Przedwczesny śliwowy deszcz

Doronin stał przed oknem, patrząc, jak ciekną po szkle strużki wody.

Baiu, śliwowy deszcz – powiedział w roztargnieniu. – Coś jakby przedwczesny. Zwykle wypada w końcu maja.

Wicekonsul nie podtrzymał rozmowy o kaprysach natury i znów nastało milczenie.

Wsiewołod Witaljewicz przemyśliwał raport zastępcy. Zastępca czekał, nie zakłócając procesu myślowego zwierzchnika.

– A więc tak – odwrócił się wreszcie konsul – nim zasiądę pisać raport dla jego ekscelencji, przejdźmy jeszcze raz łańcuch faktów. Ja relacjonuję, a pan mówi o każdym punkcie, czy to fakt, czy nie fakt. Zgoda?

– Zgoda.

– Świetnie. A więc: żył sobie niegdyś pewien osobnik, wyposażony w niemal czarodziejskie talenty. Nazwiemy go człowiekiem bez oblicza. (Tu Erast Pietrowicz zadrżał, wspomniawszy „ostatni uśmiech” dzisiejszego samobójcy). – Za pomocą swojej niedosiężnej sztuki człowiek bez oblicza zabił kapitana Błagolepowa, i to tak sprytnie, że nikt by na to nie wpadł, gdyby nie pewien nadzwyczaj wścibski wicekonsul. Fakt?

– P-przypuszczenie.

– Które, niemniej, zaliczyłbym do faktów, biorąc pod uwagę dalsze wypadki. A ściśle: próbę zabójstwa świadka pierwszego morderstwa, pańskiego Masy, próbę dokonaną sposobem nie mniej, jeśli nie bardziej egzotycznym niż samo morderstwo. Jak to mówią u pana w policji, styl to podpis przestępcy. Fakt?

– Powiedzmy.

– Zlikwidować Masy przestępca nie zdołał. Znów wdał się przeklęty wicekonsul. Tym sposobem zamiast jednego świadka pojawili się dwaj.

– Czemu on mnie nie zabił? Byłem kompletnie bezsilny. Skoro nie chciała mnie ugryźć żmija, mógł przecież z pewnością użyć tysiąca innych sposobów.

Doronin skromnie przyłożył dłoń do piersi.

– Drogi przyjacielu, zapomina pan, że w owej chwili wkroczył na scenę pański pokorny sługa. Zabójstwo konsula wielkiego mocarstwa to międzynarodowy skandal nie na żarty. Nie było takiego od czasów Gribojedowa. Wtedy szach perski w akcie skruchy ofiarował carowi najpiękniejszy diament swej korony, wagi dziewięćdziesięciu karatów. Jak pan myśli – ożywił się Wsiewołod Witaljewicz – na ile karatów by mnie wyceniono? Co prawda, nie jestem ambasadorem, tylko konsulem, ale za to staż dyplomatyczny mam dłuższy niż Gribojedow. A i szlachetne kamienie ostatnio potaniały… No dobrze, żarty na bok. Faktem jest, że mnie człowiek bez twarzy zabić nie śmiał albo nie chciał. Miał pan już możność upewnić się, że w Japonii nawet zbóje to patrioci.

Erasta Pietrowicza dowód ten nie w pełni przekonał, lecz wicekonsul nie wyraził sprzeciwu.

– A skądinąd nie słyszę jakoś słów wdzięczności za uratowanie życia – zauważył z przekąsem konsul.

– Dziękuję.

– Nie ma za co. Idziemy dalej. Po nieudanym przedsięwzięciu z pełzającym gadem człowiek bez oblicza skądś dowiaduje się, że śledztwo weszło w posiadanie jeszcze jednego, dziwnego, niesłychanego dowodu: odcisku jego palców. W odróżnieniu od Bucharcewa, a przyznam, i pańskiego pokornego sługi, człowiek bez oblicza odniósł się do tej okoliczności nader serio. I domyślam się czemu. Pan przecież odtworzył rysopis człowieka, którego Masa widział w Rakuenie?

– Tak.

– Zgadza się on z cechami pańskiego nieproszonego gościa?

– Nie bardzo. Tylko co do wzrostu – nieco ponad dwa arszyny – i filigranowej budowy ciała. Jednakże w Japonii taka budowa nie jest wcale rzadkością. A co do reszty… Masa widział w spelunce wątłego starca z trzęsącą się głową, z plamami pigmentu na twarzy. Mój zaś s-staruszek był całkiem dziarski i hoży. Dałbym mu nie więcej niż sześćdziesiątkę.

