpowiedział ogłuszającym echem.

– Oszalał pan? – syknął nań Fandorin. – Ciszej!

Japończyk beztrosko machnął ręką i nie zniżając głosu, odpowiedział:

– Co za różnica? Teraz można się nie kryć. Kiedy tylko zniszczymy zbędne dokumenty, sam zawezwę dyżurnego i oznajmię, że…

Nie dopowiedział.

Bez wszelkiego uprzedzenia tajne drzwi zatrzasnęły się ze znanym już metalicznym zgrzytem. Ściana z lekka drgnęła, w pokoiku zapadła cisza jak w lochu.

Pierwsza reakcja Erasta Pietrowicza była czysto odruchowa: spojrzał na zegarek. Wskazywał drugą osiemnaście.


Osiemnaście po.

Czy już dziewiętnaście

Jaka różnica?

Загрузка...