Flaga wielkiego mocarstwa

Rozpychając ciżbę, Shirota wziął się do zsypywania srebra na powrót do worka. Izbę wypełnił melancholijny brzęk, lecz koncert ów trwał niedługo.

Rozbrzmiało wściekłe, wydarte naraz z wielu gardeł wycie, i do sali wdarła się hurma tubylców o absolutnie przeraźliwym wyglądzie.

Pierwszy wbiegł garbatonosy wąsacz z okrutnie rozdziawioną gębą; w rękach dzierżył długą bambusową pałkę. Za nim, zderzywszy się w przejściu ramionami, wpadli kolejni dwaj-jeden ze świstem ciął powietrze żelaznym łańcuchem, drugi trzymał dziwny przyrząd: drążek, z którego na sznurze zwisał drugi. W ślad za nimi wpadł zbir takiego wzrostu i tuszy, że tylko go pokazywać w Moskwie na jarmarku. Erast Pietrowicz nie podejrzewał nawet, że w drobnokościstej japońskiej nacji można znaleźć podobne okazy. Ostatni wtoczył się znajomy gołowąs, co wyjaśniało jego dziwne poczynania.

„Jedna szajka ma porachunki z drugą – zrozumiał Erast Pietrowicz. – Normalna rzecz, jak u nas. Tyle że nasze rezuny nie zdejmują obuwia”.

Tę ostatnią refleksję wzbudził fakt, że napastnicy przed wkroczeniem na maty zrzucili drewniane sandały. Wszczęła się taka rozróba, jakiej Fandorin jeszcze nie widział, acz mimo młodego wieku zdarzało mu się już uczestniczyć w niejednej krwawej rozprawie.

W tej niemiłej sytuacji Erast Pietrowicz rozsądnie zachował zimną krew. Wziął na ręce omdlałą z lęku Sofię Diogenownę, zaniósł ją w najdalszy kąt i przykrył sobą. Obok znalazł się rychło Shirota, powtarzający w panice niepojęte słowo: „Yakuza, yakuza!”.

– Co pan mówi? – zapytał Fandorin, śledząc bieg batalii.

– Bandyci! Uprzedzałem! Będzie Incydent! Ach, jaki Incydent!

Sekretarz miał absolutną rację: incydent kroił się nie na żarty.

Gracze i gapie poszli w rozsypkę. Zrazu kulili się pod ścianami, potem, wykorzystując pustkę u drzwi, jeden za drugim brali nogi za pas. Postąpić za ich rozumnym przykładem Fandorin nie mógł: nie wypadało porzucać panny, a zdyscyplinowany Shirota bynajmniej nie zamierzał zostawić zwierzchnika własnym losom. Sekretarz próbował nawet ze swej strony osłonić dyplomatę swym ciałem, lecz Erast Pietrowicz odsunął Japończyka: przeszkadzał mu patrzeć.

Młodym człowiekiem owładnęły wkrótce emocje, na widok bójki biorące w posiadanie każdą istotę płci męskiej, nawet całkiem postronną i usposobioną bez reszty pokojowo. Oddech przyśpiesza, krew krąży coraz szybciej, bezwiednie ściskają się pięści i wbrew rozsądkowi, wbrew instynktowi samozachowawczemu człowiek ma ochotę rzucić się z głową w kupę walczących, by na lewo i na prawo rozdawać ślepe ciosy.

Co prawda, w tej awanturze ślepych ciosów było niewiele. Może nawet nie było ich wcale. Zamiast miotać obelgi walczący chrząkali i wściekle pokwikiwali.

Hersztem napastników był bez wątpienia wąsacz z pałką. Pierwszy ruszył w bój i nader gracko zamalował jej końcem w ucho ocalałego strażnika – na pozór lekko, lecz ów runął na wznak i już nie wstał. Dwaj idący za wąsaczem, jeden młócąc łańcuchem, drugi drążkiem, położyli trzech białoczołych strażników.

Ale nie zakończyło to starcia – skądże.