– Tak, tak – konsul podniósł palec. – O ninja wiadomo, że są mistrzami zmian powierzchowności. Ale jeśli teoria mister Foldsa jest słuszna, odcisków swoich palców zmienić nie sposób. Potwierdzała to zgodność odcisku z kołnierzyka i na lustrze. Tak czy owak, człowiek bez twarzy zdecydował się na krok zaiste desperacki. Zniszczył dowody rzeczowe wprost w gabinecie naczelnika policji. Spróbował umknąć, lecz się nie udało. Ciekawe, że przed śmiercią powiedział: Kongōjō.

Czy zapamiętałem prawidłowo?

– Tak. Kongōjō oznacza: „Diamentowa Karoca”.

– Co? – zdumiał się radca tytularny. – W jakim sensie?

– Nie czas teraz na szczegółowy wykład buddyzmu, więc wyjaśnię to krótko i w uproszczeniu. W buddyzmie istnieją dwie główne gałęzie, tak zwane Karoce. Każdy, kto pragnie wyzwolenia i oświecenia, może wybrać, w której z nich zasiąść. Mała Karoca pędzi drogą, która wiedzie do zbawienia tylko własnej duszy. Wielka Karoca przeznaczona jest dla tych, którzy chcą zbawić całą ludzkość. Zwolennik Małej Drogi zmierza do tego, by osiągnąć status arhata, istoty w pełni wolnej. Zwolennik Wielkiej Drogi może stać się bodhisattwą, istotą idealną, która współczuje bez reszty wszystkiemu, co żyje, lecz nie chce zaznać wyzwolenia, dopóki nie objęło ono wszystkich innych.

– Bardziej podobają mi się b-bodhisattwowie – zauważył Erast Pietrowicz.

Doronin uśmiechnął się.

– To dlatego, że są bliżej chrześcijańskiej idei ofiarnictwa. Ja, jako mizantrop, wolałbym być arhatem. Boję się tylko, że nie wystarczy mi prawości.

– A cóż to takiego Diamentowa Karoca?

– To najzupełniej swoiste odgałęzienie buddyzmu. Najbardziej zawikłane i osłonięte sekretem. Niewtajemniczonym mało co o nim wiadomo. Zgodnie z ową nauką człowiek może osiągnąć oświecenie i stać się buddą jeszcze za życia, ale wymaga to szczególnego utwierdzenia wiary. Stąd to Karoca ta zwie się Diamentową. Wszak nie ma w naturze nic twardszego niż diament.

– Nie całkiem rozumiem – oznajmił, pomyślawszy chwilę, Fandorin. – Jak można osiągnąć oświecenie i stać się buddą, dokonawszy przedtem tylu zabójstw i niegodziwości?

– No, to akurat nie sztuka. Mało to łotrostw popełniają nasi świętoszkowie, a wszystko w imię Chrystusa i zbawienia duszy? Sedno tkwi nie w nauce. Znam mnichów z sekty Shingon, zgłębiających drogę Diamentowej Karocy. Doskonalą się, nikomu nie wchodząc w drogę. Nie wtajemniczają w swe sprawy postronnych, lecz i sami nie wtykają nosa w cudze sprawy. Nie są przy tym w żadnym razie fanatykami. Trudno sobie wyobrazić, by któryś z nich odciął sobie fizjonomię z okrzykiem Kongōjō!. Przede wszystkim nigdy zaś nie słyszałem, by ta formuła miała jakiś magiczny sens… Widzi pan, w buddyzmie japońskim uważa się, że pewne sutry czy formuły słowne posiadają magiczną moc. Jest zaklęcie Namu Amida-Butsu, jest Sutra Lotosu Namu Myōhō-renge-kyō. Mnisi powtarzają je po tysiąc razy, wierząc, że tym samym wznoszą się po drodze Buddy. Widać istnieje również jakaś fanatyczna sekta, która przyswoiła sobie okrzyk Kongōjō… – Wsiewolod Witaljewicz rozłożył ręce. – Niestety, w podobnych kwestiach Europejczyk się nie połapie. Wróćmy więc lepiej do człowieka bez oblicza, póki nie uwięźliśmy w gąszczach buddyzmu. Prześledźmy logiczne następstwo zdarzeń. Pytanie: za co zabito Błagolepowa? Odpowiedź: za to, że na prawo i lewo paplał o nocnych pasażerach. Innej przyczyny, żeby nasyłać mistrza perfidnych zabójstw na tak mizerną personę, przecież nie było. Racja?

– Racja.

