Do smrodu, jak się okazało, można przywyknąć. Odór łajna dość szybko przestał drażnić nozdrza radcy tytularnego. Dużo gorsze były muchy. Skuszone apetycznym aromatem, zleciały się na biednego Fandorina z całego japońskiego archipelagu, a co najmniej z całej prefektury Kanagawa. Z początku próbował je odganiać, potem przestał, bo machający rękami wieśniak mógł zwrócić uwagę. Zacisnąwszy zęby, milcząc, znosił łaskotliwy dotyk mnóstwa zielonych stworzeń, w skupieniu łażących mu po plecach, piersi i twarzy.
Skulony we dwoje dyplomata z wolna brnął po kolana w wodzie, wyrywając jakąś roślinność. Nikt nie pośpieszył mu wyjaśnić, jak wyglądają chwasty, dlatego najprawdopodobniej rozprawiał się z kiełkami ryżu, to jednak zlanego potem urzędnika obchodziło akurat najmniej. Znienawidził i ryż, i uprawy zalewowe, i swój własny upór, który nakazał mu udział w grupie uderzeniowej.
Drugim członkiem grupy był inicjator gnojnego namaszczenia, siwowąsy Iwaoka. Co prawda, pysznych, chwacko podkręconych wąsów komisarz już nie posiadał – zgolił je przed początkiem operacji, żeby bardziej wyglądać na wieśniaka. Erast Pietrowicz zdołał zachować własne, lecz rozmoczono je, i zwisały teraz po obu stronach ust niby dwa wiechcie. Była to jedyna pociecha tytularnego radcy. Pod każdym innym względem Iwaoka wypadał dużo lepiej.
Po pierwsze, nie interesowały się nim wcale muchy, którym w pełni wystarczał wonny Erast Pietrowicz. Po drugie, w mlaskającym błocie komisarz poruszał się bez widocznego wysiłku, a i pielenie, jak się zdaje, nie sprawiało mu trudności – coraz to zatrzymywał się dla odsapki, czekając na zapóźnionego partnera. Ale największą zawiść Fandorina wzbudzał wielki biały wachlarz, który zatknął za pas przewidujący Japończyk. Radca tytularny sporo by teraz zapłacił, by choć co pewien czas owiać twarz prądem powietrza i spędzić z niej przeklęte insekty.
W słomianym kapeluszu, opuszczonym niemal do podbródka, wydłubane były dwie dziurki dla obserwacji chramu bez podnoszenia głowy. Dwieście kroków, dzielących wzgórze od skraju pola, obaj „wieśniacy” pokonali w półtorej godziny. Teraz bełtali się o ledwie parę sążni od suchego lądu, lecz w żadnym razie bliżej, żeby nie spłoszyć strażnika. I tak pewno nie spuszcza z nich oka. Obracali się tędy i owędy – niech się upewni, że to spokojni, niewinni ludzie bez żadnej ukrytej broni.
Grupa wsparcia, sześciu przebranych (a ściślej rozebranych) policjantów, trzymała się w pewnej odległości. Jeszcze inna pracowała z drugiej, niewidocznej strony.
Wiceintendent wciąż się nie zjawiał i Fandorin poczuł lęk, czy zdoła się rozgiąć, gdy wreszcie nadejdzie pora działania. Ostrożnie omacał krzyże – odezwały się ostrym darciem.
Naraz Iwaoka, nie podnosząc głowy, cichutko psyknął.
Zaczęło się!
Dróżką w stronę chramu szło dwoje: najprzód niespiesznie stąpał sintoistyczny kapłan w czarnym chałacie i kołpaku, za nim drobiła świątynna posługaczka, miko, w białym kimonie i purpurowych szarawarach. Po bokach jej ubielonej twarzy zwisały długie, proste włosy. Potknęła się, zgubiła jakąś miskę. Z wdziękiem przysiadła w kucki. Potem pośpieszyła dogonić kapłana, niezdarnie, po dziewczęcemu kręcąc biodrami. Fandorin uśmiechnął się mimo woli. Ależ ten Asagawa, cóż za zdolności aktorskie!
U stóp schodów kapłan przystanął, zanurzył w misce miotełkę i coś przyśpiewując, zaczął nią machać na wszystkie strony – to Suga przystąpił do obrzędu oczyszczenia. Wąsy wiceintendenta, jak i Fandorinowskie, zwisały w dół, a ponadto do podbródka jego ekscelencji przyklejono długą siwą bródkę.
