Gwiazda Syriusz

Noc pachniała dziegciem i mułem, bo tuż obok pluskała brudna rzeczka Yosidagawa, ściśnięta przez godauny i nadbrzeża towarowe.

Kamerdyner Erasta Pietrowicza tkwił w umówionym miejscu pod drewnianym mostem, dumał o przewrotności losu i czekał. Gdy się pojawi Semushi, pan zawyje psim głosem – Masa sam go uczył. Całą godzinę urządzali renshū na dwa głosy, aż do konsulatu przysłano z sąsiedztwa, zawiadamiając, że w policji zostanie złożona skarga na Rosjan, jeśli ci nie przestaną dręczyć biednego psiaka. Naukę wycia trzeba było zakończyć, ale panu wycie wychodziło już całkiem nieźle.

Psów w mieście Jokohamie jest mnóstwo i często wyją po nocach, więc ani Semushi, ani agenci policyjni nie zwrócą na to uwagi. Główną troską Masy było co innego: nie pomylić pana z prawdziwym psem, ale Japończyk miał nadzieję, że nie pomyli. Co jak co, ale wasalowi wstyd byłoby nie rozróżnić szlachetnego głosu swego pana od wycia łańcuchowego kundla.

Siedzieć pod mostem musiał bardzo cicho, bez ruchu, ale to Masa potrafił. Ileż to razy w poprzednim życiu, jeszcze jako czeladnik w czcigodnej bandzie Chobei-gumi, czaił się na straży i w zasadzce? To wcale nienudne, bo człowiek rozumny zawsze znajdzie sobie temat do rozmyślań.

Hałas i ruch były wzbronione, bo na moście, niemal tuż nad głową Masy, siedział agent przebrany za żebraka. Kiedy mijał go jakiś późny przechodzień, agent zaczynał mamrotać pod nosem sutry, i to całkiem udatnie: parę razy o miseczkę brzęknęła miedziana monetka. Ciekawe, czy przekazuje potem jałmużnę naczelnikowi, czy też nie? A jeśli tak, to czy trafiają te miedziaki do cesarskiej kasy?

Szpiclami obsadzona jest cała trasa od Rakuena aż do domu Semushiego. Po jednym agencie na każde skrzyżowanie. Ten tkwi w bramie, ów w rynsztoku. Za Garbusem skrada się główny agent, najzdolniejszy. Okutany w szarą opończę, na nogach ma miękkie wojłokowe pantofle, a kryć się umie tak szybko, że choćbyś się sto razy oglądał, nikogo nie zauważysz.

O jakieś pół setki kroków za głównym agentem idzie jeszcze trójka, na wszelki wypadek, gdyby miało wyniknąć coś nieprzewidzianego. Wówczas starszy mignąć ma spod płaszcza latarnią, i trójka od razu podbiegnie.

Oto jak solidnie śledzony jest Semushi, nigdzie się przed agentami nie skryje. Ale pan i Masa pogłowili się, podumali i wymyślili. Ledwie z dali dobiegnie wycie wicekonsula rosyjskiego imperium, Masa zaraz…

Lecz tu w dali istotnie rozległo się wycie, z miejsca przez kamerdynera rozpoznane. Wył Erast Pietrowicz całkiem przekonywająco, i bynajmniej nie tak, jak bezpańskie jokohamskie kundle. Było w tym melancholijnym dźwięku coś rasowego, jak gdyby wydawał je bloodhound albo co najmniej baset.

Czas było przejść od rozmyślań do czynu.

Masa bezgłośnie przekradł się pod pomostem, by zajść od pleców „żebraka”. Zrobił na palcach trzy kroczki, a gdy agent obrócił się na szelest, skoczył i miękko trzepnął go kantem dłoni niżej ucha. „Żebrak” kwiknął i opadł w bok. Z miseczki wysypała się cała garść miedziaków.

Monetki Masa sobie zabrał: dla wiarygodności i w ogóle, przyda się. Jego cesarska wysokość jakoś się obejdzie.

