Jesienny listek

Całą noc Masa niepokoił się, nie spał.

Wieczorem, udając wiarę, że pan nagle potrzebuje gazety, wyszedł, lecz, oczywiście, nie do żadnego Grand Hotelu, tylko się schował za drzewem. Po cichu śledził pana aż do stacji i gdy ujrzał, że pan wybiera się do Tokio, już miał kupić bilet. Tu jednak zjawił się inspektor Asagawa. Po sposobie, w jaki minął pana bez powitania, było jasne, że mają jakąś wspólną sprawę.

Masa zawahał się. Inspektor Asagawa to prawdziwy yoriki, takiego nie oszukasz. Raz-dwa dostrzeże, że śledzą. A zresztą to człek poważny, odpowiedzialny, można powierzyć mu pana.

I Masa nie pojechał. Teraz go to gryzło. Sprawa, której pan się podjął, należała, wszystko na to wskazywało, do zadań nie na żarty. W teczce, którą pan wziął w tajemnicy przed Masą, leżał strój nocnego zwiadowcy. Jakże trudne jest życie wasala, co nie może się porozumieć z człowiekiem, któremu służy! Znając język północnych barbarzyńców, Masa rzekłby panu: „Nie ma pan i mieć nie będzie wierniejszego i troskliwszego pomocnika ode mnie. Gardząc moją pomocą, boleśnie rani pan moje serce i moją cześć. Wszędzie i zawsze winienem być z panem, to mój obowiązek”. Trudno, pan jest bardzo mądry, z każdym dniem zna więcej japońskich słów i wkrótce nastąpi dzień, gdy będzie można rozmówić się z nim ludzką mową, bez grymasów i gestykulacji. Wtedy Masa wreszcie zacznie służyć jak należy.

Tymczasem robił, co mógł: po pierwsze, nie spał, po drugie – nie wpuścił do swego łóżka Natsuko, choć się naburmuszyła, a i karada Masy bardzo chciała (to nic, niech pocierpi, karada powinna ulegać nakazom ducha), po trzecie – osiemset osiemdziesiąt osiem razy wymówił zaklęcie skuteczne na nocne napaści, którego nauczyła go pewna kurtyzana. Kobieta ta miała pana serca, który był nocnym grabieżcą. Ilekroć wyprawiał się po łup, nie przyjmowała klientów, tylko zapalała kadzidła i modliła się przed pyzatym bogiem Hotei, patronem tych, których los zawisł od szczęścia. I zawsze jej ukochany powracał z workiem na plecach, pełnym zdobyczy, a przede wszystkim zdrów i cały – proszę, jakie to mocne zaklęcie. Aż jednego razu głupia kobieta zmyliła rachunek i na wszelki wypadek pomodliła się na zapas. I cóż? Tejże nocy nieszczęsnego grabieżcę pojmali strażnicy i już nazajutrz jego głowa szczerzyła się na przechodniów z mostu nad Sakuragawą. Kurtyzana, ma się rozumieć, przebiła sobie gardło szpilką do włosów, a wszyscy orzekli: „Dobrze ci tak, nieodpowiedzialna kretynko”.

By uniknąć pomyłki, Masa układał w kupki ziarnka ryżu. Co wypowie zaklęcie – dorzuca, co wypowie – dorzuca. Małe kupki po osiem ziaren łączyły się w większe, złożone z dziesiątki małych. Gdy większych kupek zebrało się jedenaście, dawno już wstał świt. Masa bez pośpiechu odmówił śpiewnie modlitwę jeszcze osiem razy. Kładąc ostatnie ziarnko ryżu, wyjrzał przez okno i zobaczył, jak pod bramę konsulatu podjeżdża lśniąca czarnym lakierem kareta niebywałej świetności, zaprzężona w aż czwórkę koni. Na koźle siedział nadęty stangret, cały w złotych galonach i w czapie z piórami.

Drzwiczki otwarły się i na trotuar wyskoczył lekko pan. Co prawda, bez worka na plecach, ale za to żywy i nietknięty. A zresztą – czyż kareta gorsza niż worek? Ależ mocne zaklęcie!

Masa rzucił się na spotkanie.

Jeszcze cudowniejsza była przemiana, jaka zaszła w panu. Po tej przeklętej nocy, kiedy wcześniej niż zwykle wyszedł z pawilonu, a całą drogę do domu potykał się niczym ślepiec, twarz pana stała się podobna do maski ziemnego pająka z teatru no: ciemna, zastygła, a nos, i bez tego długi, jeszcze się zaostrzył – strach patrzeć.