– Go! - szepnął komisarz.
Strażnik na pewno patrzy tylko na nieproszonego gościa, nie do wieśniaków mu teraz.
Starając się nie pluskać, Erast Pietrowicz ruszył w stronę wzgórza. Ćwierć minuty potem obaj byli już w gąszczu bambusa. Kostki radcy tytularnego ociekały rzadkim błotem.
Iwaoka wspinał się stromizną pierwszy. Robi kilka kroków, nasłuchuje, potem kiwa na partnera: Chodź! Można.
I tak, wpatrując się w szerokie, muskularne plecy komisarza, Fandorin dotarł wreszcie na wierzchołek.
Zalegli pod krzakiem. Zaczęli obserwować.
Punkt wybrał Iwaoka idealny: widać stąd było i chram, i kamienne schody, którymi powoli wznosiły się dwie postacie – czarna i biało-czerwona. Na każdym stopniu Suga przystawał, machał swoją miotełką. Jego nosowe nucenie stopniowo się przybliżało.
U góry, pod bramą świątyni, oczekiwał Semushi. Był w samej opasce biodrowej, pewnie, by zademonstrować kalectwo, i uniżenie kłaniał się do ziemi.
„Odgrywa biednego kalekę, który znalazł schronienie w porzuconej świątyni – domyślił się Fandorin. – Chce wzbudzić litość kapłana”.
A gdzie reszta?
Ach, są, aniołki.
Satsumczycy schowali się za świątynią. Suga i Asagawa nie mogli ich dostrzec ze schodów, ale stąd, z krzaków, widać ich było doskonale.
O jakiś tuzin kroków od komisarza i radcy tytularnego stali przyklejeni do ściany trzej mężczyźni w lekkich kimonach. Jeden, z przywiązaną lewą ręką, ostrożnie wyzierał zza węgła. Dwaj pozostali nie spuszczali z Suchorękiego oczu.
Cała trójka ma miecze, zauważył Fandorin. Zdobyli gdzieś nowe, a broni palnej nie widać.
Suchoręki miał na oko dobrze po czterdziestce – w przylegającym do potylicy warkoczyku prześwitywała siwizna. Dwaj pozostali byli całkiem młodymi chłopakami.
Wreszcie „kapłan” zauważył włóczęgę. Przestał wyśpiewywać zaklęcia, zawołał coś gniewnie, zaczął szybko wspinać się w górę. Miko śpieszyła za nim.
Garbus padł na kolana, uderzył czołem o ziemię. Świetnie, łatwiej będzie go brać.
Komisarz był zapewne tego samego zdania. Szturchnął Fandorina w ramię: czas!
Wsunąwszy rękę pod opaskę biodrową, Erast Pietrowicz wyciągnął cienką linkę, owiązaną wokół pasa. Szybko przewinął ją między przedramieniem a łokciem, pozostawił dużą, luźną pętlę.
Iwaoka przytaknął ze zrozumieniem, wskazał palcem. Suchoręki – twój, tamci dwaj – moi. Było to rozsądne. Jeśli już brać żywcem, to najważniejszego.
„A gdzież twoja broń?” – również gestem zapytał Fandorin.
Komisarz z początku nie pojął. Potem, uśmiechnąwszy się krótko, wyciągnął wachlarz. Okazało się, że nie jest on papierowy czy kartonowy, lecz stalowy, o dobrze naostrzonych krawędziach.
„Poczekaj, ja pierwszy” – przykazał Iwaoka.
Bezszelestnie przekradł się wzdłuż krzaków, obchodząc Satsumczyków z tyłu.
Już pojawił się za ich plecami. Twarz skupiona, kolana ugięte, stopy bezgłośnie przestawiane po ziemi.
Samurajowie nie widzieli go i nie słyszeli – patrzyli wciąż w ciemię starszemu, a ów śledził zajście na schodach.
Suga nadal odgrywał komedię. Wrzeszczał, wymachiwał rękoma, nawet parę razy trzepnąl „włóczęgę” miotełką po karku. Miko stalą nieco z boku Garbusa, skromnie spuściwszy oczy.
Erast Pietrowicz podniósł się, zaczął kołysać arkanem.
Jeszcze sekunda – i zacznie się.
