Motylek omurasaki postanowił przefrunąć z kwiatka na kwiatek. Ostrożnie rozpostarł lazurowe, biało nakrapiane skrzydełka i wzbił się w powietrze – ledwie odrobinę, lecz oto jakby umyślnie zawiał rześki wietrzyk, uniósł nieważkie stworzonko i poderwał hen, w niebo, by już go nie puścić i w okamgnieniu przenieść ze wzgórz na równinę, gdzie rozparło się miasto; zakołował jeńcem ponad łuskowatymi dachami tubylczych dzielnic, pognał go zygzakiem nad regularną geometrią Settlementu, po czym cisnął nim w stronę morza i wyczerpany ucichł.
Odzyskawszy wolność, omurasaki obniżył się ku zielonej niczym łąka tafli, lecz w porę rozeznał swój błąd i zdołał wznieść się, nim dosięgły go szkliste bryzgi. Zakrążył krótko nad zatoką, gdzie kotwiczyły ładne żaglowce i nieładne parowce, nic ciekawego w tym widoku nie znalazł i zawrócił ku nabrzeżu.
Tam uwagę motyla skupił tłum oczekujących, podobny z góry do kwiecistej polany: jaskrawe plamy czepków, kapeluszy, bukietów. Omurasaki z minutę zataczał kręgi, wyszukując najciekawszy obiekt, a dokonawszy wyboru, siadł na goździku w butonierce mizernego pana, spoglądającego na świat przez niebieskie okulary.
Goździk był soczyście szkarłatna zerwany tuż przed chwilą, myśli okularnika zaś sączyły się płynną akwamaryną, omurasaki rozsiadł się więc wygodniej: złożył skrzydełka, rozłożył i znów złożył.
„…Byle tylko okazał się kimś do rzeczy, a nie elegantem z morskiej pianki” – myślał posiadacz goździka, nie widząc, że jego butonierka zyskała na urodzie. Nazwisko dżentelmen ów miał długie i faliste: Wsiewołod Witaljewicz Doronin. Piastował godność konsula Cesarstwa Rosyjskiego w wolnym porcie Jokohama, ciemne zaś okulary nosił nie ze skłonności do sekretów (na brak których nie mógł w pracy narzekać), lecz z racji chronicznego zapalenia spojówek.
Wsiewołod Witaljewicz przybył na nadbrzeże służbowo, na spotkanie nowego członka korpusu dyplomatycznego (nazwisko: Erast Pietrowicz Fandorin, ranga: radca tytularny). Szczególnych nadziei, że nowy nabytek okaże się do rzeczy, Doronin zresztą nie żywił. Przestudiował dokumentację przebiegu służby Fandorina i nic tam nie przypadło mu do gustu. Ani fakt, że smarkacz już w dwudziestym drugim roku życia zyskał dziewiątą rangę (widać był czyimś protege), ani to, że służbę zaczynał w policji (fi donc!), ani że potem przydzielono go do Trzeciego Oddziału (za jakież zasługi?), ani że wprost z rokowań w San Stefano wyleciał na kiepską placówkę (nic, tylko czymś podpadł).
Doronin już ósmy miesiąc tkwił bez zastępcy, gdyż wicekonsula Webera prześwietne petersburskie zwierzchnictwo wysłało do Hangczou, niby czasowo, lecz najwyraźniej na bardzo, ale to bardzo długo. Ze wszystkimi bieżącymi sprawami musiał teraz Wsiewołod Witaljewicz borykać się sam: witał i żegnał rosyjskie statki, troszczył się o skreślonych z list załóg marynarzy, chował zmarłych, rozsądzał marynarskie burdy. A wszak on, człowiek o strategicznym umyśle, zasiedziały w Japonii, skierowany został do Jokohamy bynajmniej nie dla głupstw i drobiazgów. Tu rozstrzygało się, gdzie trafi Japonia, a wraz z nią cały Daleki Wschód – pod skrzydło dwugłowego orła czy szponiastą łapę brytyjskiego lwa.
W kieszeni surduta konsula leżał złożony numer „Japan Gazette” z wybitą tłustym drukiem depeszą agencji Reutera: „Cesarski ambasador, hrabia Szuwałow, opuścił Londyn. Wojna między Wielką Brytanią a Rosją bliższa niż kiedykolwiek”. Fatalnie. Ostatnim tchem położyliśmy nieszczęsnych Turków, gdzież nam wojować z Brytyjczykami? Szykowało się cielę na wilka. Pogardłuje się, oczywista, brzęknie sza – belką i ogon pod siebie. A obrotni Anglicy cały świat chcą zagarnąć. No i przeputamy na ich rzecz Daleki Wschód, jak przeputaliśmy już Bliski wraz z Persją i Afganistanem.