Czemu O-Yumi-san wolała czerwonowłosego Anglika, to jasne: o wiele bogatszy, ma wielki, piękny dom i sług osiem, a nie jednego. Pan strasznie cierpiał z zazdrości, i patrząc na niego, Masa też cały się aż skręcał. Jął nawet przemyśliwać, czyby nie zabić niegodziwej. Oczywiście, pan się rozżali, ale zawsze to jednak lepsze niż dręczyć swą wątrobę, co minuta wyobrażając sobie, jak ukochana wije się w objęciach innego.

Lecz oto stał się cud i rozproszył złe czary. Masa poznał to od razu. Czy to dzięki dobremu bogu Hotei, czy z jakiejś innej przyczyny – pan został ocalony. Jego oczy świeciły pewnością siebie, kąciki ust nie wyginały się już w dół.

– Masa, duża sprawa – powiedział silnym głosem po japońsku. – Bardzo duża. Pomagać, dobrze?

Z karety chudym tyłkiem naprzód wylazł jakiś człowieczek w pomiętym, upapranym surducie, odwrócił się i omal nie upadł, tak nim zarzuciło.

Sądząc z garbatonosej fizjonomii, wydelikaconej cery i subtelnych rączek – pochodził z arystokratów.

– On… mieszkać… dom – powiedział pan, niecierpliwie strzelając palcami, bo nie mógł sobie od razu przypomnieć potrzebnych słów.

Znaczy: gość – zrozumiał Masa i uprzejmie skłonił się nieznajomemu. Ten czknął i znów się zatoczył. Czy to chory, czy pijany – trudno rozpoznać.

Weszli do domu, przy czym pan szedł jakoś bokiem, jakby zasłaniał gościa przed oknami Brudnego Człowieka.

Pan przeszedł korytarzem, chwilę pomyślał i pokazał:

– Tam. On mieszkać tam.

Masa chciał wyjaśnić, że tam mieszkać się nie da, że to składzik, są w nim walizki, worek ryżu, słoje z marynowaną rzodkwią i korzeniem imbiru, ale pan nie zamierzał słuchać.

Suteretti, suteretti - powtórzył dwukrotnie niepojęte słowo. Potem, wymamrotawszy Choruto (to słowo Masa znał, znaczyło Chikushōl), przyniósł z gabinetu słownik i zaczął wertować. – Strzec. Ty on strzec. Rozumieć?

– Rozumieć. – Masa skinął głową.

Trzeba było od razu tak mówić! Capnął garbatonosego za kołnierz, zaciągnął do składziku. Tamten żałośnie zajęczał, siadł bezsilnie na podłodze.

– Delikatnie – surowo przykazał pan, korzystając znów ze słownika. – Strzec, pilnie, ale delikatnie.

Delikatnie to delikatnie. Masa przyniósł od siebie siennik, poduszkę i kołdrę.

– Proszę się rozgościć – powiedział jeńcowi. Arystokrata płaczliwie poprosił pana o coś po angielsku.

Masa rozpoznał tylko znajome słowo: puriiz!

Ciężko westchnąwszy, pan wyjął z kieszeni pudełeczko, gdzie leżały maciupkie buteleczki z jakimś płynem oraz strzykawkę w rodzaju tych, jakimi szczepi się ospę. Wręczył płaksie pudełeczko i zatrzasnął drzwi składziku.

– Patrzeć. Strzec. Surowo. Delikatnie – powtórzył i nie wiedzieć czemu pokiwał uniesionym palcem.

Odwróciwszy się, niemal biegiem wypadł z mieszkania.

Wsiadł do karety. Odjechał.


* * *

Przez minutę Erast Pietrowicz siłą inercji myślał jeszcze o osadzonym w składziku świadku. Na Masie można polegać, nie ruszy się od drzwi i nikogo nie wpuści. Diabli wiedzą, co sługa myśli o tym wszystkim. Niestety, nie sposób mu wszystkiego wytłumaczyć. Brakuje słów.

