Serce mamusi

Dopóki pan spał, Masa zdążył uporać się z mnóstwem ważnych spraw. Wymagało to odpowiedzialnego, przemyślanego podejścia – wszak nie co dzień zaczyna się życie na nowo.

O gaijinach Masa wiedział mało, o panu zaś prawie w ogóle nic, dlatego też – rzecz jasna – truchlał, by nie palnąć głupstwa, ale duszę miał pełną oddania i stanowczości, a to grunt.

Shirota-san jeszcze wczoraj przedstawił mu jego obowiązki: prowadzić gospodarstwo, kupować prowiant, przygotowywać posiłki, czyścić ubranie – jednym słowem robić wszystko, żeby pan o nic nie musiał się troszczyć. Na wydatki Masa otrzymał dwadzieścia jenów, a do tego pensję za miesiąc z góry.

Pensja była hojna i zużył ją tak, jak się godzi wiernemu wasalowi, to jest na to, by zyskać godny swej służby wygląd.

Yakuza przezwiskiem Borsuk umarł wraz z szajką Chorei-gumi. Teraz w tym samym ciele zrodził się nowy człowiek imieniem Shibata-san, nie: raczej mister Masa, który winien był odpowiadać swemu mianu.

Przede wszystkim Masa udał się do cyrulika i kazał sobie obciąć pokryty laką warkoczyk i ostrzyc się. Rezultat był, oczywista, kiepski: z góry biel, czerń po bokach, niby łysina u starszych gaijinów. Ale włosy rosły Masie w okamgnieniu, za dwa dni łeb pokryje szczecina, a za miesiąc puści się cudny jeżyk. Każdy zobaczy, że jego właściciel to człek nowoczesny, z europejskim szykiem. Nie darmo wszyscy w Tokio nucą kuplety:


Kropnij w główkę jegomościa,

Co warkoczyk z laki ma,

A usłyszysz odgłos czczości,

Bo rozumu ani źdźbła.


Kropnij w główkę jegomościa

Który ostrzygł się do cna,

A usłyszysz plusk mądrości:

Łebski - olej w głowie ma.


Masa popukał się w świeżo ostrzyżone ciemię i poczuł satysfakcję. No, a pokąd nie odrosną włosy, można pochodzić w kapeluszu. Za ledwie trzydzieści senów nabył w handelku starzyzną elegancki filcowy melonik, lekko tylko wytarty.

Tam też się przebrał: kupił marynarkę, koszulę ze sztywnym gorsem i mankietami, kraciaste pantalony. Przerzucił stos butów, trzewików, sztybletów, lecz z gaijińskim obuwiem postanowił na razie poczekać: nazbyt już było idiotyczne, niewygodne, a zdejmuje się i wkłada strasznie długo. Pozostał przy swoich drewnianych sandałach - geta.

W nowej postaci prawdziwego cudzoziemca wybrał się do jednej z dawnych przyjaciółek, która najęła się za służącą przy rodzinie amerykańskiego misjonarza: żeby, po pierwsze, pokazać się w całym nowomodnym szyku, a po drugie – wypytać o gaijińskie nawyki i obyczaje. Zdobył wiele zadziwiających i niezbędnych informacji, aczkolwiek nie bez trudu, bo nierozgarnięta dziewucha pchała się z czułościami, całego go obśliniła. A przecież przyszedł nie na igraszki, ale za interesem.

Teraz Masa czuł się dostatecznie uzbrojony, by przystąpić do służby.

Szczęśliwym trafem pan wrócił do domu dopiero o świcie i spał prawie do południa – nie zbrakło czasu, aby przygotować się jak należy.

Masa przyrządził eleganckie śniadanie: zaparzył wyborną jęczmienną herbatę, rozłożył na drewnianej tacy kęski morskiej skolopendry, żółty kawior uni, przejrzyste skrawki ika, skomponował pięknie marynowane śliwki z kiszoną rzodkwią, ugotował najdroższy ryż i oprószył go siekanymi morskimi wodorostami, zwłaszcza zaś godne pochwały było śnieżnobiałe świeżutkie tofu z aromatyczną, subtelnie brunatną pastą nattō. Stosownie do pory roku tacę zdobiły drobne żółte chryzantemy.

Wniósł to cudo do sypialni. Bezszelestnie siadł na podłodze i zaczął czekać, kiedyż wreszcie pan się zbudzi, ale ów nie otwierał oczu, oddychał cicho, regularnie i tylko z lekka drgały mu długie rzęsy.