Przysiadł obok ogłuszonego w cieniu poręczy i zaczął patrzeć.

Mżył drobny deszczyk, ale róg, zza którego miał wyjść Semushi, oświetlały dwie latarnie. Garbus przejdzie małym mostem kanał, potem przetnie odludzie i zjawi się przed mostem nad Yosidagawą. Na prawo będzie miał wtedy zbieg rzeczki i kanału, przed sobą jeden most, z tyłu drugi, a z lewej – nic, tylko ciemne bezludzie. Na tym właśnie zasadzał się cały plan.

I oto ukazała się krępa, niekształtna sylwetka. Garbus szedł ciężkim, posuwistym krokiem, lekko chybocząc się z boku na bok.

„Pewno nielekko taszczyć garb – pomyślał Masa. – A żyć z taką ohydą może lekko? Za młodu musiała pastwić się nad nieszczęśnikiem dzieciarnia. Podrósł – dziewczęta się od niego odwracały. Dlatego Semushi stał się tak podły i zły. A może i nie dlatego? Na ulicy, gdzie dorastał Masa, też mieszkał pewien garbus, zamiatacz. Jeszcze bardziej garbaty od tego, a w dodatku kulawy. Ale był dobry, wszyscy lubili go i mówili: „Jest taki miły, bo Budda obdarzył go garbem”. Nie w garbie rzecz, ale w tym, jakie ma człowiek kokom. Jeżeli jest ono korzystne, z garbem staniesz się tylko lepszy, a jeśli zgniłe, znienawidzisz cały świat dookoła”.

Tymczasem właściciel złego kokoro przeszedł już mały most.

Sługa Erasta Pietrowicza rzekł sobie: „Zaraz pan pociągnie za sznurek” – i w tejże chwili rozległ się łoskot. Wózek, stojący na mostku ni z tego, ni z owego zadarł dyszle, widać trzasnęła oś. Stojąca na nim wielka beczka gruchnęła na ziemię, pękła i pociekła z niej gęsta czarna smoła, zalała całe nabrzeże. Ani przejść, ani przejechać…

Semushi czujnie obejrzał się na łoskot, wsunął rękę za pazuchę, ale zobaczył, że nic groźnego się nie dzieje. Wokół nie było żywej duszy. Zapewne wozak zostawił wczoraj swój towar niedaleko rynku, a sam utknął w najbliższej knajpie, gdzie można się i pokrzepić, i przenocować. A kurumę miał starą, spróchniałą – kichnij, a się rozsypie.

Jakąś minutę Garbus stał w miejscu, popatrując we wszystkie strony. Wreszcie uspokoił się i ruszył dalej.

Z tamtej strony mostku Masa dojrzał szary cień. Cień wlazł w czarną kałużę i zastygł.

No chyba! Smołę Masa kupował osobiście. Wybrał najparszywszą z możliwych, najbardziej lepką i najbardziej płynną – nie puści.

Błysnął odblask. To przylepiony agent jak nic dał znak swoim. Wychynęły inne trzy cienie. Miotają się na brzegu, a co robić, nie wiedzą. Już jeden też wlazł i przylgnął na amen.

A Semushi obejrzał się, ponapawał obrazem, wzruszył ramionami i poszedł sobie. Co go to obchodzi. Wie, oczywista, że i przed nimi są agenci.

Kiedy Garbus doszedł do samej rzeki, Masa ryknął i runął mu na spotkanie. W ręce trzymał krótki miecz wakizashi i machał nim, że aż miło było spojrzeć, jak ostrze błyska w świetle latarni.

– Za Chobei-gumi! – krzyknął Masa, lecz niezbyt głośno, aby Semushi usłyszał, a przylepieni policjanci nie. – Poznajesz, Garbusie? Koniec z tobą!

Specjalnie wypadł wcześniej, niżby należało, gdyby naprawdę chciał zarżnąć gada.