Ilość trosk, którym należało stawiać czoło, zwiększała się nie z dnia na dzień, lecz z godziny na godzinę. Mało było radcy tytularnemu nocnego wtargnięcia w głąb japońskiej strażnicy ładu, mało zguby naczelnika policji – teraz doszło jeszcze sprowadzenie na teren konsulatu osoby postronnej bez powiadomienia zwierzchnictwa. O ukrytym księciu nie może wiedzieć nikt – ani Doronin, ani Shirota. Przynajmniej na razie.

Jeśli jednak ta samowola mogła jakoś ujść na sucho, to akcja, której radca tytularny dopuszczał się teraz, musiała bezwzględnie wywołać horrendalny skandal.

Co dziwne, Erasta Pietrowicza bynajmniej to nie trapiło.

Kołysząc się na miękkich poduszkach wynajętego fiakra – najlepszego, jaki się tylko znalazł w agencji wynajmu karet Archibalda Griffina („Eleganckie Wierzchowce & Wytworne Ekwipaże na wszelkie okoliczności życiowe. Płatne od godziny”), Fandorin był z siebie bardzo rad. Idea, która kazała mu porzucić kolegów w rozgwarze ważnej narady, ujęła radcę tytularnego prostotą i łatwością bezzwłocznej realizacji.

Zabrać kanalii O-Yumi i kropka. Ani jej słuchać, ani dać się opamiętać. Po prostu wsadzić ją do karety i wywieźć.

Tak będzie honorowo i po męsku, a także po rosyjsku.

Trzeba było to zrobić na samym początku, nim jeszcze Bullcox trafił między szubrawców. Co mają wspólnego z miłością polityczne spiski? Nic. Z pewnością O-Yumi spodziewała się po ukochanym takiego właśnie postępku. A on zmiękł, stracił wolę, pogrążył się w bierności i żalu nad sobą.

Szczerze mówiąc, należałoby ubrać się bardziej oficjalnie – frak, plastron, cylinder, jak tego wymaga powaga sytuacji, lecz Fandorin nie chciał tracić ani minuty.

Kareta wpadła na bruki Bluffu i wkrótce stanęła przed posiadłością numer 129. Stangret, uchylając kapelusza, otworzył drzwiczki i wicekonsul powoli wysiadł. Przygładził włosy, podkręcił szczoteczką wąsy, cokolwiek po nocnych przygodach obwisłe, poprawił surdut.

No, w imię boże!

Wszedłszy w furtkę, mimo woli przystanął na wspomnienie Bullcoksowych psów. Lecz okrutne cerbery gdzieś sczez ły. Widać za dnia biorą je na łańcuch.

Twardym krokiem Fandorin przeciął trawnik. A co z O-Yumi? Pewnie jeszcze śpi, przecież kładzie się zawsze po świcie…

Nie zdążył tknąć dzwonka z brązu, gdy drzwi otwarły się same. Na progu stał nadęty lokaj w liberii. Radca tytularny wyjął wizytówkę z dwugłowym orłem.


Consulat de l’Empire de la Russie

Eraste Pétrovitch Fandorine

Vice-consul, Conseiller Titulaire

Yokohama, Bund, 6


Właśnie wczoraj Shirota wręczył mu całą ich paczkę, wprost z drukarni, jeszcze pachnących farbą.

– Chcę się widzieć z czcigodnym Bullcoksem w pilnej sprawie.

Świetnie wiedział, że Bullcoksa w żadnym wypadku nie może być teraz w domu. Bez wątpienia dostał już wieść o tajemniczym samobójstwie wspólnika i, rzecz jasna, ruszył do Tokio.

Erast Pietrowicz miał nawet na podorędziu kolejne zdanie: „Och, nie ma go? To proszę zameldować moją wizytę miss O-Yumi. Śpi? Proszę ją obudzić, sprawa nie cierpiąca zwłoki”.

Lecz Fandorina czekała niespodzianka. Odźwierny jak gdyby nigdy nic skłonił się, poprosił wejść i znikł za drzwiami wiodącymi z przedpokoju w lewo. Z wcześniejszej, nieoficjalnej wizyty wicekonsul wiedział, że mieści się tam gabinet.

Erast Pietrowicz nie zdążył sobie jeszcze uświadomić, co może to znaczyć, gdy z gabinetu wyłonił się we własnej osobie czcigodny w bonżurce, miękkich pantoflach i o w pełni beztroskim wyglądzie.

– Z jakiej okazji mam przyjemność, mister… Fendorajn? – zapytał, zerkając na wizytówkę. – Ach tak, my się bodajże znamy.