Ach, jak niedobrze! Ryż ostygnie, herbata się ustoi!

Masa rozmyślał, co z tym fantem począć, i do głowy przyszła mu błyskotliwa idea.

Nabrał w pierś przeogromny haust powietrza – i jak nie kichnie.

– A psik!

Pan siadł jednym susem na łóżku, otworzył swoje dziwnej barwy oczy i ze zdumieniem wpatrzył się w siedzącego wasala.

Ten pokłonił się nisko, poprosił o wybaczenie za wywołany hałas i zademonstrował obryzganą kropelkami śliny dłoń: cóż począć, poduszczenie natury.

I zaraz z uśmiechem podsunął panu wytworny fajansowy baniak, kupiony za dziewięćdziesiąt senów. Od przyjaciółki Masa wiedział, że cudzoziemcy na noc stawiają pod łóżkiem ten przedmiot i załatwiają do niego swoją gaijińską potrzebę.

Ale pan, jak się zdaje, nie ucieszył się z baniaka, a tylko zamachał ręką, że niby: „zabierz, zabierz”. Widać należało kupić nie różowy z uroczymi kwiatuszkami, ale biały.

Potem Masa pomógł się panu umyć, wlepiając wzrok w jego białą skórę i krzepkie muskuły. Miał wielką ochotę zerknąć, jaki to mają gaijini męski instrument, ale pan, zanim zaczął myć dolną połowę ciała, wyprosił dlaczegoś wiernego sługę za drzwi.

Śniadanie udało się nad podziw.

Przyszło, co prawda, zmitrężyć trochę czasu, aby nauczyć pana posługiwania się pałeczkami, ale palce gaijini mają zręczne. To dlatego, że pochodzą od małp, sami się do tego przyznają i bynajmniej nie wstydzą.

Pan ucieszył sługę znakomitym apetytem, tyle że sposób pochłaniania przezeń pokarmu okazał się intrygujący. Z początku odgryzł malutki kawałek skolopendry, potem cały się zmarszczył (pewno z rozkoszy) i jak najszybciej ją dojadł, żarłocznie zapijając jęczmienną herbatą. Od herbaty zaparskał, zakaszlał, otworzył usta i wytrzeszczył oczy. To jak Koreańczycy, co chcąc pokazać, że smakuje, czkają. „Na drugi raz trzeba będzie zaparzyć dwa razy tyle” – zakonotował sobie w myśli Masa.

Po śniadaniu była lekcja języka. Shirota-san powiedział, że pan chce się nauczyć po japońsku, nie jak inni cudzoziemcy, którzy zmuszają sługi, żeby uczyli się ich mowy.

Lekcja przebiegała tak: pan pokazywał na różne części twarzy, a Masa nazywał je po japońsku. Oko – me, czoło – hitai, usta – kuchi, brew – mayu. Uczeń zapisywał w zeszyciku i starannie powtarzał. Wymowę miał zabawną, ale Masa, rzecz jasna, nie pozwolił sobie nawet na cień uśmiechu.

Na osobnej kartce pan narysował ludzką twarz, strzałkami oznaczył różne jej części. To było jasne. Ale potem zaczął dopytywać się o coś całkiem niezrozumiałego.

Można było rozróżnić niektóre słowa: Rakuen, „satsumajin”, ale do czego się one odnosiły – pozostawało zagadką. Pan udawał, że siedzi z zamkniętymi oczyma, potem podskakiwał, miotał się, machał ręką, z jakiegoś tam powodu dotykał Masę palcem w szyję, pokazywał na narysowaną twarz i mówił z pytającą intonacją:

Me? Kuchi?

Wreszcie zostawił Masę w całkowitej niepewności, westchnął, rozburzył sobie włosy, usiadł.

A dalej wszystko potoczyło się całkiem niespodziewanie.

Pan kazał Masie stanąć naprzeciwko, wystawił przed siebie ściśnięte pięści i zaczął robić zapraszające gesty, jakby mówił: „Wal mnie nogą”.

Masa wpadł w przerażenie, długo się nie zgadzał: jak to można – uderzyć onjina? Ale tu przypomniał sobie ciekawy szczegół, dotyczący intymnego życia gaijinów, zdradzony przez byłą przyjaciółkę. Podglądała ona, jak misjonarz i jego żona spędzają czas w sypialni, i widziała, jak pani, ubrana tylko w czarny stanik, a przy tym w butach do konnej jazdy, chłoszcze sensei szpicrutą po gołej oshiri, a on prosi, żeby bić go jeszcze.