– Człowiek bez oblicza to ninja – z tych, których, jak wiadomo z historii, wynajmuje się za pieniądze. Osobną kwestią pozostaje, skąd w tysiąc osiemset siedemdziesiątym ósmym roku mógł wziąć się ninja. Być może teraz już nigdy się tego nie dowiemy. Lecz skoro jednak znalazł się człowiek, który postanowił żyć i umrzeć według praw tej sekty, to z pewnością jego sposób zarobkowania był ten sam. Innymi słowy, był to najemnik. Pytanie: kto go wynajął? Odpowiedź: nie wiadomo. Pytanie: po co wynajął?

– By torował drogę i chronił trzech samurajów z Satsumy – zaryzykował Fandorin.

– Najpewniej tak. Wynajęcie takiego mistrza musiało kosztować krocie. Skąd taki majątek u byłych samurajów? A więc w grze uczestniczą poważni zakulisowi gracze, zdolni obstawiać wysokie stawki, byle rozbić bank. Bank znamy – to minister Ōkubo. Wszystko to właśnie napiszę w raporcie, który prześlę na ręce ambasadora. Dodam, że kierownikiem, wspólnikiem lub pośrednikiem satsumskich zabójców jest właściciel jaskini gry. Japońska policja śledzi go i to na dziś jedyny nasz punkt zaczepienia. Co pan powie, Fandorin? Nie opuściłem czegoś w swej analizie sytuacji?

– Analiza jest w pełni prawidłowa – przyznał radca tytularny.

Merci. - Konsul zdjął ciemne okulary, potarł zmęczone oczy. – Jednakże kierownictwo ceni mnie nie tylko za zdolność przeprowadzania analiz, ale także za dar trafnych decyzji. Co mam napisać w résumé raportu?

– Wnioski. – Fandorin też podszedł do okna, popatrzył, jak w ogrodzie pod strugami deszczu wibrują liście akacji. – W sumie cztery. Spiskowcy mają swojego agenta w kręgach policji. To raz.

Doronin drgnął.

– Skąd pan to wziął?

– Z faktów. Najpierw zabójca dowiedział się, że mieszka u mnie świadek zabójstwa Błagolepowa. Potem ktoś uprzedził Satsumczyków o zasadzce w godaunie. A wreszcie ninja wiedział o istnieniu odcisków i o tym, gdzie są przechowywane. Wniosek może być tylko jeden: ze spiskowcami ma kontakt albo ktoś z mojej grupy, albo jedna z osób informowanych o toku śledztwa.

– Na przykład, ktoś taki, jak ja?

– Na przykład, ktoś taki, jak pan.

Konsul zmarszczył brwi. Pomilczał.

– Dobrze. Co do pierwszego wniosku: jasne. Dalej.

– Garbus z pewnością wie o inwigilacji i w żadnym razie nie porozumie się z Satsumczykami sam. To dwa. Jak z tego wynika, trzeba zmusić go do działania. To trzy. Jednakże, żeby znów nie skończyło się klapą, operację przeprowadzić trzeba w sekrecie i przed policją municypalną, i japońską. To cztery. I tyle.

Przemyślawszy, co usłyszał, Doronin pokręcił sceptycznie głową.

– Niby tak, ale co właściwie znaczy: zmusić do działania? Jak pan to sobie wyobraża?

– Trzeba, żeby Semushi wyrwał się spod nadzoru. Wtedy z pewnością popędzi na poszukiwanie wspólników i zaprowadzi mnie do nich. Ale dla przeprowadzenia tej operacji muszę posiadać sankcję na samodzielne działanie.

– Jakie właściwie?

– A bo ja wiem – odparł oschle radca tytularny. – Takie, jakie będzie konieczne.

– Nie chce pan mówić? – zrozumiał Doronin. – I słusznie. Niech no pańska operacja spali na panewce, zaraz zaliczy mnie pan do szpiegów. – Zabębnił palcami po szkle. – Wie pan co, Eraście Pietrowiczu? Dla jasności obrazu nie przekażę ambasadorowi pańskich wniosków. Co zaś do sankcji, to proszę uważać, że otrzymał ją pan od bezpośredniego zwierzchnika. Niech pan działa, jak uzna pan za stosowne. Tylko, wie pan… – konsul zaciął się z lekka – być może… zgodziłby się pan wziąć mnie… Nie, nie. Nie jako zaufanego, ale choćby jako wykonawcę? W pojedynkę, bez pomocy, będzie panu trudno. Ja, oczywiście, nie jestem ninja, ale wykonać jakiś niezbyt złożone zadanie mógłbym.

Fandorin obrzucił wzrokiem poruszonego Wsiewołoda Witaljewicza i delikatnie odmówił.