Omurasaki nerwowo zadrgał skrzydełkami, czując, jak myśli Wsiewołoda Witaljewicza nasącza przykra purpura, lecz w tejże chwili konsul stanął na palcach i wbił wzrok w pasażera w białym tropikalnym stroju i oślepiającym kasku korkowym. Fandorin czy nie Fandorin? Zbliż się, łabędziu biały, niechże ci się przypatrzę.
Z dociekań politycznych konsul zstąpił ku powszednim i motyl uspokoił się od razu.
„Ileż czasu, ile atramentu zmarnowano na rzecz najoczywistszą – myślał Wsiewołod Witaljewicz. – Toż jasne, że bez zastępcy żadnej strategicznej roboty podjąć tu nie sposób: rąk nie starcza. Centrum polityki dalekowschodniej leży nie w Tokio, gdzie bawi jego ekscelencja pan ambasador, lecz tutaj. Jokohama to główny port Dalekiego Wschodu. Tu rodzą się wszystkie brytyjskie knowania, stąd biorą początek wszelkie perfidne intrygi. Jasne jak dzień, a ileż trwało!
No trudno, lepiej późno niż wcale. Bądź co bądź, Fandorina, mianowanego z początku drugim sekretarzem ambasady, skierowano do konsulatu w Jokohamie, by uwolnił Wsiewołoda Witaljewicza od rutynowych obowiązków. Ów salomonowy wyrok pan ambasador wydać musiał zapewne po zapoznaniu się z wykazem służby tytularnego radcy. Ani myślał trzymać przy sobie takie beztalencie. Racz przyjąć, Wsiewołodzie Witaljewiczu luby, co nam zbyteczne”.
Śnieżysty kolonizator zstąpił na pomost i znikły wszelkie wątpliwości. Niechybnie Fandorin. Wszystko się zgadza: brunet, oczy niebieskie i główna osobliwość – wczesna siwizna na skroniach. Ech, wystroił się jak na safari.
Pierwsze wrażenie było mało krzepiące. Konsul westchnął i ruszył na spotkanie przybysza. Od wstrząsu motylek omurasaki machnął skrzydełkami, lecz został na kwiatku, niedostrzeżony wciąż przez Doronina.
„O rety, pierścień z brylantem! – notował w duchu Wsiewołod Witaljewicz, wymieniając z przybyłym ukłony. – Proszę, jaki podkręcony wąsik! Skronie rozczesane włos przy włosku! Wzrok zmącony zadumą! Istny Czacki, co tam: Oniegin! I podróże, jak wszystko na świecie, też mu już zbrzydły”.
Tuż po wzajemnej prezentacji zapytał z prostoduszną miną:
– Niechże pan zaraz powie, Eraście Pietrowiczu, czy widział pan Fudżi? Schowała się przed panem czy odsłoniła? – I konfidencjonalnie wyjaśnił: – To dla mnie taka wróżba: jeśli ktoś, podpływając do brzegu, ujrzy górę Fudżi, to znaczy, że Japonia otworzy przed nim swą duszę. Jeśli zaś kapryśna Fudżi skryje się w obłokach, to, niestety – można spędzić tu z dziesięć lat, a najważniejszego nie zobaczy się i nie pojmie.
Skądinąd Doronin świetnie widział, że dziś Fudżi z powodu niskiego pułapu chmur jest niewidoczna z morza, lecz miał chętkę zbić odrobinę z tropu tego Childe Harolda z Trzeciego Oddziału.
Jednakże radca tytularny nie stracił kontenansu. Z lekkim zająknięciem odparł:
– Ja tam we w-wróżby nie wierzę.
No jasne – materialista. Dobrze, spróbujmy skubnąć z drugiej strony.
– Zapoznałem się z pańskimi aktami. – Wsiewołod Witaljewicz uniósł w zachwycie brwi. – Zrobił pan niezłą karierę, ma pan nawet ordery! I tak świetną karierę porzuca pan dla naszego partykularza? Przyczyna może być tylko jedna: musi pan nadzwyczaj kochać Japonię. Zgadłem?
– Nie – Pieczorin wzruszył ramionami i zerknął na goździk w butonierce konsula. – Jak można lubić coś, czego się kompletnie nie zna?
– Jeszcze jak można! – upewnił go Doronin. – Dużo łatwiej niż coś, co zna się na wylot. Hm… Czy to wszystko pańskie bagaże?
Istotnie, galant miał ich tyle, że wymagały dobrego tuzina tragarzy. Walizy, pudła, paki książek, ogromny trójkołowy welocyped, a nawet wysoki na sążeń zegar w kształcie londyńskiego Big Bena.
– Piękna rzecz… i poręczna. Ja, co prawda, przedkładam kieszonkowy… – nie powstrzymał się od sarkastycznego komentarza konsul. Lecz zaraz wziął się w karby. Zajaśniał łaskawym uśmiechem i wyciągnął ręce w stronę bulwaru. – Witamy w Jokohamie. Spodoba się panu, wspaniałe miasto!