Semushi zdążył odskoczyć i wyciągnąć rewolwer – podłą broń tchórzy. Ale Masa nie przeląkł się rewolweru – wiedział, że główny policyjny agent, człowiek zręczny, już przedwczoraj po cichu podpiłował kurek.

Garbus szczęknął nim raz, szczęknął drugi, a po raz trzeci już nie szczęknął, odwrócił się i rzucił do ucieczki. Najpierw w tył do małego mostu. Potem uświadomił sobie, że uwięźnie w smole i agenci mu nie pomogą, więc rzucił się w prawo, o co właśnie chodziło.

Masa dogonił go i dla lepszego efektu ciachnął w rękę wyżej łokcia, samym czubkiem. Garbus wrzasnął, dał susa w bok i już bez żadnych wahań pognał w mrok przez odludzie. Odludzie było spore, ciągnęło się do samej Tobemury, gdzie tracą przestępców, a potem wystawiają na drągach ich odrąbane głowy. Wcześniej, gdy był Borsukiem, Masa nie wątpił, że wcześniej czy później Tobemura też go nie minie i będzie, łypiąc martwymi oczyma, straszyć z góry przechodniów. Teraz już niekoniecznie. Głowa Shibaty Masahiro, wasala pana Fandorina, nie ma nic do roboty na drągu.

Masa parę razy rozciął powietrze nad samym karkiem Semushiego, a potem potknął się i rozciągnął na ziemi. Umyślnie zaklął, jakby zdrowo dziabnął się w nogę. I teraz pobiegł już wolniej, kulejąc.

– Stój! Stój, tchórzu! – krzyczał. – Tak czy owak, nie umkniesz!

Ale Garbus musiał już świetnie wiedzieć, że właśnie umknie, przy czym nie tylko przed nieudolnym mścicielem, lecz i przed agentami jokohamskiej policji. Dlatego właśnie wybrano takie miejsce: na bezludziu z dala widać, czy goni ktoś z tyłu.

Wykrzyczawszy pożegnalne, bezsilne:

– To nic, już ja cię kiedyś dopadnę! – Masa przystanął.

Choć odludzie było całkiem spore, Garbus nie miał gdzie się podziać, bo z prawej rzeka, a z lewej kanał. Na dalszym krańcu, przy moście na Tobemurę, siedział w krzakach Shirota-san. To, oczywista, człek uczony i w takich sprawach nie ma doświadczenia. Trzeba mu pomóc.

Masa otarł pot rękawem i pobiegł brzegiem Yosidagawy. Stała tam łódka. Kilka odepchnięć tyczką i już jesteś po tamtej stronie. Jeśli puścisz się co sił – zdążysz akurat na czas. To krócej niż przez odludzie. No, a gdybyś się spóźnił, na to właśnie jest Shirota-san. Pokaże, gdzie pobiegł Semushi.

Dziób łódki rozciął błotnistą, czarną wodę. Masa odpychał się tyczką od mulistego dna i przygadywał: Ii-ja-nai-ka! Ii-ja-nai-ka!

Kamerdynerowi Fandorina było bardzo wesoło. Złotą ma pan głowę! Nadałby się na yakuzę. Niezłą zrobiłby karierę.

Ach, jakże śmiesznie taplali się w smole policjanci!


* * *

Deszcz przeszedł i na niebie pojawiła się wysypka gwiazd. Z każdą chwilą robiło się jaśniej i jaśniej.

Erast Pietrowicz szedł do domu powoli, bo patrzył nie pod nogi, lecz w górę, napawając się astralną iluminacją. Szczególnie pięknie lśniła jedna gwiazda, widniejąca na samym skraju nieboskłonu. Jej światło było niebieskawe i smętne. Wiedza tytularnego radcy w zakresie ciał niebieskich i konstelacji była skąpa. Umiał tylko rozpoznać dwie Niedźwiedzice, Wielką i Małą, dlatego też nazwa niebieskiej iskierki była dlań zagadką. Zdecydował, że niech to będzie Syriusz.