„Zapewne tak właśnie się to u gaijinów odbywa” – domyślił się Masa. Skłonił się z szacunkiem i niezbyt silnie uderzył pana nogą w pierś między wystawionymi bez sensu pięściami.

Pan padł na plecy, ale zaraz się zerwał. Wyraźnie mu się spodobało, poprosił jeszcze raz.

Teraz cały się sprężył, śledził każdy ruch Masy, więc uderzyć udało się nie od razu. Sekret jujitsu, czyli „sztuki miękkiej walki”, polega na tym, żeby śledzić oddech przeciwnika. Wiadomo, że siła wchodzi w ciało z powietrzem i razem z powietrzem wychodzi, a wdech – wydech – to następstwo siły i słabości, napełnienia i opustoszenia, dlatego też Masa wyczekał, aż jego wdech zgodzi się z wydechem pana, i ponowił atak.

Pan znów upadł i teraz wyglądał już na całkiem zadowolonego. A jednak gaijini nie są tacy, jak normalni ludzie!

Dostawszy to, czego pragnął, pan włożył piękny mundur i udał się do środkowej części domu służyć rosyjskiemu cesarzowi. Masa zaś ogarnął się nieco i ulokował przy oknie, skąd widoczny był ogród i przeciwległe skrzydło, gdzie mieszkał konsul (jakże służący mogli przyjąć pracę u człowieka o tak żenującym nazwisku?).

Już rano Masa zwrócił uwagę na pokojówkę konsula, dziewczynę imieniem Natsuko. Wyczucie podszepnęło mu, że warto poświęcić jej odrobinę czasu – może coś z tego wyjdzie.

Widać było, jak dziewczyna sprząta, przechodząc z pokoju do pokoju. W okno nie patrzyła.

Masa rozsunął szerzej okno, ustawił na parapecie lustro i zaczął udawać, że się goli – kubek w kubek jak niedawno pan. Policzki Masa miał pyzate i dokumentnie gładkie, broda na nich, chwalić Buddę, nie rosła, ale czemuż nie namydlić ich pachnącą pianą?

Pracując z powagą pędzelkiem, Masa lekko obracał lustro, starając się posłać w oko Natsuko słonecznego zajączka.

Na jakiś czas musiał zrobić przerwę, bo do ogrodu wyszli Shirota-san i żółtowłosa córka nieżywego kapitana. Siedli na ławce pod młodziutkim drzewem ginkgo i pan tłumacz zaczął czytać coś na głos z książki, machając przy tym ręką. Od czasu do czasu popatrywał z ukosa na pannę, ona zaś siedziała, spuściwszy wzrok i wcale na niego nie patrząc. „No proszę: człowiek uczony, a przypodobać się kobietom nie umie – pożałował Shirotę-sana Masa. – Powinien na dobre się od niej odwrócić, a słowa rzucać skąpo, niechętnie. Ani pomyślałaby o zadzieraniu nosa w strachu, że coś z nią nie tak!”.

Posiedzieli z kwadrans, poszli, a książki zapomnieli na ławce. Tomik leżał okładką do góry. Stając na palcach, Masa zdołał obejrzeć okładkę – był na niej wyobrażony gaijin o kręconych włosach; na policzkach, z obu stron, miał także kędzierzawe włosy, kubek w kubek jak orangutan, którego Masa w zeszłym tygodniu widział w parku Asakusa. Pokazywali tam mnóstwo wszelkich atrakcji: występował mistrz puszczania wiatrów, kobieta paląca pępkiem i człowiek-pająk z głową starca i ciałem pięcioletniego dziecka.

Znów pochwycił lustro, pokręcił nim z pół godziny tędy i owędy i na koniec dopiął swego. Natsuko zaciekawiło wreszcie, że promyk wciąż wpada jej w oko. Rozejrzała się, zerknęła przez okienko, no i dojrzała sługę pana wicekonsula. Ma się rozumieć, Masa zdążył już położyć lustro na parapecie i okrutnie, wybałuszając oczy, machał sobie przed twarzą ostrą brzytwą.