– Dziękuję. Zupełnie wystarczy mi sekretarz Shirota. Chociaż nie… Może najpierw będę musiał z nim porozmawiać…

Radca tytularny zaczynał mieć wątpliwości. Przypomniał sobie, że ostatnio Japończyk zachowuje się dosyć dziwnie. Bez powodu blednie, czerwienieje, patrzy jakoś spode łba. W jego stosunku do wicekonsula, z początku bardzo przyjaznym, zaszła wyraźna zmiana.

Erast Pietrowicz postanowił wyjaśnić, o co chodzi. I to natychmiast.

Poszedł do kancelarii, gdzie panna Błagolepow ogłuszająco młóciła w klawisze remingtona. Na widok Fandorina zaczerwieniła się, szybkim ruchem poprawiła kołnierzyk i zastukała jeszcze pilniej.

– Chciałbym z panem pomówić – powiedział cicho radca tytularny, schyliwszy się nad biurkiem Shiroty.

Ów drgnął, zbladł.

– O, ja także. Od dawna.

Erast Pietrowicz zdziwił się. Zapytał ostrożnie:

– Chciał pan rozmawiać ze mną? O czym?

– Nie. Najpierw pan. – Sekretarz podniósł się i zapiął surdut. – Gdzie będzie panu wygodniej?

Odprowadzani histerycznym trzaskiem remingtona, wyszli do ogrodu. Deszcz ustal. Z gałązek spadały szkliste kropelki. W górze dźwięcznie śpiewały ptaki.

– Proszę powiedzieć, Shirota: pan przecież związał swoje życie z Rosją. Czy wolno zapytać dlaczego?

Sekretarz wysłuchał pytania w napięciu, mrużąc oczy. Odpowiedział precyzyjnie, po wojskowemu, całkiem jakby przygotował się wcześniej.

– Panie wicekonsulu, postanowiłem związać życie z pańskim krajem, gdyż Japonia bardzo potrzebuje Rosji. Wschód i Zachód nazbyt się różnią, nie mogą wiązać się ze sobą bez pośrednika. Kiedyś, w przeszłości, rolę pomostu między Japonią a wielkimi Chinami spełniała Korea. Teraz, ażeby harmonijnie złączyć się z wielką Europą, konieczna jest nam Rosja. Dzięki pomocy waszego kraju, który zawiera w sobie i Wschód, i Zachód, moja ojczyzna rozkwitnie i zajmie miejsce w szeregu wielkich mocarstw świata. Oczywiście, nie zaraz, ale za lat, powiedzmy, dwadzieścia czy trzydzieści. Oto dlaczego służę w rosyjskim konsulacie…

Erast Pietrowicz kaszlnął w zmieszaniu. Nie oczekiwał tak precyzyjnej odpowiedzi, a myśl, że zapóźniony azjatycki kraj mógłby za lat dwadzieścia zmienić się w wielkie mocarstwo, była po prostu śmiechu warta. Nie wypadało jednak obrażać Japończyka.

– Rozumiem… – rzekł przeciągle Fandorin, czując, że nie całkiem osiągnął cel.

– A w dodatku macie bardzo piękną literaturę – dodał sekretarz i skłonił się, jakby sugerując, że nie ma nic więcej do dodania.

Zapadła cisza. Radca tytularny myślał, czy nie zapytać wprost: „Czemuż pan tak na mnie wilkiem patrzy?”, lecz z punktu widzenia etykiety japońskiej byłby to, rzecz jasna, niedopuszczalny nietakt.

Shirota pierwszy przerwał milczenie.

– Czy to właśnie to, o czym pan wicekonsul chciał ze mną mówić? – W jego głosie brzmiało zdziwienie.

– W-właściwie tak… A pan o czym chciał mówić ze mną?

Sekretarz z bladego stał się pąsowy. Przełknął ślinę, odkaszlnął.

– O kapitańskiej córce. – I zobaczywszy w oczach rozmówcy zdumienie, wyjaśnił: – O Sofii Diogenownie.

– Co się stało?

– Panie wicekonsulu, pan ją… Chce ją pan pośrubić?

Za sprawą zamiany w kluczowym słowie „r” i „1”, a nade wszystko samej tej niebywałej supozycji, Erast Pietrowicz nie od razu uchwycił sens pytania.

Wczoraj wieczorem, wróciwszy do domu z policji, młody człowiek znalazł na stoliku w sypialni mocno wymiętą kopertę bez żadnego adresu. Otworzył – wewnątrz znajdowała się różowa karteczka. Na niej starannym pismem, z winietkami i zawijasami, wywiedziono te oto cztery linijki:


Biada, sercu brak już siły,

Zjaw się szybciej, ocal mnie!

