Klaskanie jedną ręką

Dzień, który nastąpił po tej szalonej nocy, był do niczego niepodobny. Wbrew prawom natury nie upływał od rana do wieczora w jednakowym rytmie, lecz jakimiś rozedrganymi skokami. Wskazówki zegara to zastygały na miejscu, to naraz jednym susem przeskakiwały o wiele kresek. Raz, gdy mechanizm zaczął wybijać czy to jedenastą, czy południe, Erast Pietrowicz zamyślił się srodze i na długo: jeden nastrój wypierał inny, myśl wielokrotnie zmieniała kierunek na najzupełniej przeciwny, a nudny Big Ben wciąż wydzwaniał swoje „bom, bom, bom” i ani myślał zamilknąć.

W biurze wicekonsul nie pokazywał się w obawie, że nie zdoła podtrzymać rozmów z kolegami. Nie jadł, nie pił, ani na chwilę się nie kładł, nawet nie przysiadł, tylko wciąż chodził po pokoju. To przemawiał wściekłym szeptem do siebie, to znów na długo milkł. Raz po raz zerkał przez szparę w drzwiach strwożony kamerdyner, wzdychał wymownie, brzęczał tacą z dawno ostygłym śniadaniem, lecz Fandorin nic nie widział i nie słyszał.

Iść czy nie iść – oto pytanie, na które młody człowiek nie umiał znaleźć odpowiedzi.

Mówiąc ściśle – decyzja zapadała wielokrotnie, przy czym najzupełniej nieodwołalna, ale potem, z czasem w nieunikniony sposób, wyłaniał się wyżej wspomniany paradoks, wskazówki Big Bena zamierały i męka rozpalała się od nowa.

Z wolna, wychodząc z pierwszego otępienia i wkraczając w coś na kształt normalności, Erast Pietrowicz, rzecz jasna, powiedział sobie, że do żadnego pawilonu nie pójdzie. To jedyne godne wyjście z diablo niegodnej sytuacji, w jaką rzuciło wicekonsula Cesarstwa Rosyjskiego przebudzone nie w porę serce. Odciąć się od tej wstydliwej historii twardą ręką, przeczekać ją, aż wycieknie krew i przestaną dręczyć amputowane nerwy. Z czasem rana musi się zabliźnić, a lekcja przyswojona zostanie na całą resztę życia. Po co rozpętywać melodramatyczne sceny z oskarżeniami i załamywaniem rąk? Dość robienia z siebie durnia, i tak już się wygłupił…

Chciał natychmiast odesłać Donowi klucz.

Nie odesłał.

Na drodze stanął wzbierający gniew – w najjadowitszym gatunku, czyli nie wrzący, lecz lodowaty, od którego nie drżą ręce, ale jak kamień zaciskają się pięści, puls zwalnia i głośno tętni, a twarz pokrywa martwa bladość.

Jak mógł pozwolić – on, człowiek rozumny i panujący nad sobą, który wyszedł z honorem z niezliczonych prób – by posłużono się nim w podobny sposób? I to komu pozwolić? Sprzedajnej kobiecie, działającej rutynowo intrygantce? Dał się podejść niczym żałosny szczeniak, niczym postać z kiepskiej bufonady! Zgrzytnął zębami, wspomniawszy, jak zaczepił połą surduta o gwóźdź, jak naciskał na pedały, uciekając przed stadem kundli…

Nie: iść, koniecznie iść! Niech zobaczy, jaki on, Fandorin, jest naprawdę. Nie żałosny, ogłupiały dzieciuch, ale twardy, spokojny mężczyzna, który zdołał przejrzeć szatańską grę i z pogardą ominął sprytnie zastawione sidła.

Ubrać się wytwornie, lecz prosto. Czarny surdut, biała koszula z wykładanym kołnierzem, żadnego krochmalu, żadnych krawatów. Płaszcz? No, powiedzmy. I, ma się rozumieć, laska.

Przebrał się, stanął przed lustrem, zwichrzył specjalnie włosy, by na czoło spadł niedbały kosmyk – i nagle wybuchnął, jakby ujrzał się cudzymi oczyma.

Boże! Bufonada nie ma końca, trwa dalej!

Gniew nagle zgasi, rozgięły się kurczowo ściśnięte palce. Na duszy zrobiło się jeszcze ciężej i smutniej.

Erast Pietrowicz rzucił na podłogę płaszcz, cisnął laskę, bez sił oparł się o ścianę.

Jakaż to dziwna choroba: miłość, pomyślał. Kto, z jakiej racji męczy nią człowieka? Niewykluczone, że dla innych jest niezbędna i wręcz dobroczynna, ale pewnemu radcy tytularnemu doświadczenie to jawnie nie wyszło na zdrowie. Nie przyniosło mu nic, oprócz bólu, rozczarowań i, jak w ostatnim przypadku, poniżenia. Taki już widać los mu pisany.