W przeciwieństwie do żywiołowego wąsacza Garbus ani myślał pchać się na rożen. Trzymał się za plecami swoich ludzi, wykrzykując komendy. Skądś z tylnych pomieszczeń wybiegali nowi wojownicy i napastnikom także zrobiło się gorąco.

Gwardia Garbusa zbrojna była w długie kindżały a może krótkie miecze (Erast Pietrowicz zawahałby się przed ścisłą definicją tych piętnasto-dwudziestocalowych kling) i nader zręcznie władała swym orężem. A choć bambus czy drążek zdają się nic nie znaczyć przeciw stali, nie mówiąc o gołych rękach, którymi walczyli olbrzym i mikrus, szale boju nie przechylały się bynajmniej na stronę Rakuena.

Krągłolicy wymachiwał nie tylko rękami, ale i nogami, jakimś cudem trafiając piętą to jednego w czoło, to znów innego w podbródek. Jego słoniowaty towarzysz radził sobie majestatyczniej i prościej: z zapierającą dech wobec takich gabarytów żwawością łapał za przegub zbrojnej w sztylet garści i jednym rzutem ciskał przeciwnika na podłogę lub o ścianę. Jego szynkowate łapska, całe pokryte barwnym tatuażem, posiadały iście nadludzką moc.

Obojętnymi na zmagania pozostawali tylko leżąca bez zmysłów panna Błagolepowa i odurzeni opiumiści, acz sienniki raz po raz zraszały bryzgi krwi z rozprutych arterii. W pewnej chwili jednego z drzemiących Chińczyków przygniotła kolejna ofiara herosa – człekomiota, lecz chwilowy gość rajskich ogrodów tylko się marzycielsko uśmiechnął.

Białe opaski skupiały się przy szynkwasie, tracąc wojowników: ten leżał z rozbitą głową, ów jęczał, ściskając złamaną rękę, ale straty ponieśli i agresorzy. Nadział się piersią na klingę wirtuoz sprytnego drążka. Przeszyty z dwóch stron naraz, padł posiadacz łańcucha. Krągłolicy skoczek żył, lecz zainkasował tęgi cios obuchem w ciemię i siedział teraz otępiały na podłodze, kiwając na wpół ogoloną głową.

Za to do zagnanego w kąt Garbusa zbliżali się dwaj najstraszniejsi wrogowie: tatuowany olbrzym i garbatonosy wąsacz.

Gospodarz wparł się garbem w szynkwas i z nieoczekiwaną zręcznością dał susa na drugą stronę lady. Czy jednak mogło go to uratować?

Herszt napastników zrobił krok w przód i jął kręcić w powietrzu świszczące ósemki swoją bronią, ledwie tykając jej czubkami palców.

Garbus podniósł rękę. Połyskiwał w niej sześciostrzałowy rewolwer.

– Nareszcie – odezwał się Erast Pietrowicz do zastępcy. – Nie mógł wpaść na to wcześniej?

Oblicze wąsatego zbója zdradziło takie zdumienie, jakby ten nigdy jeszcze nie widział broni palnej. Dłoń z pałką śmignęła ku górze, lecz wcześniej gruchnął strzał. Kula trafiła bandytę w nasadę nosa i zbiła go z nóg. Z czarnej dziurki z wolna, jakby niechętnie, zaczęła się sączyć krew. Na twarzy zabitego zastygł grymas niedowierzania.

Ostatni z napastników także zdębiał. Jego tęga dolna warga opadła, otłuszczone ślepka zamrugały.

Garbus rzucił jakąś komendę. Z podłogi chwiejnie podniósł się jeden ze strażników, potem drugi, trzeci, czwarty.

Schwycili giganta z całych sił za ręce, lecz ów leciutko, delikatnie, wzruszył ramionami i białe opaski pofrunęły na boki. Wtedy gospodarz najspokojniej wpakował siłaczowi w pierś pozostałych pięć naboi. Ów drgał tylko, gdy kule przebijały jego ogromne ciało. Wstrząsnął się i, cały spowity prochowym dymem, osiadł na matach.

– Dobre pół tuzina t-trupów – podsumował Erast Pietrowicz wyniki boju. – Czas zawiadomić p-policję.