Dziewczyna z miejsca zastygła z otwartą gębą – świetnie to widział kątem oka. Ściągnął brwi, bo kobiety cenią w mężczyznach surowość, wypchnął policzek językiem, jak niedawno robił to pan, i zwrócił się do Natsuko profilem, żeby mogła przyjrzeć się lepiej nowemu sąsiadowi.

Za godzinkę trzeba będzie wyjść do ogrodu, żeby, na przykład, wyczyścić miecz pana (taki wąziutki, w ładnej pochwie, ze złotą rękojeścią). Można nie wątpić, że i Natsuko sprowadzi do ogrodu jakaś pilna sprawa.

Pokojówka popatrywała na niego chwilę, po czym znikła.

Masa wychylił się z okna: ważne było, żeby się zorientować, czemu poszła: czy zawołała ją gospodyni, czy może on wywarł na niej nie dość silne wrażenie?

Z tyłu rozległ się lekki szelest.

Kamerdyner Erasta Pietrowicza chciał się obrócić, lecz coś skłoniło go nagle do nieodpartego snu. Masa ziewnął, przeciągnął się i osunął na podłogę. Zachrapał.


* * *

Erasta Pietrowicza obudził ogłuszający dźwięk niewiadomego pochodzenia. Siadł jak wryty na łóżku i w pierwszej chwili skamieniał: na podłodze siedział szokujący Azjata w kraciastych pantalonach, białej koszuli ze sztywnym gorsem i czarnym meloniku. Azjata wpatrywał się pilnie w radcę tytularnego, a ujrzawszy, że ów nie śpi, podał się do przodu niby chiński bożek.

Dopiero teraz Fandorin poznał swojego nowego sługę. Jakże się on zwie? Aha, Masa.

Przygotowane przez tubylczego Sanczo Pansę śniadanie było koszmarne. Jakże oni mogą pochłaniać coś tak śliskiego, zimnego, cuchnącego? A surowa ryba! A lepki, lgnący do podniebienia ryż! O tym, z czego składała się ciągliwa maź podejrzanej barwy, lepiej było w ogóle nie myśleć. Nie chcąc obrażać Japończyka, Fandorin jak najszybciej przełknął całą tę truciznę i zapił herbatą, ale ta zaparzona została chyba z rybiej łuski.

Próba sporządzenia rysopisu podejrzanego starca z Rakuena zakończyła się niepowodzeniem – bez tłumacza klops, a czy wypada wtajemniczać Shirotę w szczegóły śledztwa, urzędnik jak dotąd jeszcze nie zdecydował.

Za to udała się świetnie pokazowa lekcja japońskiej walki wręcz. Okazało się, że angielski boks jest tu bezsilny. Masa poruszał się niewyobrażalnie szybko, ciosy wymierzał mocno i celnie. Ileż to racji – walczyć nogami, a nie rękami! Przecież dolne kończyny są znacznie silniejsze i dłuższe! Tę naukę należało zgłębić.

Następnie Erast Pietrowicz przywdział mundur z czerwonymi mankietami i udał się na rozkazy zwierzchnictwa w pełnej gali – bądź co bądź, pierwszy dzień nowej służby.

Doronin siedział w swym gabinecie ubrany niefrasobliwie w czesuczowy garnitur, na mundur machnął ręką – głupstwo.

– Niechże pan szybciej opowiada! – zawołał. – Wiem, że wrócił pan nad ranem i z niecierpliwością czekałem na pańskie przebudzenie. Rozumiem, że wraca pan z pustymi rękoma, bo inaczej od razu zjawiłby się pan z raportem, ale chciałbym znać szczegóły.

Fandorin krótko wyłożył ubogą treść pierwszego etapu śledztwa i wyjaśnił, że gotów jest pełnić swe rutynowe obowiązki, skoro, póki nie przyjdą wiadomości od śledzących Garbusa japońskich agentów, innych zadań dlań nie ma.

Konsul zamyślił się.

– Cóż zatem nam zostaje? Klienci nie zjawili się w umówionym miejscu, pogłębiając tym samym podejrzenia. Japońska policja poszukuje trzech mężczyzn, mówiących dialektem satsumskim i mających przy sobie miecze. Przy tym jeden, ten suchoręki, ma miecz z rękojeścią pokrytą papierem ściernym (jeśli kapitanowi się to nie przywidziało).