Lepiej nigdzie nie chodzić. Cóż obchodzi go ta obca kobieta, jej usprawiedliwienia, wzburzenie czy przestrach? Czy zrobi mu się od tego lżej na sercu?

Czas wstrzymał od razu swe idiotyczne sztuczki, zegar zatykał miarowo i spokojnie. Już to samo świadczyło, że zapadła słuszna decyzja.

Resztę dnia i wieczór Erast Pietrowicz spędził, czytając Zapiski kapitana floty Gołowina o przygodach w niewoli u Japończyków w roku 1811, 1812 i 1813, ale krótko przed północą nagle odłożył książkę i bez jakichkolwiek wcześniejszych przygotowań, ledwie włożywszy czapkę, ruszył do posiadłości Dona Tsurumakiego.

Masa nie próbował zatrzymać swego pana i o nic go nie pytał. Odprowadził wzrokiem niespiesznie odjeżdżającego welocypedystę, wsunął za pas pantalonów nunczaku, powiesił na szyi woreczek z drewnianymi geta i skierował się kłusem do Bluffu.


* * *

Wielkie kute wrota otwarły się zadziwiająco lekko i prawie bezgłośnie. Idąc w stronę strumienia po oświetlonej księżycem ścieżce, Erast Pietrowicz zerkał ku domowi. Zobaczył skierowaną w niebo lunetę i przywartą do niej tęgą postać w szlafroku. Dziś, jak się zdaje, Donowi Tsurumakiemu było nie do widowisk ziemskich – kontemplował niebo. Gwiazdy były w istocie tak wielkie i jasne, jakich Fandorin nie widywał od czasów gimnazjalnych, gdy lubił siadywać w planetarium, marząc o lotach na Księżyc i Marsa. Pomyśleć tylko, że było to ledwie przed czterema laty!

Radca tytularny sądził, że przyjdzie do pawilonu pierwszy i długo będzie siedział tam sam w ciemności, gdyż wstrętna sztuka jōjutsu z pewnością każe pognębić oczekiwaniem zakochanego idiotę. Jednak tuż po otwarciu drzwi Erast Pietrowicz ułowił znajomy aromat irysów, od którego serce spróbowało przyśpieszyć biegu, ale na rozkaz rozsądku wróciło posłusznie do dawnego rytmu.

A więc O-Yumi przyszła pierwsza? No cóż, tym lepiej.

W malutkiej sieni było dość jasno – księżycowa poświata wnikała przez szpary drewnianych żaluzji. Fandorin zobaczył papierowy parawan i parę lakowych sandałów na podłodze z desek u podestu z tatami. Ach tak, japoński obyczaj każe zdjąć obuwie przed wejściem na matę.

Ale zdejmować butów Erast Pietrowicz nie zamierzał. Skrzyżował ręce i umyślnie zakaszlał, aczkolwiek „mistrzyni”, rzecz jasna, słyszała i bez tego, że obiekt się zjawił.

Przegródki rozsunęły się na boki. Za nimi, chwyciwszy ich skrzydła, stała O-Yumi. Z rozpostartych rąk zwisały szerokie rękawy kimona, co nadawało jej kształt motyla. „Efektowne”. – Fandorin uśmiechnął się w duchu.

Twarz kurtyzany była niewidoczna – sama sylwetka na srebrzystym, migotliwym tle.

– Wchodź szybciej – wezwał niski, zachrypły głos. – Tu tak cudownie. Patrz, otwarłam okno, a za nim strumień i księżyc. Zbój Tsurumaki wie, czym jest piękno.

Ale Erast Pietrowicz nie ruszył się z miejsca.

– Co z tobą? – postąpiła krok w jego kierunku. – Chodź!

Ku jego twarzy sięgnęły palce, lecz pochwyciła je twarda, ubrana w rękawiczkę dłoń.

Wreszcie zdołał zobaczyć jej twarz – niewyobrażalnie piękną, nawet teraz, kiedy już wszystko wiedział.

Nie, nie wszystko.

I Fandorin zadał pytanie, dla którego przyszedł.

– Po co? – spytał z naciskiem i twardo. – Czego pani ode mnie chce?

Rzecz jasna, prawdziwy zawodowiec postąpiłby całkiem inaczej. Udałby, że o niczym nie ma pojęcia, trwałby w roli bałwana i prostaczka. A sam odkrywałby krok po kroku, co zamyśla ta zmieniająca mężczyzn w świnie siostrzyca Kirke. I odpłaciłby jej tą samą monetą.

Erast Pietrowicz uważał się za niezłego zawodowca, lecz zwodzić zwodzicielkę budziło w nim wstręt, a bodaj czy by się powiodło – nieposłuszne serce wciąż biło za mocno.

