Niebieska kość kocha gaijina

W domu kapitana Błagolepowa źle się działo. I rzecz nawet nie w tym, że na stole leżał nieboszczyk w starym łatanym uniformie z miedzianymi piątakami w oczodołach. (Z Rosji je przywiózł specjalnie na tę okazję, czy co?) Wszystko w tym wysłużonym lokum przepajała woń biedy i stęchłego, mdlącego nieszczęścia.

Erast Pietrowicz oglądał z bólem ciemną izbę: podarte słomiane maty na podłodze, z mebli tylko ów niemalowany stół, dwa kulawe krzesła, krzywą szafę, etażerkę z jedną jedyną książką czy może albumem. Pod ikoną w kącie płonęła cieniutka świeczka, jakie na Rusi kosztują pięć sztuk grosik. Najżałośniej zaś było patrzeć na smętne próby przydania tej norze pozorów przytulności: haftowaną serwetkę z etażerki, sieroce firanki, abażur z grubego żółtego papieru.

Do tła pasowała też panna Sofia Diogenowna Błagolepow. Przemawiała cichutko, prawie szeptem. Siąkała pokraśniałym nosem, otulając się wyblakłą chustą, i wszystko wskazywało na to, że zamierza na serio i na długo tonąć we łzach.

By nie sprowokować wybuchu rozpaczy Fandorin demonstrował smutek, lecz i surowość, jak się godzi wicekonsulowi przy wypełnianiu obowiązków służbowych. Panny było mu szczerze żal, ale kobiecych łez radca tytularny bał się i nie lubił. Kondolencje, z braku doświadczenia, wypadły niezbyt stosownie.

– P-proszę przyjąć ze swojej strony, to jest mojej własnej, czyli w istocie ze strony państwa rosyjskiego, które tu reprezentuję… a raczej, oczywiście, nie ja, tylko pan k-konsul… – rozpoczął nieskładnie Erast Pietrowicz, w zdenerwowaniu jąkając się bardziej niż zwykle.

Słysząc o państwie, Sofia Diogenowna wybałuszyła w trwodze bladoniebieskie oczy, zagryzła skraj chustki. Fandorina zbiło to z tropu, i umilkł.

Na szczęście pomógł mu Shirota. Podobne misje nie były dlań bynajmniej nowiną.

– Pan Wsiewołod Doronin prosił o przekazanie pani swojego głębokiego ubolewania – rzekł sekretarz, kłaniając się ceremonialnie. – Pan wicekonsul podpisze niezbędne papiery, a także wręczy pani pieniężne subsydium.

„Dwie sieroty” – przemknął przez głowę radcy tytularnego głupi kalambur, najzupełniej nie na miejscu w tak smętnych okolicznościach. Spostrzegłszy się, Fandorin wręczył pannie pięć monet skarbowych i dwie prywatne od Doronina, do których, poczerwieniawszy z lekka, dorzucił garstkę własnych.

Manewr był prawidłowy. Sofia Diogenowna przestała chlipać, ułożyła meksykańskie srebro w słupek, szybko przeliczyła i także skłoniła się nisko, ukazując ciemię ze zwiniętym w obwarzanek warkoczem.

– Wielkie dzięki, że nie zostawił pan sieroty bez opieki.

Włosy miała gęste, o pięknym, złocistopszenicznym odcieniu. Mogłaby ta panna Błagolepow być całkiem niebrzydka, gdyby nie mączny odcień cery i przerażony wyraz ogłupiałych oczu.

Shirota dawał urzędnikowi jakieś znaki: złożył palce i wodził nimi w powietrzu. Aha, chodzi o pokwitowanie!

Erast Pietrowicz wzruszył ramionami, że niby niegrzecznie, za chwilę. Ale Japończyk sam podsunął kartkę i panna mozolnie podpisała się ołówkiem, stawiając kulfoniasty zawijas.

Shirota siadł przy stole, wydobył papier i przenośny kałamarz, gotów wypisywać akt zgonu.

– Z jakiej przyczyny i w jakich okolicznościach doszło do zejścia? – spytał rzeczowo.

Twarz Sofii Diogenowny rozpłynęła się z miejsca w płaczliwym grymasie.

– Papcio przyszedł rano, około siódmej. „Niedobrze mi – powiada – Sonieczko. Coś w piersiach dusi”.

– Rano? – zapytał Fandorin. – Bo co? Miał nocną pracę? Był nierad, że spytał: łzy chlusnęły strugą z oczu kobiety.