– Czas jak najszybciej zmykać – sprostował Shirota. – Cóż za okropny Incydent! Rosyjski wicekonsul na miejscu bandyckiej rozprawy. Ach, cóż za podły człowiek ten Semushi.

– Czemu? – zdziwił się Fandorin. – Przecież bronił swego życia i lokalu. Toż by go zabili!

– Nic pan nie rozumie! Prawdziwy yakuza nie uznaje prochu! Oni zabijają tylko białą bronią albo gołymi rękoma. Co za hańba! Gdzie stacza się Japonia! Chodźmy.

Sofia Diogenowna ocknęła się od palby i usiadła, podwinąwszy nogi. Sekretarz pomógł jej wstać i pociągnął kobietę do wyjścia.

Urzędnik szedł za nimi, wciąż się oglądając. Widział, jak strażnicy odciągają trupy za szynkwas, podnoszą i wyprowadzają rannych. Ogłuszonemu mikrusowi wykręcili ręce i oblali go dzbanem wody.

– Co z panem? – wezwał Fandorina od drzwi Shirota. – Proszę się pośpieszyć.

Erast Pietrowicz jednak, miast się pośpieszyć, przystanął na dobre.

– Proszę poczekać na mnie na ulicy. Tylko z-zabiorę swoją wygraną.

Ale skierował się bynajmniej nie do stołu, gdzie leżał stos zbryzganego krwią srebra, lecz w stronę szynkwasu, gdzie stał gospodarz i dokąd zawleczono schwytanego yakuzę.

Garbus o coś go spytał. Zamiast odpowiedzi mikrus spróbował kopnąć go nogą w pachwinę, lecz cios okazał się słaby i niecelny – jeniec najwyraźniej nie całkiem jeszcze doszedł do siebie. Gospodarz złowieszczo syknął i zaczął kopać malutkiego siłacza w brzuch, w kolana, w kostki.

Mikrus nie puścił pary z ust.

Otarłszy pot z czoła, Garbus znów zadał pytanie.

– Chce wiedzieć, czy ktoś jeszcze został w Chorei-gumi – rozległ się szept przy samym uchu Erasta Pietrowicza.

To był Shirota. Wyprowadził Sofię Diogenownę na ulicę i wrócił. Proszę, jaki odpowiedzialny!

– Gdzie został?

– W bandzie. Ale yakuza, rzecz jasna, nie powie. Zaraz go zabiją. Chodźmy stąd. Wkrótce zjawią się policjanci, z pewnością już ich zawiadomiono.

Trzej w białych opaskach, pochrząkując, ciągnęli po podłodze martwego olbrzyma. Potężne ręce bezsilnie rozchyliły się na boki. Brakowało koniuszków obu małych palców.

Posługaczka w skupieniu posypywała maty białym proszkiem, od razu trąc je ścierką, i czerwone plamy znikały niemal w oczach.

Tymczasem gospodarz narzucił jeńcowi na szyję cienki sznur i zaciągnął pętlę. Szarpnął raz i drugi, a kiedy twarz yakuzy posiniała, znów zadał to samo pytanie.

Mikrus przedsięwziął jeszcze jedną rozpaczliwą próbę kopnięcia dręczyciela, lecz znowu bezskutecznie.

Wtedy Garbus zdecydował widać, że szkoda czasu. Jego przypłaszczona fizys rozciągnęła się w okrutnym uśmiechu, a prawa ręka zaczęła z wolna nawijać sznur na pięść lewej. Jeniec zachrypiał, wargi daremnie chwytały oddech, oczy wylazły z orbit.

– Ej, proszę tłumaczyć! – rozkazał sekretarzowi Fandorin. – Jestem przedstawicielem władzy konsularnej miasta Jokohamy, która znajduje się pod jurysdykcją wielkich mocarstw. Żądam natychmiastowego przerwania samosądu.

Shirota jął tłumaczyć, lecz o wiele dłużej, a jako puentę wykonał nagłą sztuczkę: dobył z kieszeni dwie flagi, rosyjską i japońską (te same, które Erast Pietrowicz widział wcześniej u niego na stole), i wykonał nimi szczególny gest: trójbarwną podniósł wysoko, a schylił czerwono-białą.