Równocześnie pańska grupa skupia uwagę na gospodarzu Rakuena i niewiadomym staruchu, którego przy Błagolepowie widział pański sługa. Rysopis sporządzimy wspólnie, wypytam go osobiście. Otóż to, Fandorin. Proszę na razie zapomnieć o obowiązkach wicekonsula, Shirota sobie poradzi. Musi pan jak najszybciej poznać Settlement i okolice. To ułatwi pańską pracę śledczą. Chodźmy więc na pieszą przechadzkę po Jokohamie. Tylko proszę się przebrać.

– Z wielką chęcią – skłonił się Erast Pietrowicz – ale najpierw, jeśli pan p-pozwoli, przez kwadrans będę zapoznawał pannę Błagolepow z zasadami działania piszącej maszyny.

– Dobrze. Za pół godziny wpadnę po pana.


* * *

Sofię Diogenownę Erast Pietrowicz spotkał w korytarzu, jakby na niego czekała. Ujrzawszy Fandorina, zalała się rumieńcem i przycisnęła do piersi jakąś książkę.

– Zapomniałam jej w ogrodzie – bąknęła jakby dla usprawiedliwienia. – Kandzij Mitsuowicz, pan Shirota, dał mi do poczytania.

– Lubi pani Puszkina? – spojrzał na okładkę Fandorin, myśląc, czy wypada raz jeszcze złożyć pannie kondolencje, czy też już dość. Postanowił, że wystarczy, bo panna znów zaleje się łzami.

– Nieźle pisze, tylko zbyt już rozwlekle – odrzekła Sofia Diogenowna. – Czytaliśmy list Tatiany do jej wybranka. Czuć, że dziewczyna jest w rozpaczy. Ja nigdy w życiu bym się tak nie ośmieliła… A wiersze lubię okropnie. U nas, zanim tatko się zaćmił, wciąż bywali w gościach panowie marynarze, wpisywali się do albumu. Jeden trzeci mechanik ze „Świętego Pafnucego” bardzo od serca napisał.

– A co się pani podobało najbardziej? – spytał z roztargnieniem Erast Pietrowicz.

Panna straciła kontenans. Szepnęła:

– Za nic nie przytoczę… to takie intymne. Zapiszę na karteczce i później panu przyślę, dobrze?

Tu z drzwi wiodących do biura wychynął „Kandzij Mitsuowicz”. Dziwnie spojrzał na wicekonsula, ukłonił się z szacunkiem i zameldował, że machinę piszącą wypakowano i ustawiono.

Radca tytularny poprowadził nowo upieczoną maszynistkę na spotkanie zdobyczy postępu.


* * *

Pół godziny później, znużony bezowocną gorliwością uczennicy, Erast Pietrowicz poszedł przebrać się na wycieczkę. Już w przedpokoju zrzucił trzewiki, rozpiął spencer i koszulę, by zdążyć przed Wsiewolodem Witaljewiczem, który mógł nadejść w każdej chwili.

– Masa! – zawołał radca tytularny, wchodząc do sypialni, lecz wtem ujrzał swego sługę – leżał spokojnie na podłodze u otwartego okna, a nad śpiącym zastygł malutki staruszek Japończyk w roboczym stroju: szara kurtka, wąskie bawełniane spodnie, słomiane sandały na czarnych skarpetkach.

– Co tu się… Kim pan właściwie jest? – zaczął Fandorin, ale ugryzł się w język, uświadomiwszy sobie, że tubylec może nie rozumieć po rosyjsku, a prócz tego zdumiony dziwnym zachowaniem staruszka.

Ten uśmiechnął się beztrosko, po całej twarzyczce rozbiegły mu się dobroduszne zmarszczki, schował łapki w szerokie rękawy i skłonił głowę – opinała ją ciasna mycka.

– Co jest z Masą? – nie porzucił daremnego zawracania głowy Fandorin, śpiesząc do pochrapującego słodko kamerdynera.

Przykląkł: toż śpi jak smok! Jakiś absurd!

– Hej, proszę zaczekać! – krzyknął radca tytularny do Japończyka, zmierzającego ku drzwiom.

Staruszek nie zaczekał, lecz urzędnik dopadł go w dwóch susach i złapał za ramię, a ściślej – próbował złapać. Tubylec, nie patrząc, zrobił ledwo dostrzegalny unik i palce wicekonsula pochwyciły powietrze.

– Kochanieńki, żądam wyjaśnień – oświadczył Erast Pietrowicz, zaczynając się złościć. – Kim jesteś i co tu robisz?

Ton, a w końcu i sama sytuacja, winny były uczynić te pytania zrozumiałymi i bez przekładu.