Ostatnie zdanie wypowiedziane zostało już bez ironii. W ciągu trzech lat Doronin zdołał szczerze przywiązać się do miasta, które rosło i piękniało z dnia na dzień.
Zaledwie dwadzieścia lat wcześniej była tu tylko mała rybacka wioszczyna, i oto dzięki zetknięciu dwu cywilizacji wyrósł najprawdziwszy nowoczesny port: pięćdziesiąt tysięcy mieszkańców, z których prawie piątą część stanowili cudzoziemcy. Skrawek Europy na samym krańcu świata. Wsiewołod Witaljewicz cenił sobie zwłaszcza Bund – nadmorską esplanadę z pięknymi kamiennymi budowlami, latarniami gazowymi i elegancką publicznością.
Jednak Oniegin, ogarnąwszy spojrzeniem całą tę wspaniałość, zrobił kwaśną minę, i Doronin na dobre zraził się do nowego pracownika. Werdykt nasuwał się sam: napuszony indor, nadęty snob. A i ja jestem niezły: wtykać sobie dla takiego goździk, pomyślał konsul. Zirytowanym gestem wskazał Fandorinowi, by szedł za nim. Kwiatek z butonierki wyjął i wyrzucił.
Motylek wzleciał w górę, zatrzepotał skrzydełkami nad głowami rosyjskich dyplomatów i, oczarowany bielą, ulokował się na kasku Fandorina.
„Diabli nadali tak idiotycznie się wystroić!” – snuły się liliowe myśli właściciela niezwykłego nakrycia głowy.
Ledwie stanąwszy na trapie i obrzuciwszy wzrokiem publiczność na przystani, Erast Pietrowicz zrobił odkrycie nader niemiłe dla każdego, kto ceni sobie stosowność stroju. Gdy jesteś ubrany jak należy, otoczenie spogląda ci w twarz, a nie gapi się na ubranie. Uwagę przykuwać winien portret, nie zaś rama. Tu zaś wyszło akurat na odwrót. Nabyty w Kalkucie ubiór, w Indiach całkiem na miejscu, w Jokohamie wyglądał głupio. Sądząc po zgromadzonych, w tym mieście ubierano się nie jak w koloniach, lecz najzwyczajniej po europejsku. Fandorin starał się czynić wrażenie, że nie dostrzega ciekawskich spojrzeń (w których podejrzewał szyderstwo), twardo silił się na obojętność i myślał tylko o jednym: jak najszybciej się przebrać.
Także konsula zaszokowała chyba gafa Erasta Pietrowicza – wyczuwało się to w palącym wzroku, którego nie mogły skryć nawet ciemne okulary.
Przyglądając się Doroninowi, Erast Pietrowicz dawnym zwyczajem kreślił sobie detektywistyczno-analityczną syntezę: wiek – czterdzieści siedem, czterdzieści osiem; żonaty, ale bezdzietny; wykształcony, żółciowiec, skłonny do ironii. Wybitny profesjonalista. Co jeszcze… ma szkodliwe nałogi. Podbite oczy, żółtawa cera świadczą o chorej wątrobie.
A Jokohama istotnie na pierwszy rzut oka nie spodobała się młodemu urzędnikowi. Miał nadzieję ujrzeć obrazek z łąkowej szkatułki: kondygnacyjne pagody, pawilony herbaciane, ciągnące wodami dżonki o żebrowanych żaglach, a tu – najzwyklejszy europejski bulwar. Nie Japonia, lecz jakaś Jałta. Warto było w tym celu okrążać połowę globu?
Fandorin przede wszystkim pozbył się kretyńskiego kasku – w sposób najprostszy: najpierw zdjął go, że niby za gorąco, po czym, wchodząc schodami na bulwar, dyskretnie położył wynalazek kolonizatorów na stopniu i tam zostawił – kto chce, niech bierze.
Omurasaki nie zamierzał porzucać radcy tytularnego. Pożegnawszy kask, zatrzepotał skrzydełkami nad szerokim barkiem młodego człowieka, lecz nie siadł – spostrzegł bardziej obiecujące lądowisko: na ramieniu rikszy pstrzył się usiany kropelkami potu czerwono-granatowo-zielony tatuaż w kształcie smoka.
Lekkoskrzydły podróżnik dotknął łapkami bicepsa i zdołał złowić prostoduszną brązowożółtą myśl tubylca (Kajuj! *), po czym jego krótki żywot dobiegł końca. Riksza, nie patrząc, klepnął się w ramię i z lekkoducha został ledwie pylisty, szarobłękitny kłębuszek.
Nie strzec urody,
Nie obawiać się śmierci -
To lot motyla