Nie do wiary, lecz perora sekretarza i jego osobliwa manipulacja wpłynęły na gospodarza. Zabełkotawszy coś wściekle pod nosem, rozluźnił sznur.

– Co mu pan powiedział? – zapytał z niedowierzaniem wicekonsul.

– Przetłumaczyłem pańskie słowa i dodałem od siebie, że jeśli zabije bandytę, musi zabić i pana, a wtedy nasz cesarz będzie zmuszony prosić o wybaczenie cesarza rosyjskiego, i to okryje Japonię straszliwą hańbą.

Erast Pietrowicz był pod wrażeniem, że na właściciela zbójeckiej karczmy podziałała podobna argumentacja. Jak widać, japońskie rezuny różnią się jednak od rosyjskich.

– A flagi? Zawsze je pan ze sobą nosi?

Shirota przytaknął uroczyście.

– Muszę mieć zawsze w pamięci, że służę Rosji, pozostając japońskim poddanym. A poza tym są takie piękne!

Ze czcią skłonił się fladze rosyjskiej, potem japońskiej.

Erast Pietrowicz po chwili namysłu uczynił to samo, tyle że zaczął od flagi Krainy Wschodzącego Słońca.

Tymczasem w sali zaczęła się niepojęta krzątanina. Wziętemu do niewoli yakuzie zdjęto pętlę, lecz ułożono go nie wiadomo dlaczego na ziemi, a czterej strażnicy usiedli mu na rękach i nogach. Z uśmieszku Garbusa widać było, że zamyślił jakąś nową niegodziwość.

Wbiegli dwaj słudzy. Jeden miał w rękach dziwaczny stempel, drugi czarkę z brązu z tuszem czy inkaustem.

Mikrus jął zwijać się całym ciałem, targnął się i żałośnie zawył. Erast Pietrowicz się zdumiał. Toż dopiero co, w obliczu niechybnej śmierci, ów człowiek był wcieleniem męstwa!

– O co chodzi? Co chcą mu zrobić? Proszę powiedzieć! Na tortury nie pozwolę.

– Nie będą go torturować – posępnie odparł sekretarz. – Gospodarz zamierza zrobić mu na czole tatuaż – znak ura, który znaczy „zdrajca”. Takim piętnem yakuzowie piętnują sprzedawczyków, którzy dopuścili się najstraszniejszej zbrodni – wydali swoich, i dlatego niegodni są śmierci. Żyć z takim piętnem nie sposób, a i skończyć ze sobą też nie można, bo trupa zakopią w rakarni. Cóż za ohydna podłość! Nie, Japonia nie jest już taka, jak niegdyś. Honorowi zbóje z dawnych czasów nie uczyniliby nigdy czegoś tak niegodziwego.

– Więc trzeba temu przeszkodzić! – zakrzyknął Fandorin.

– Semushi nie ustąpi, straciłby twarz wobec swoich ludzi. A zmusić go nie można. To sprawa wewnątrzjapońska, wykraczająca poza ramy jurysdykcji konsularnej.

Gospodarz usiadł unieruchomionemu na piersi, wstawił mu głowę w drewniane imadło, zamaczał stempel w kałamarzu, i okazało się, że tarczkę pomysłowego przyrządu pokrywają drobne igiełki.

– Podłość zawsze jest w ramach jurysdykcji. – Erast Pietrowicz wzruszył ramionami i postąpiwszy naprzód, chwycił gospodarza za ramię.

Wskazał stos srebra, potem jeńca i powiedział po angielsku:

All this against him. Stake? *

Widać było, że Garbus się waha. Shirota też uczynił krok naprzód, zrównał się z Fandorinem i uniósł rosyjską flagę, dając poznać, że za propozycją wicekonsula stoi cała potęga wielkiego imperium.

Okay. Stake! - ochryple powtórzył gospodarz, wstając.

Strzelił palcami; podano mu z ukłonem bambusowy kubek i kości.


Ach, gdybyś zawsze

Wzbudzała tylko respekt,

Flago ojczysta!

Загрузка...