Doszedłszy do wniosku, że odejść mu nie dadzą, staruszek odwrócił się twarzą do urzędnika. Już się nie uśmiechał. Czarne błyszczące oczy, podobne do dwóch płonących węgli, spokojnie i z uwagą wpatrywały się w Fandorina, jakby kalkulując jakieś złożone, lecz nie tak znów ważne zadanie. To beznamiętne spojrzenie wprawiło wreszcie Erasta Pietrowicza w pasję.

Azjata był diabelnie podejrzany! Najwyraźniej zakradł się do domu w jakimś przestępczym celu!

Radca tytularny wyciągnął rękę, by capnąć złodziejaszka, czy może szpiega, za kołnierz. Tym razem staruch nie uchylił się, tylko łokciem, nie wyjmując rąk z rękawów, trącił Fandorina w napięstek.

Uderzenie było leciutkie, prawie nieważkie, a jednak ręka omdlała, straciła czucie i zwisła jak szmata. Łokieć trafić musiał w jakiś splot nerwowy.

– Niech cię diabli! – zawołał Erast Pietrowicz. Wyprowadził bezbłędny hak z lewej, który winien był wprasować bezczelnego starucha w ścianę, ale pięść, zatoczywszy energiczny łuk, rozcięła tylko powietrze. Siłą bezwładności urzędnik obrócił się przy tym wokół własnej osi i zwrócił do tubylca plecami.

Obrzydły staruch natychmiast z tego skorzystał – drugim łokciem palnął Fandorina w szyję, znów ledwo odczuwalnie, lecz pod młodym człowiekiem ugięły się kolana. Runął na wznak i ze zgrozą poczuł, że nie może ruszyć żadną częścią ciała.

Istny koszmar!

Najstraszniejszy był jednak okrutny, płomienny wzrok staruszka, rzekłbyś, przenikający aż w głąb mózgu pokonanego wicekonsula.

Straszny starzec pochylił się i zaszło coś najbardziej nie do wiary.

Wyjął wreszcie dłonie z rękawów.

W prawej, trzymana za szyję, rozdziawiała paszczę żmija – szarobrązowa, z błyszczącymi paciorkami ślepiów.

Leżący zajęczał – na więcej nie miał sił.

Żmija płynnie wysunęła się z rękawa i sprężyście upadła Fandorinowi na pierś. Poczuł na skórze, w miejscu, gdzie miał rozpięty kołnierzyk, zimny i szorstki dotyk.

Tuż – tuż, ledwie parę cali od twarzy, zakołysała się romboidalna główka. Erast Pietrowicz słyszał cichy, urywany syk, widział ostre kiełki, rozdwojony języczek, lecz nie mógł uchylić się ani o włos. Z czoła ściekał mu lodowaty pot.

Rozległo się dziwne cmokanie – dźwięk ten wydawał staruch, chcąc zapewne skłonić gada do pośpiechu.

Paszcza skłoniła się ku gardłu Fandorina, on zaś co rychlej zamknął oczy, zdążywszy pomyśleć, że nie ma nic straszniejszego od tej zgrozy. Nawet śmierć będzie wybawieniem.

Minęła sekunda, druga, trzecia.

Erast Pietrowicz otworzył oczy i nie zobaczył przed sobą żmii.

Lecz była, czuł jej ruchy.

Widać postanowiła usadowić się na jego piersi wygodniej – zwinęła się w kłębek, ogon zapuściła za koszulę i łaskotała go po żebrach.

Fandorin z trudem skupił wzrok na staruchu – ów jak wcześniej wbijał wzrok w sparaliżowanego, lecz w jego oczach – węgielkach coś się zmieniło. Teraz czytało się w nich jakby zadziwienie. A może ciekawość?

– Eraście Pietrowiczu! – dotarło skądś z daleka. – Fandorin, nic nie szkodzi, jak wejdę?

To, co stało się dalej, nie trwało nawet sekundy.

Stary Japończyk dwoma bezgłośnymi susami znalazł się przy oknie, podskoczył, wykonał salto, oparł się w locie ręką o parapet i zniknął.

W progu zaś zjawił się Wsiewołod Witaljewicz. W panamie, z laseczką, gotów do pieszej wycieczki.

Po szyi Fandorina przebiegły kłujące mrówki. Odkrył, że może ruszyć głową.

Ruszył, ale starucha już nie ujrzał. Kołysała się tylko firanka.