Lecz jeśli zawiedziesz, miły,

Wiedz, że ginę w imię twe.


Zaskoczony, Fandorin poszedł po wieści do Masy. Pokazał mu kopertę i sługa wykonał małą pantomimę: długi warkocz, ogromne oczy, dwie kule na biuście. „Panna Błagolepow” – domyślił się Erast Pietrowicz. I wtedy dopiero przypomniał sobie, że obiecała mu przepisać swój ulubiony wiersz z albumu, dzieło trzeciego mechanika ze „Świętego Pafnucego”. Wsunął kartkę w pierwszą lepszą książkę i przestał o tym myśleć.

A tu, jak się okazuje, rozgrywa się nie na żarty duchowy dramat!

– Jeśli kocha pan pannę Błagolepow, jeśli ma pan szla-chet-ne zamiary, odsunę się w cień… Rozumiem, jest pan jej ro-da-kiem, jest pan urodziwy, bogaty, cóż mógłbym temu przeciwstawić? – Shirota denerwował się strasznie, trudne słowa wypowiadał szczególnie starannie, a w oczy Fandorinowi nie patrzył. Opuścił głowę aż na piersi. – Ale jeśli… – jego głos zadrżał – ale jeśli ma pan zamiar wykorzystać bez-bron-ność samotnego dziewczęcia… Ma pan?

– Co mam? – nie nadążył za biegiem rozmowy radca tytularny, któremu dedukcja przychodziła o wiele łatwiej od rozmów intymnych.

– Wykorzystać bez-bron-ność samotnego dziewczęcia…

– Nie, nie mam.

– Wcale? Tylko uczciwie!

Erast Pietrowicz zamyślił się, chcąc dać absolutnie uczciwą odpowiedź. Przypomniał sobie długi warkocz panny Błagolepow, jej krowie oczy, albumowy wierszyk.

– Wcale.

– To znaczy, ma pan szla-chet-ne zamiary. – Biedny sekretarz jeszcze bardziej sposępniał. – Chce się pan Sofii Diogenownej o-świad-czyć?

– Ależ w żadnym razie! – Fandorin zaczynał się irytować. – Nie interesuję się nią pod żadnym względem!

Shirota na mgnienie podniósł rozjaśnione oblicze, ale zaraz podejrzliwie zmrużył oczy.

– I wybrał się pan do Rakuena, ryzykował tam życie, a teraz płaci pensję z o-so-bis-tej kiesy nie dlatego, że ją kocha?

Erastowi Pietrowiczowi nagle zrobiło się go żal.

– Przez myśl mi to nawet nie przeszło – powiedział miękko. – Zapewniam pana. Nie znajduję w pannie Błagolepow naprawdę niczego… – zaciął się, nie chcąc ranić uczuć zakochanego sekretarza – no, to znaczy ona, rzecz jasna, jest bardzo m-miła i, by tak rzec…

– To najwspanialsza dziewczyna na świecie! – surowo przerwał wicekonsulowi Shirota. – Ona… ona – to… kapitańska córka! Jak Masza Mironowa! * A zatem, skoro nie kocha pan Sofii Diogenowny, czemu aż tyle pan dla niej zrobił?

– A jakże mogłem nie zrobić? Sam pan mówi: samotna, bezbronna, na obczyźnie…

Shirota westchnął i obwieścił tryumfalnie:

– Ja pannę Błagolepow kocham.

– Już się d-domyśliłem.

Nagle Japończyk skłonił się ceremonialnie, i to nie na sposób europejski, samym podbródkiem, ale w pas. I wyprostował się nie od razu, lecz po dobrych pięciu sekundach.

Teraz patrzył Fandorinowi prosto w twarz, a w oczach błyszczały mu łzy. Ze wzruszenia wszystkie „1” i „r” znów pozamieniały się miejscami.

– Jest pan szrachetnym czrowiekiem, panie wicekonsuru. Jestem na wieki pańskim drużnikiem!

„Wkrótce będę miał za wiekuistych dłużników pół Japonii” – ironizował w myśli Erast Pietrowicz, nie chcąc przyznać przed sobą, że się wzruszył.

– Jedno jest przykle – rzekł z westchnieniem Shirota. – Nigdy nie zdoram się odpracić za pańską wspaniaromyśrność.

– Nawet bardzo pan zdoła. – Radca tytularny ujął go pod ramię. – Chodźmy do mnie do mieszkania. Bo znów ten piekielny śliwowy deszcz leje.


Zostaw parasol

Gdy siąpi z nieba pierwszy

Śliwowy deszczyk.

Загрузка...