– Nie jestem ani tak bogaty, ani tym bardziej wpływowy, jak p-pani opiekun. Żadnych ważnych sekretów nie posiadam. Proszę powiedzieć, na co mogę się pani przydać?

O-Yumi wysłuchała go, milcząc, nie próbując się uwolnić. Stał na podłodze, a ona na tatami, więc ich twarze znajdowały się niemal na tej samej wysokości, dzieliło je ledwie parę cali, i Fandorin pomyślał, że nigdy nie zdoła pojąć wyrazu tych wydłużonych, wilgotno połyskujących oczu.

– A któż zna odpowiedź na to pytanie? – rzekła cicho. – Na co ty jesteś potrzebny mnie, a ja tobie? Po prostu czujesz, że inaczej być nie może, i cała reszta nie ma znaczenia.

Nie tyle na skutek słów, ile tonu, jakim brzmiały, palce Fandorina straciły moc. O-Yumi wyciągnęła do jego twarzy oswobodzoną rękę. Lekko dotknęła policzka.

– O to nie wolno nawet pytać… I nie próbuj zrozumieć – i tak się nie uda. Wsłuchaj się w serce, ono cię nie okłamie…

„Okłamie, jeszcze jak okłamie!” – chciał zawołać radca tytularny, ale nieostrożnie spotkał się z O-Yumi spojrzeniem i już nie mógł oderwać od niej oczu.

– To reguła twojej sztuki? – przemówił urywanym głosem, gdy jej ręka opuściła się niżej, wsunęła za kołnierzyk i delikatnie powiodła po jego szyi.

– Jakiej sztuki? O czym ty mówisz?

Głos stał się jeszcze niższy, przytłumiony. Rzekłbyś: nie pojmuje sensu jego słów, nie chwyta, o czym mowa.

– Jōjutsu! – wykrzyknął nienawistne słowo Erast Pietrowicz. – Wiem wszystko! Udajesz zakochaną, a uprawiasz tylko jōjutsu!

Stało się: oskarżenie padło, teraz ona zmieni się na twarzy, czar pryśnie!

– Czemu milczysz? Przecież to p-prawda?

Nie do wiary, lecz wcale nie wyglądała na zmieszaną.

– Co prawda? – wymruczała O-Yumi ciągle tym samym, na wpół sennym głosem, nie przestając gładzić jego skóry. – Nie, nieprawda. Niczego nie udaję… Tak, prawda. Kocham cię według zasad jōjutsu.

Wicekonsul cofnął się.

– Aha! Mam cię!

– A cóż w tym złego? Czy biorę od ciebie pieniądze albo podarki? Czy chcę czegoś od ciebie? Kocham, tak jak umiem. Jak mnie nauczono. A wierz mi, że uczono mnie dobrze. Jōjutsu to najlepsza ze szkół wiedzy miłosnej. Wiem, bo poznałam też indyjską i chińską, o europejskiej nie mówiąc: to absurd i barbarzyństwo. Ale nawet Chińczycy i Hindusi mało co rozumieją z miłości, za wiele uwagi poświęcają płci…

Mówiła, a szybkie, lekkie palce robiły swoje. Rozpinały, gładziły, czasami wpijały się w ciało bezwolnego radcy tytularnego paznokietkami.

– Znów jōjutsu, tak? – wybełkotał, już prawie bez sprzeciwu. – Jak to się u was nazywa, kiedy znów trzeba owładnąć zbuntowaną ofiarą? Pewnie malowniczo: „śliwowy deszcz” lub „tygrys na tylnych łapach”?

O-Yumi roześmiała się cichutko.

– Nie, to się nazywa „ogień ogniem”. Mocny płomień najlepiej gasi przeciwpożar. Zobaczysz, spodoba ci się.

Już w co jak w co, ale w to Erast Pietrowicz nie wątpił.


* * *

Długi czas potem, dużo później, gdy oba pożary zlały się i pochłonęły wzajem, leżeli na tarasie, patrząc na migotliwą taflę strumienia. Rozmowa to wszczynała się, to znów gasła, bo równie dobre były mowa i milczenie.

– Zapomniałem zapytać Dona o jedno – powiedział Erast Pietrowicz, zapalając cygaro. – Czym kończy się kurs jōjutsu? W Europie tym, że zakochani żyją długo i szczęśliwie, a umierają jednego dnia. U was zapewne inaczej?

– Inaczej. – Uniosła się, wsparta na łokciu. – Właściwie poprowadzoną miłość kończy nie śmierć, lecz subtelny finał, by zapewnić obojgu piękne wspomnienie. Nie dajemy obumrzeć uczuciu, zrywamy je niby kwiat. To trochę boli, ale nie pozostawia potem urazy ani goryczy. Ty tak mi się podobasz, że wymyślę dla ciebie coś szczególnie pięknego, zobaczysz.