Ki diabeł? Już południe, a nie znaleźli trupa Sugi? Niemożliwe!

Znaleźli, a Bullcox, główny doradca rządu, o tym nie wie? Wykluczone!

Powiadomiony, a nie struchlały? Absurd!

Niemniej fakt pozostawał faktem. Bullcox zdecydował się zostać w domu. Ale czemu?

Erast Pietrowicz zerknął w półotwarte drzwi gabinetu i zobaczył, że na kominku płonie ogień. Więc o to chodzi! Pali kompromitujące papiery! Jak widać, zdrowo struchlały! A jednak mądrala. I dalekowzroczny. Poczuł pismo nosem.

– Czemu pan milczy? – zapytał Anglik, krzywiąc się z irytacją. – Czego pan sobie życzy?

Fandorin odsunął czcigodnego na bok, wszedł do gabinetu.

Ale żadnych papierów wokół kominka nie było, leżała tylko kupka suchych gałązek.

– Co to, u diabła, ma znaczyć? – Bullcox podążał za nim.

Erast Pietrowicz odpowiedział nieuprzejmie pytaniem na pytanie:

– Czemuż to pan pali w kominku? Przecież lato.

– Co rano przepalam gałązkami tamaryszku. Dom jest nowy, wilgotny. I lubię zapach dymu… Proszę posłuchać, sir, bardzo dziwnie się pan zachowuje. Ledwie się znamy! Proszę natychmiast wyjaśnić, o co chodzi. Co pana sprowadza?

Nie było nic do stracenia, więc Fandorin palnął jak głową w mur:

– Chcę zabrać od pana damę, którą trzyma tu pan przemocą!

Bullcox tylko otworzył usta i zamrugał rzęsami, rudymi jak jego szewelura.

Radca tytularny, który i tak, wedle francuskiego zwrotu, a jéte son bonnet par-dessus le moulin *, przeszedł do ataku, co, jak wiadomo, stanowi najlepszą obronę przy kiepskiej pozycji.

– Zastraszać kobietę – to podłość niegodna dżentelmena. Zresztą co z pana za dżentelmen? Precz stąd, idę po nią!

Chciał przejść, lecz Bullcox zastąpił mu drogę i chwycił wicekonsula za klapy.

– Zatłukę jak wściekłego psa – wysyczał Anglik, i jego oczy naprawdę stały się straszne.

Erast Pietrowicz odpowiedział nie mniej drapieżnym szeptem:

– Sam pan zatłucze? Skądże! Nie starczy panu odwagi, już raczej podeśle pan skradaczy!

Pchnął dobrze wytrenowanymi rękoma rywala, i to tak, że czcigodny odleciał w bok i przewrócił krzesło.

Na łomot zza drzwi wysunął się lokaj; jego długa angielska fizys jeszcze się wydłużyła.

– Co za skradacze?! – wrzasnął nieprzytomnie Anglik. – Z byka pan spadł? Prześlę notę pańskiemu rządowi!

– Spieprzaj! – burknął Fandorin po rosyjsku.

Chciał wbiec na górę po schodach, lecz Bullcox ruszył w pogoń. Złapał Rosjanina za połę i ściągnął w dół.

Wicekonsul odwrócił się i ujrzał, że główny doradca rządowy przyjął postawę bokserską.

No, boks to nie jujitsu – tu Erast Pietrowicz nie miał się czego wstydzić.

Przygotował się także: lewa pięść naprzód, prawa chroni szczękę.

Pierwsze starcie przyniosło wynik zerowy: każdy wymierzony cios został odparowany.

W drugim starciu wicekonsul zainkasował mocne trafienie w korpus, replikując niezłym lewym hakiem.

Tu walkę przeciął kobiecy głos:

– Algie! Co to?

Na półpiętrze stała O-Yumi w nocnej koszuli i narzuconym na nią jedwabnym szalu. Jej nieuczesane włosy rozsypały się na ramionach, prześwitywało przez nie słońce.

Erast Pietrowicz aż wstrzymał dech, opuścił ręce.

– To Rosjanin! – wściekle zawołał Bullcox. – Zwariował. Twierdzi, że trzymam cię tu przemocą. Postanowiłem trochę otrzeźwić tego bałwana.

O-Yumi zeszła schodami w dół.

– Co z twoim uchem, Algie? Odstaje i jest całe czerwone. Trzeba przyłożyć lód.