Nastrój miał wicekonsul spokojny i beztroski. Co się stało, już się nie odstanie, i teraz niczego się już nie zmieni. Prowadzący śledztwo rozmyślnie i niecnie uchybił prawu, popsuł robotę policji i pomógł w ucieczce osobie podejrzanej o ciężkie przestępstwo polityczne. Jeśli Semushi wymknie się Masie i Shirocie, zostanie tylko jedno: przyznanie się, a w ślad za tym haniebna dymisja i zapewne sąd.

W pustym mieszkaniu Erast Pietrowicz zdjął surdut, spodnie i w samej tylko koszuli usiadł w salonie. Światła nie zapalał. Jakiś czas potem nagle strzelił palcami, jakby do głowy przyszła mu szczęśliwa myśl, lecz skutek tej iluminacji był dziwny: Fandorin nałożył tylko siatkę na włosy i ścisnął bindą górną wargę, podkręciwszy wprzód szczypcami wąsy. Bóg wie, po co to wszystko czynił, bo do łóżka wyraźnie się nie wybierał, nie wszedł nawet do sypialni.

Pół godziny radca tytularny bez żadnego sensu przesiedział w fotelu, obracając w palcach niezapalone cygaro. Potem zadzwoniono do drzwi.

Erast Pietrowicz kiwnął głową, jakby tego się właśnie spodziewał. Zamiast naciągnąć spodnie, uczynił coś wręcz przeciwnego: zdjął koszulę.

Dzwonek znów brzęknął, tymczasem głośniej. Wicekonsul bez pośpiechu narzucił jedwabny szlafrok, zawiązał sznur z frędzlą. Stanął przed lustrem i udał ziewnięcie.

Dopiero potem zapalił naftową lampę i skierował się do przedpokoju.

– Asagawa? Pan? – spytał zaspanym głosem, widząc za progiem inspektora. – Co się stało? Dałem służącemu wolne, dlatego sam… Czemuż pan tak stoi?

Ale Japończyk nie wszedł. Skłonił się sztywno i urywanym głosem oznajmił:

– Nie ma dla mnie przebaczenia… Moi ludzie zgubili Semushiego. Ja… nie mam nic na swoje usprawiedliwienie.

Światło lampy padało na nieszczęsne oblicze Asagawy. „Utracona twarz” – pomyślał Erast Pietrowicz i zrobiło mu się żal inspektora, dla którego utrata twarzy przed cudzoziemcem była z pewnością podwójnie bolesna. Jednakże okoliczności wymagały okrucieństwa. Inaczej przyszłoby wdać się w wyjaśnienia i sporo zełgać.

Wicekonsul policzył w myśli do dwudziestu, a potem bez słowa zatrzasnął drzwi przed nosem Japończyka.

Teraz można było pójść spać. Wcześniej niż rankiem wiadomości od Masy i Shiroty nie będzie. Nieźle byłoby choć trochę pospać. Jutro nastąpi niechybnie dzień pełen emocji.

Ale podniecenie nie całkiem jeszcze Fandorinowi przeszło. Czując, że od razu nie zaśnie, wziął z salonu drugi tom Fregaty Pallady *, najlepszej z nasennych lektur.

Palnik gazowy w sypialni zasyczał, lecz nie zapłonął. Erast Pietrowicz nie zdziwił się – oświetlenie gazowe pojawiło się w Jokohamie niedawno i było dalekie od doskonałości. Na takie okazje przy łóżku stał lichtarz.

Młody człowiek w kompletnych ciemnościach podszedł do stolika i namacał zapałki.

Pokój rozjarzył się miękkim, drgającym światłem.

Fandorin zrzucił na podłogę szlafrok, obrócił się i krzyknął.