Iwaoka powali jednego, zmierzy się z drugim. Słysząc hałas, Suga i Asagawa zwiążą Garbusa. Sprawą radcy tytularnego jest celnie rzucić pętlę i dobrze zaciągnąć. Sztuczka przy odpowiedniej wprawie jest niezawodna. A wprawę Erast Pietrowicz miał: wiele miesięcy tkwiąc w tureckiej niewoli, wyćwiczył się z nudy i braku zajęć. Zrobi to czysto.
Nawet nie pojął, co nagle zaszło. Czy Iwaoka był nie dość ostrożny, czy Satsumczyk obejrzał się przypadkiem – dość że „czysta robota” nie wyszła.
Ostatni z samurajów, najmłodszy, obejrzał się, gdy komisarzowi pozostawało do niego z pięć kroków. Reakcja chłopaka była wprost fantastyczna.
Jeszcze nie odwróciwszy w pełni głowy, błysnął wyrwaną z pochwy klingą. Dwaj pozostali, niby wyrzuceni sprężyną, odlecieli od ściany i też obnażyli broń.
Nad głową Iwaoki błysnął miecz, uderzył o podstawiony wachlarz, ze szczękiem odskoczył wśród iskier. Komisarz lekko poruszył przegubem, rozpostarł swą dziwną broń szerzej i machnął nią w powietrzu, niczym dla zabawy, jednak stalowa krawędź zawadziła o gardło Satsumczyka. Bluznęła krew i z pierwszym przeciwnikiem był koniec. Runął na ziemię, schwyciwszy się za szyję, i wkrótce ucichł.
Drugi jak tajfun natarł na Iwaokę, lecz stary wyga z łatwością uchylił się od ciosu. Z mylącą delikatnością trzepnął wroga wachlarzem w napięstek i miecz wypadł z rozciętej ręki. Samuraj zgiął się i chwycił katanę lewą ręką, ale komisarz zadał nowy cios i Satsumczyk padł z rozpłataną czaszką.
Wszystko to zajęło nie więcej niż trzy sekundy, Fandorin nawet nie zdążył rzucić arkana. Stał, opisując nad głową świszczące kręgi, lecz Suchoręki ruszał się tak błyskawicznie, że nie sposób było wybrać momentu dla rzutu.
Stalowa klinga zwarła się ze stalowym wachlarzem i groźni przeciwnicy odskoczyli w przeciwne strony, zakrążyli naprzeciw siebie, gotowi do nowego skoku.
Korzystając z tego, że Suchoręki zwolnił ruchy, Erast Pietrowicz rzucił pętlę. Ta przecięła powietrze, lecz wtem Satsumczyk skoczył naprzód. Odbił wachlarz, obrócił się wokół osi, przysiadł i ciął Iwaokę po nogach.
Zaszło coś okropnego: stopy komisarza wciąż stały, a odcięte łydki zeskoczyły i wryły się w ziemię. Stary wiarus zachwiał się, lecz zanim upadł, klinga rozsiekła go na pół, od prawego ramienia do lewego biodra. Ciało upadło niby bezkształtna masa.
Święcąc tryumf, Suchoręki zastygł w miejscu ledwie na sekundę, lecz Fandorinowi starczyło to, by wykonać nowy rzut, tym razem bezbłędnie celny. Szeroka pętla opasała ramiona samuraja. Gdy opadła do łokci, Erast Pietrowicz zaciągnął arkan i szarpnął go do siebie, tak że Satsumczyk aż zawirował. Dość było paru mgnień, by spętać i obalić na ziemię jeńca. Skręcał się, okrutnie szczerząc, nawet próbował sięgnąć sznura zębami, lecz był bezradny.
Suga i Asagawa przywlekli Garbusa z nadgarstkami przywiązanymi do kostek tak, że nie mógł ani iść, ani stać. Puszczony, przewrócił się na bok. Z ust sterczał mu drewniany klin z tasiemkami zawiązanymi na ciemieniu.
Wiceintendent podszedł do usieczonego komisarza, ciężko westchnął, ale do tego ograniczyły się przejawy bólu.
Do Fandorina generał odwrócił się już z uśmiechem.
– A o sygnale pan zapomniał – powiedział wesoło, pokazując gwizdek. – Nic nie szkodzi, daliśmy sobie radę bez pomocy. Dwóch głównych łotrów wziętych żywcem! To niebywały sukces.