– Ejże, cóż to? Gadzina? – zawołał Doronin. – Proszę się nie ruszać!

Żmija smyrgnęła z piersi Erasta Pietrowicza w kąt pokoju.

Konsul rzucił się za nią i tak wściekle zaczął tłuc laską w podłogę, że przy trzecim ciosie laska pękła na pół.

Radca tytularny oderwał potylicę od dywanu – jak się zdaje, paraliż z wolna mijał.

– Czy ja śpię? – wyszeptał, ledwie poruszając językiem. – P-przyśniła mi się żmija…

– Nie przyśniła. – Doronin z obrzydzeniem owinął palce chusteczką i podniósł za ogon ubitego gada.

Obejrzał go, zsunąwszy na koniec nosa okulary. Zaniósł do okna, wyrzucił. Badawczo spojrzał na pochrapującego Masę i westchnął ciężko.

Potem wziął krzesło, siadł naprzeciwko niemrawo poruszającego się zastępcy i obrzucił go ciężkim wzrokiem.

– No i tak, kochasiu – zaczął surowo konsul. – Tylko bez głupstw. Całą prawdę. I po co było wczoraj robić z siebie takiego serafina? Do burdeli nie chodzi, o opiumistach nawet nie słyszał… – Doronin wciągnął nosem powietrze. – Opium tu nie czuć. Pewno woli pan w zastrzykach? A wie pan, jak się nazywa to, co z panem zaszło? Zapaść narkotyczna. Proszę nie zaprzeczać, nie urodziłem się wczoraj. Shirota opowiedział mi o pańskich wczorajszych wyczynach w spelunce. Niezłego wynalazł pan sobie sługę! To on zdobył dla pana narkotyk? On, któż by inny! Sam się uraczył i podsunął pryncypałowi. Proszę powiedzieć mi jedno, Fandorin, tylko uczciwie: od dawna wpadł pan w szpony zielska?

Erast Pietrowicz wydał jęk, pokręcił głową.

– Wierzę. Jest pan taki młody, proszę się nie gubić! Uprzedzałem: narkotyk to śmiertelne zagrożenie, jeśli ktoś nie umie trzymać się w garści. Omal pan właśnie nie zginął, i to w najgłupszy sposób! Do pokoju wpełzła mamushi, a wy obaj byliście w narkotycznym transie, najzupełniej bezsilni!

– Kto? – słabym głosem spytał tytularny radca. – Kto wpełzł?

– Mamushi. Japońska żmija. Nazwa urocza, ale w maju, po śnie zimowym, mamushi są bardzo niebezpieczne. Jeśli ugryzie taka w rękę czy w nogę, to pół biedy, lecz jeśli w szyję – mogiła. Bywa, że mamushi przypływają kanałami z pól ryżowych do Settlementu, wkradają się do ogrodów, a nawet domów. W zeszłym roku jedna taka ukąsiła syna pewnego belgijskiego komisjonera. Chłopca nie uratowano. No, czemuż pan milczy?

Erast Pietrowicz milczał, gdyż brakło mu sił na wyjaśnienia. Bo cóż miał rzec: że w pokoju był starzec o gorejących jak węgle oczach, który naraz wyleciał przez okno? Konsul utwierdziłby się tylko w podejrzeniach, że jego zastępca to ulegający halucynacjom, nałogowy narkoman. Już lepiej odłożyć tę fantastyczną opowieść na potem, kiedy przestanie się kręcić w głowie, a mowa odzyska artykulację.

Prawdę mówiąc, młody człowiek sam zresztą nie był do końca pewien, czy wszystko to w istocie miało miejsce. Alboż takie rzeczy się zdarzają?


* * *

– …Ale skaczący starzec z jadowitą żmiją w rękawie mi się nie zwidział. I mam na to jak najpewniejszy dowód. Okażę go panom za chwilę – zakończył Fandorin i obrzucił spojrzeniem słuchaczy: sierżanta Lockstona, inspektora Asagawę i doktora Twiggsa.

Cały poprzedni dzień radca tytularny przeleżał bez sił, z wolna przychodząc do siebie, i dopiero po dziesięciogodzinnym głębokim śnie wrócił wreszcie w pełni do formy.

A teraz w komisariacie policji opowiadał swą niewiarygodną historię członkom grupy śledczej. Asagawa zapytał:

– Panie wicekonsulu, czy jest pan najzupełniej pewien, że to ten sam staruch, który w Rakuenie uderzył kapitana?