– Serdeczne dzięki, już lepiej nie. Po co ten pośpiech? – Erast Pietrowicz przyciągnął ją do siebie. – Przemądry Don wspomniał mi coś bardzo ciekawego o stadium zwanym „cięciwa łuku”.

– Tak, chyba już czas – odpowiedziała rwącym się z namiętności głosem i mocno chwyciła w dłonie jego głowę. – Lekcja pierwsza. Ja jestem cięciwą, ty drzewcem, nasza miłość to strzała, którą musimy posłać wprost w tarczę księżyca… Patrz na księżyc, a nie na mnie. Wystrzelimy, księżyc spadnie i rozsypie się na miriady okruchów…

I Fandorin wpatrzył się w niebo, gdzie jaśniało bez obaw pucołowate świecidło, nieświadome, biedactwo, jaki je czeka los.


* * *

Przez cały następny tydzień Erast Pietrowicz żył niczym w dwóch różnych i obcych sobie światach, słonecznym i księżycowym. Pierwszy był upalny, lecz nużący i półrealny, bo radcę tytularnego wciąż morzył sen. Dopiero pod wieczór, w miarę jak wydłużały się, po czym znikały cienie, Fandorin zaczynał się budzić: najpierw ciało, niecierpliwym galopem zmierzające na spotkanie nocy, a potem rozsądek. Ginęły osłabienie i senność, a wewnątrz narastał słodki, z wolna potężniejący ton, i gdy na niebo wypływał księżyc, chory na miłość wicekonsul był w pełni gotów do zanurzenia się w nocny, prawdziwy świat.

W tym świecie piękne było od pierwszej chwili wszystko: i szeleszczący polot welocypedu przez pusty bulwar, i metaliczny zgrzyt klucza w zamku, i cichy chrzęst żwiru na ścieżce wiodącej do pawilonu. Potem nadchodziło męczące, a przy tym jątrzące: „Przyjdzie czy nie?”. Dwa razy O-Yumi nie nadeszła. Uprzedzała, że może się tak zdarzyć: nie zdoła wymknąć się z domu. Siedział na tarasie, palił cygara, patrzył na wodę i wsłuchiwał się w ciszę. Potem znad wierzchołków drzew wychylało się słońce i trzeba było wracać. Radca tytularny z opuszczoną głową szedł z powrotem do bramy, ale gorycz niespełnionej schadzki taiła swoistą, dręczącą obietnicę – że następne spotkanie będzie w dwójnasób słodkie.

Za to jeśli czujny słuch Fandorina złowił skrzyp furtki, a potem lekkie kroki, świat zmieniał się od razu. Gwiazdy rozbłyskiwały mocniej, księżyc zaś, przeciwnie, krył się, wiedząc już, że znów i znów przyjdzie mu padać na ziemię roztrzaskanym w migotliwy, roziskrzony pył.

Na to, co działo się w tych nocnych godzinach, nie było słów, a i być ich nie mogło, w każdym razie w żadnym ze znanych Erastowi Pietrowiczowi języków. I rzecz nawet nie w tym, że mowa europejska niemieje lub zbacza w trywialność, gdy wypada mówić o złączeniu ciał. Nie. Tu szło o coś innego.

Gdy kochali się wzajem – to namiętnie i prosto, to znów niespiesznie i wymyślnie – całą istotą Fandorina zaczynało władać przemożne, niewyrażalne w słowach poczucie, że śmierć istnieje. Zawsze, od wczesnego dzieciństwa, miał niezbitą pewność, że życie ciała jest niemożliwe bez życia duszy – uczyła tego wiara, mówiło o tym mnóstwo wspaniałych książek. Ale teraz, przy swych dwudziestu trzech latach, pod padającym z nieba księżycem, odkrył nagle, że prawdą jest i coś odwrotnego: także dusza nie może żyć bez ciała. Nie będzie ani zmartwychwstania, ani aniołów, ani wyczekiwanego spotkania z Bogiem – będzie coś całkiem innego, a być może nie będzie zupełnie nic, bo nie bywa duszy bez ciała, jak nie bywa światła bez ciemności ani klaśnięcia jedną dłonią. Umrze ciało – to i umrze dusza, śmierć zaś jest absolutna i wszystko kończy. Czuł to każdym włókienkiem swego ciała i ogarniała go trwoga, lecz jednocześnie znajdował w tym ukojenie.

Oto jak kochali się wzajem, i nie sposób dodać tu nic więcej.


Żar bez zimna,

Szczęście bez cierpienia: klaszcze

Ręka o pustkę.

Загрузка...