Zatrzymał się przed Suchorękim. Ten nie miotał się już po ziemi, leżał bez ruchu, blady, z zamkniętymi oczyma.
Suga powiedział coś ostro i pogardliwie pchnął leżącego nogą, potem chwycił go za kołnierz i jednym szarpnięciem postawił na nogi.
Samuraj otworzył oczy. Nigdy jeszcze Fandorin nie widział w ludzkim wzroku tak zwierzęcej pasji.
– Świetny sposób – powiedział Suga, obmacawszy pętlę arkana. – Trzeba będzie mieć to na wyposażeniu. Teraz rozumiem, jak Turcy zdołali wziąć pana w niewolę.
Radca tytularny zamilczał. Nie chciał rozczarowywać Japończyka. W istocie trafił do niewoli z oddziałem serbskich ochotników, odciętych od swoich, po zużyciu wszystkich naboi. Wedle samurajskich zwyczajów winni byli zapewne udusić się własnymi rapciami…
– A to po co? – zapytał Erast Pietrowicz, pokazując klin w gębie Garbusa.
– Po to, żeby nie spróbował…
Suga nie zdołał dokończyć. Ryknąwszy ochryple, Suchoręki kolanem odrzucił generała w bok, runął naprzód i z rozbiegu walnął głową w węgieł chramu.
Rozległ się wzbudzający wymioty chrzęst i związany padł twarzą w dół. Pod nim rozpływała się szybko czerwona kałuża.
Suga przysiadł nad Suchorękim, pomacał puls na szyi i beznadziejnie machnął ręką.
– Hami jest po to, żeby jeniec nie odgryzł sobie języka – dokończył za zwierzchnika Asagawa. – Takich wrogów mało wziąć żywcem. Trzeba i potem nie pozwolić im umrzeć.
Wstrząśnięty Fandorin milczał. Było mu wstyd – nie tylko za to, że źle związał ważnego przestępcę. Jeszcze bardziej wstydził się czego innego.
– Muszę coś panu wyjaśnić, inspektorze – rzekł, poczerwieniawszy, i odprowadził Asagawę na bok.
Przy jedynym jeńcu pozostał wiceintendent. Sprawdził, czy więzy są dobrze zaciągnięte. Upewniwszy się, że wszystko w porządku, wybrał się na oględziny chramu.
Tymczasem Fandorin, jąkając się bardziej niż zwykle, przyznawał się inspektorowi do swego podstępu. Opowiedział i o smole, i o podejrzeniach wobec japońskiej policji.
– Wiem, że s-sprawiłem panu mnóstwo nieprzyjemności i zaszkodziłem w oczach p-przełożonych. Proszę wybaczyć i nie sądzić mnie źle…
Asagawa wysłuchał go z kamienną twarzą, tylko wargi odrobinę mu drgały, zdradzając wzburzenie. Erast Pietrowicz był gotów na ostrą i w pełni zasłużoną reprymendę, lecz inspektor go zdumiał.
– Mógł się pan do niczego przede mną nie przyznawać – rzekł cicho. – Nigdy nie dowiedziałbym się prawdy i pozostałby pan nieposzlakowanym bohaterem. Ale pańskie wyznanie wymagało jeszcze więcej męstwa. Przeprosiny zostały przyjęte.
Skłonił się ceremonialnie; Fandorin odpowiedział identycznym ukłonem.
Ze świątyni wyszedł Suga, trzymając w rękach trzy węzełki.
– Nic więcej nie ma – powiedział. Specjaliści od rewizji przeszukają potem dokładniej. Może znajdą jakąś skrytkę. Dobrze byłoby wiedzieć, kto pomagał tym łotrom, kto wyposażył ich w nowe miecze. O, mam o czym porozmawiać z panem Semushim! Przesłucham go osobiście. – I wiceintendent uśmiechnął się tak lubieżnie, że Erast Pietrowicz zwątpił, czy przesłuchanie odbędzie się wedle cywilizowanych zasad. – Wszystkich oczekują nagrody. Dla pana, Fandorin-san, wysoki order. Może nawet… Mirō! - rozdarł się nagle generał, pokazując palcem Semushiego. – Hami!!!
Radca tytularny zobaczył, że drewienko nie sterczy już Garbusowi z zębów, lecz zwisa na tasiemce. Inspektor rzucił się ku jeńcowi, ale za późno – ten szeroko rozdziawił gębę, z rykiem zamknął szczęki i na gołą pierś chlusnął mu gęsty, czerwony potok.