– Tak. Masa nie widział go w sypialni, ale kiedy z pomocą tłumacza poprosiłem go o opis człowieka z Rakuena, cechy okazały się zgodne: wzrost, wiek, wreszcie szczególny, przeszywający wzrok. To on! Bez żadnych wątpliwości. Zawarłszy znajomość z tym interesującym panem, jestem gotów uwierzyć, że zadał Błagolepowowi śmiertelny cios jednym jedynym dotknięciem. Dim-mak – tak bodaj pan to nazwał, doktorze?

– Ale czemu chciał pana zabić? – zapytał Twiggs.

– Nie mnie. Masę. Stary sztukmistrz jakoś zwąchał, że śledztwo zdobyło świadka, który może rozpoznać zabójcę. Plan musiał być taki: uśpić mojego kamerdynera i poszczuć na niego mamushi, a wszyscy wezmą to za nieszczęśliwy wypadek, tym bardziej że w Settlemencie już coś takiego zaszło. Moje nagłe przybycie pokrzyżowało ten zamiar. Gość zmuszony był zająć się mną i zrobił to tak zręcznie, że nie zdołałem stawić najmniejszego oporu. Zachodzę w głowę, jakim cudem wciąż żyję… Pytań jest mnóstwo – aż głowa pęka. A najważniejsze – to skąd starzec dowiedział się o istnieniu świadka?

Sierżant, który dotąd nie puścił pary z ust, tylko posępnie ssał cygaro, oznajmił:

– Za dużo gadamy. I to jeszcze przy postronnych. Co, na przykład, robi tu ten Anglik? – Arogancko wskazał palcem doktora.

– Mister Twiggs, przyniósł pan? – Zamiast odpowiedzieć zwrócił się do lekarza Fandorin.

Ów kiwnął głową, wydostał z teczki jakiś płaski i długi przedmiot, zawinięty w szmatkę.

– Tak. Proszę, zachowałem. A żeby nieboszczyk nie leżał w trumnie z gołą szyją, odżałowałem własny, krochmalony – powiedział Twiggs, odpakowując celuloidowy kołnierzyk.

– Czy może pan porównać odciski? – Radca tytularny także rozwinął jakieś zawiniątko, wyciągając lustro. – Leżało na parapecie. Robiąc salto, mój tajemniczy gość dotknął tafli.

– Co to za głupoty? – burknął Lockston, śledząc, jak Twiggs bada przez lupę odciski.

– Duży palec ten sam – tryumfalnie oznajmił doktor. – Odcisk absolutnie tożsamy z tym na kołnierzyku. Delta, pętla, widełki. Wszystko się zgadza.

– Co to? Co to? – spytał szybko Asagawa, podchodząc. – Czy to jakaś nowinka policyjnych nauk?

Twiggs z satysfakcją wziął się do objaśnień.

– Jak na razie to hipoteza, ale zasadniczo już dowiedziona. Mój kolega, doktor Folds ze szpitala Tsukiji pisze o tym rozprawę. Widzicie, dżentelmeni, wzór na opuszkach naszych palców jest unikatowy i niepowtarzalny. Można spotkać dwóch ludzi podobnych do siebie jak dwie krople wody, ale nie sposób znaleźć dwóch identycznych odcisków. Wiedziano o tym już w średniowiecznych Chinach. Jako podpis pod umową robotnicy zostawiali odcisk kciuka. To pieczęć nie do podrobienia…

Sierżant i inspektor słuchali, otwarłszy usta, a doktor coraz głębiej zapuszczał się w historyczne i anatomiczne detale.

– Cóż to za wielka rzecz postęp! – zakrzyknął wstrzemięźliwy zwykle Asagawa. – Nie ma takich tajemnic, których nie byłby zdolny wyjaśnić!

Fandorin westchnął.

– Prócz tej, jak z punktu widzenia postępu wyjaśnić sztuczki naszego dziarskiego staruszka. Odroczone zabójstwo, pogrążenie w letarg, przejściowy paraliż, żmija w rękawie… Mistyka!

Asagawa i Twiggs spojrzeli po sobie.

Shinobi - powiedział inspektor.

Doktor przytaknął ruchem głowy.

– Słysząc o mamushi w rękawie, też o nich pomyślałem.


Ileż mądrości

Tajemnie skrywa w sobie

Serce mamushi.

Загрузка...