W łóżku, oparta łokciem o poduszkę, leżała O-Yumi i patrzyła nań nieruchomym, migotliwym wzrokiem. W nogach łóżka wisiała suknia, stanik i jedwabne pończochy. Spod zsuniętej kołdry oślepiająco bielało krągłe ramię.

Zjawa uniosła się, za sprawą czego kołdra spełzła jej po pas, gibka ręka wyciągnęła się do lichtarza, dmuchnięcie – i znów zapadła ciemność.

Erast Pietrowicz omal nie jęknął – zniknięcie cudnej złudy odezwało się w nim przenikliwym bólem.

Ostrożnie wyciągnął rękę, bojąc się, że w mroku nie znajdzie nic prócz pustki. Ale palce musnęły coś gorącego, gładkiego, żywego.

Ochrypnięty głos powiedział:

– Już myślałam, że nigdy nie przyjdziesz…

Zaszeleściło prześcieradło, delikatne, lecz zadziwiająco silne ręce objęły Fandorina za szyję, pociągnęły ku sobie.

Erastowi Piętro wieżowi wściekle załomotało w skroniach od aromatu skóry i włosów.

– Skąd pani… – szepnął i tracąc dech, nie skończył. Gorące wargi zamknęły mu usta.

W sypialni nie rozbrzmiało już ani jedno słowo. W świecie, dokąd zawiodły radcę tytularnego miękkie ręce i czułe usta, nie istniały i istnieć nie mogły żadne słowa: przeszkodziłyby tylko, rozpraszając czar.

Po niedawnej przygodzie w Kalkucie, która pociągnęła za sobą spóźnienie na parowiec, Erast Pietrowicz uważał się za doświadczonego, bywałego mężczyznę. Jednak w objęciach O-Yumi czuł się nie mężczyzną, lecz jakimś niesłychanym instrumentem muzycznym: ni to czarodziejskim fletem, ni to boskimi skrzypcami, ni to słodką fujarką, a urzekająca wykonawczyni koncertowała po mistrzowsku na wszystkich nich naraz, ziemską algebrą sprawdzając niebiańską harmonię.

W krótkich antraktach oszołomiony wicekonsul próbował coś bąkać, lecz odpowiedzią były jedynie pocałunki, lekkie dotknięcia, cichy śmiech.

Gdy przez okno przenikać zaczęły szare promyki świtu, Fandorin niewiarygodnym wysiłkiem woli na wpół wychynął z odurzenia. Sił starczyło mu tylko na jedno jedyne pytanie – najważniejsze; cała reszta nie miała znaczenia. Ujął dłońmi jej skronie, by ogromne, rozszerzone tajemniczym światłem oczy znalazły się jak najbliżej.

– Zostaniesz ze mną?

Zaprzeczyła ruchem głowy.

– Ale… przyjdziesz jeszcze?

O-Yumi też ujęła go za skronie, uczyniła palcami kilka lekkich, okrężnych ruchów, ucisnęła delikatnie głowę z obu stron i Fandorin, sam o tym nie wiedząc, momentalnie usnął. Po prostu zapadł w głęboki sen i nie poczuł, jak jej ręce delikatnie kładą jego głowę na poduszkę.

W owej chwili Erast Pietrowicz śnił już sen. Zdawało mu się, że gna błękitną, promieniującą lodowym blaskiem karocą poprzez niebo, wznosząc się coraz wyżej. Jego szlak wiedzie ku gwieździe, wyciągającej na spotkanie diamentowego powozu swe przejrzyste promienie. Obok migoczą drobne złociste gwiazdy, chłodząc mu twarz świeżym, mroźnym powiewem. Erastowi Pietrowiczowi jest bardzo dobrze i ledwie pamięta, że w żadnym wypadku nie wolno mu się obejrzeć – bo spadnie i się rozbije.

Lecz on się nie ogląda. Pędzi przed siebie i w górę, na spotkanie gwiazdy.

Gwiazda zwie się Syriusz.


Świeci, nie znając

Imienia, jakim go zwą.

Błękitny Syriusz.

Загрузка...