Rodzinny, domowy ton, jakim wypowiedziano te słowa, dwakroć powtórzone „Algie”, a nade wszystko to, że nawet nań nie spojrzała, sprawiły, że Erast Pietrowicz poczuł, iż spada w przepaść jak kamień.

Walcząc nie tylko ze słowami, lecz nawet o oddech, Fandorin mimo wszystko ochryple zwrócił się do O-Yumi:

– Jedno słowo. Tylko jedno. Ja – czy on?

Bullcox też najwyraźniej chciał coś rzec, ale zabrakło mu głosu.

Obaj bokserzy stali, patrząc, jak czarnowłosa kobieta w lekkim, prześwitującym pod słońce odzieniu schodzi po schodach.

Zeszła na sam dół. Obrzuciła Erasta Pietrowicza od stóp do głów pełnym wyrzutu wzrokiem i odparła z westchnieniem:

– Cóż za pytanie? Oczywiście, że ty… Wybacz mi, Algie. Miałam nadzieję, że wszystko między nami zakończy się inaczej, ale widać nie było sądzone…

Anglik skamieniał do cna. Zamrugał, przenosząc wzrok z O-Yumi na Fandorina. Wargi czcigodnego zadrżały, lecz znowu zbrakło mu słów.

Wtem wrzasnął coś bez związku i skoczył schodami na górę.

– Uciekamy! – O-Yumi złapała radcę tytularnego za rękę i pociągnęła do wyjścia.

– Dlaczego?

– Ma na górze zbrojownię!

– Nie boję się! – oznajmił Erast Pietrowicz, lecz szczupła ręka szarpnęła go z tak nieoczekiwaną siłą, że ledwie ustał na nogach.

– Biegiem!

Powlokła radcę tytularnego, który wciąż się oglądał, przez trawnik. Włosy piękności rozwiewały się na wietrze, okrycie wzdymało się i trzepotało, dźwięcznie klaskały zapiętki aksamitnych pantofli.

– Yumi! Na Boga! – dobiegło skądś z góry.

Z okna piętra wychylał się Bullcox, wymachując sztucerem.

Fandorin postarał się, o ile to możliwe, zasłonić sobą biegnącą przodem O-Yumi. Gruchnął strzał, lecz kula trafiła Panu Bogu w okno, nawet nie usłyszeli gwizdu.

Obejrzawszy się raz jeszcze, radca tytularny zobaczył, że Anglik znów przykłada broń do ramienia, lecz widać było i z dala, jak drży lufa – ręce strzelca dygotały niczym galareta.

Obeszło się bez krzyków, by stangret ruszał. Ruszył sam zaraz po wystrzale, ani czekając na pasażera. Smagnął konie, wcisnął głowę w ramiona i nie oglądał się za siebie.

Erast Pietrowicz w biegu otworzył drzwiczki, chwycił swą towarzyszkę w talii i wrzucił do środka. Potem sam wskoczył na siedzenie.

– Zgubiłam szal i straciłam pantofel! – zawołała O-Yumi. – Ach, jakie to podniecające! – Jej szeroko otwarte oczy mocno błyszczały. – Dokąd jedziemy, najdroższy?

– Do mnie, do konsulatu!

– Więc mamy całych dziesięć minut – szepnęła. – Zasuń zasłonkę.


* * *

Fandorin nie zauważył, jak dojechali do Bundu. Ocknął się na stukanie w okienko. Stukano już chyba od dawna, lecz nie od razu usłyszał.

– Sir, sir – dobiegło z zewnątrz – jesteśmy na miejscu. Za tyle strachu przydałoby się coś dorzucić.

Radca tytularny uchylił drzwiczki, wsunął woźnicy srebrnego dolara.

– Dla ciebie. I masz tu czekać.

Z grubsza doprowadził ubranie do porządku.

– Biedny Algie – westchnęła O-Yumi. – Tak chciałam porzucić go według wszelkich reguł, a tyś wszystko zepsuł. Teraz serce napełni mu gorycz i nienawiść. Ale trudno. Przysięgam, że z tobą wszystko skończy się pięknie, w pełnej zgodzie z jōjutsu. Wspominać mnie będziesz bardzo, bardzo słodko, rozstaniemy się w stylu „jesienny liść”.


Dar pożegnalny.

Najpiękniejszy dar drzewa -

Jesienny listek.

Загрузка...