Rozległ się straszliwy wrzask, który przeszedł w konwulsyjny bulgot. Suga i Asagawa rozwarli samobójcy zęby, pchając mu do ust szmaty, ale było jasne, że krwi się nie zatamuje. Pięć minut potem Semushi przestał jęczeć. Ucichł.
Na Asagawę żal było patrzeć. Kłaniał się to swojemu naczelnikowi, to Fandorinowi, twierdząc, że nie pojmuje, jak aresztowanemu udało się przegryźć linkę, że sznur zapewne był nie dość mocny i że to jego, Asagawy, wina: kiepsko sprawdził.
Generał posłuchał, posłuchał, wreszcie machnął ręką. Jego głos brzmiał pocieszająco. Fandorin rozróżnił znane sobie słowo – „akunin”.
– Mówię, że prawdziwego złoczyńcy żywym się nie weźmie, choćby się nie wiem jak starać – przetłumaczył z własnej inicjatywy Suga. – Gdy ktoś ma potężną harę, nie ma na niego rady. Ale zadanie tak czy owak zostało wykonane. To się minister ucieszy! Śmiertelnie dojadło mu siedzenie w zamknięciu. Przez tych pięć dni sam się zamęczył i zamęczył nas wszystkich. Wielki człowiek jest uratowany, Japonia będzie za to wdzięczna i Rosji, i panu osobiście, panie wicekonsulu.
Owego wieczoru Erast Pietrowicz zdradził zasady: pojechał do domu „lotną trojką” w osobach trzech rikszów. Po wszystkich emocjonalnych i fizycznych udrękach radca tytularny całkiem opadł z sił. Sam nie wiedział, co bardziej je nadwerężyło: krwawy spektakl dwóch samobójstw czy półtorej godziny pielenia, toteż ledwie usiadł w kurumie, od razu zasnął, wymamrotawszy tylko:
– Będę spał całą noc, dzień i jeszcze noc…
Bryczka, którą tryumfatorzy wracali do konsulatu, przedstawiała zaiste niecodzienny obraz: pośrodku w stroju wizytowym i sztywnym kołnierzyku pochrapywał sekretarz Shirota, a po bokach nieskazitelnego dżentelmena, z głowami na jego ramionach, spali mocno dwaj na wpół goli wieśniacy, z których jeden był na dodatek pokryty zaschniętym łajnem.
Ale przespać nocy, dna i kolejnej nocy Erastowi Pietrowiczowi się nie udało.
O jedenastej rano śpiącym snem sprawiedliwego wicekonsulem potrząsnął bezpośredni zwierzchnik.
Blady, drżący Wsiewołod Witaljewicz chlusnął na Fandorina zimną wodą, sam dopił resztę z karafki i przeczytał na głos priorytetową depeszę, świeżo przysłaną z ambasady Oto jej tekst.
Dziś rano na drodze do pałacu cesarskiego zabito Ōkubo. Szóstka nieznajomych, wyciągnąwszy ukryte miecze, uśmierciła stangreta, podcięła nogi koniom i zarąbała ministra, który wyskoczył z karety. Eskorty minister nie miał. O zabójcach, jak dotąd, nic nie wiadomo, lecz świadkowie twierdzą, że rozmawiali między sobą w dialekcie satsumskim. Proszę wraz z wicekonsulem Fandorinem przybyć natychmiast do ambasady.
– Jak to możliwe? – zawołał radca tytularny. – Przecież spiskowcy rozbici!
– Teraz pewne, że grupa, którą pan łowił, istniała po to, by odwrócić siły i uwagę władz. Albo też ludzie Suchorękiego, trafiwszy w pole widzenia policji, odegrali rolę pomocniczą. Główna zaś grupa cierpliwie czekała swej pory. Ledwie Ōkubo wyszedł z ukrycia i zrezygnował z ochrony, zabójcy wymierzyli cios. Ach, Fandorin, boję się, że nic już nie możemy zrobić. A najgorsze jeszcze nas czeka. Skutki będą dla Rosji fatalne. Nie ma już tresera, klatka pusta, teraz japoński tygrys wyrwie się na swobodę.
W zwierzyńcu pusto.
Rozbiegli się widzowie
Wyrwał się tygrys.