– Nie-e – rozbeczała się – w Rakuenie całą noc siedział. To taki lokal, coś jakby karczma. Tylko u nas w karczmach piją wódkę, a u nich ćmią zielsko. O północy poszłam tam błagać: „Tato, chodź do domu. Znów wszystko przepuścisz z dymem, a mieszkanie mamy niezapłacone i kończy się olej do lampy”. Nie ruszył się, przegnał mnie, omal nie pobił. A gdy przywlókł się z rana, w kieszeni nie miał już nic, pusto. Daję mu herbaty. Wypił szklankę, potem nagle patrzy na mnie i powiada tak cicho: „No i kropka, umieram, Soniu. Przebacz, córko”. I głową w stół. Zaczynam nim trząść, a on martwy. Patrzy w bok, usta otwarte…

Tu smętna opowieść urwała się, zagłuszona łkaniem.

– Okoliczności jasne – orzekł z powagą Shirota. – Piszemy: „Zgon przedwczesny z przyczyn naturalnych”?

Fandorin przytaknął, przeniósł wzrok z płaczącej panny na nieboszczyka. Co za los! Umrzeć na kraju świata przez wstrętne chińskie zielsko…

Sekretarz skrobał piórem po papierze, Sofia Diogenowna płakała, wicekonsul posępnie patrzył w sufit. Sufit był niezwykły, szalowany deskami, ściany także. Jakby trafić do pudła czy beczki.

Nie mając nic do roboty, Erast Pietrowicz podszedł, dotknął ręką szorstkiej powierzchni.

– Tatuś własnoręcznie obił – wyjaśniła przez nos panna Błagolepow. – Żeby było jak w kubryku. Kiedy pływał jako junga, statki były jeszcze całe z drewna. Aż tu raz jak nie popatrzy na ścianę, jak ręką nie machnie, jak nie wrzaśnie: „Imię – to los śmiertelnika, i nigdy się go nie pozbędziesz!

Jak cię nazwali, tak całe życie przeżyjesz. Com się naszarpał, z seminarium uciekłem na morze, po jakich tylko wodach nie pływałem, a jednak dożywam swoich dni niczym Diogenes – w beczce”.

I rozrzewniona wspomnieniem, zalała się jeszcze obfitszymi łzami. Radca tytularny, krzywiąc twarz w wyrazie współczucia, podał Sofii Diogenownie chusteczkę – jej własną można by już wyżymać.

– Dzięki, dobrodzieju – wybuchnęła, siąkając w cienki batyst. – Ale byłabym jeszcze bardziej, po wiek wieków wdzięczna, gdyby pomógł mi pan odzyskać moją własność.

– Jaką własność?

– Japończyk, któremu tato sprzedał kuter, nie do końca wypłacił pieniądze. Wszystkiego od razu mu nie dał, powiedział: „Na śmierć się zaćmisz”. Wyliczał należność partiami i miał dodać jeszcze siedemdziesiąt pięć jenów. Akurat! Papieru nie spisali, u Japończyków to nieprzyjęte, i mam stracha, że garbus nie odda, oszuka sierotę.

– Dlaczego garbus?

– Bo garbaty jest. Z przodu ma garb i z tyłu. Istne monstrum i zbój. Boję się go. Poszedłby pan ze mną, panie urzędniku, skoro jest pan dyplomatą naszej wielkiej ojczyzny. Co? Tak bym się za pana do Boga modliła!

– Konsulat nie zajmuje się odzyskiwaniem długów – szybko wtrącił Shirota. – To nie jest przyjęte.

– Mógłbym to zrobić w trybie prywatnym – zaproponował miłosierny wicekonsul. – Jak znaleźć tego człowieka?

– Tu niedaleko. Za rzeczką.

Panna od razu przestała płakać, patrząc na Fandorina z nadzieją.

– Rakuen ten lokal się nazywa, to po ichniemu „rajski ogród”. Tatuś na tamecznego gospodarza pracował. Jego nazywają Semushi, Garbus. Co tata zarobił na morzu, wszystko oddawał temu krwiopijcy, za zielsko.

Shirota nachmurzył się.

– Rakuen? Znam. Bardzo niedobry lokal. Tam bakuto (tacy bardzo źli ludzie) grają w kości, tam sprzedają chińskie opium. Prawda, wstyd-dodał tonem usprawiedliwienia – ale Japonia nic nie jest winna. To własne porządki wolnego portu Jokohama. Jednak dyplomacie pod żadnym pozorem pojawiać się w Rakuenie nie wypada. Mogłoby dojść do Incydentu.

Ostatniemu słowu towarzyszył szczególny nacisk. Sekretarz podniósł nawet palec. Erast Pietrowicz nie zamierzał popaść w Incydent już pierwszego dnia dyplomatycznej służby, ale czy można zostawić bezbronne dziewczę w nieszczęściu? A i palarnię opium zwiedzić ciekawie.

– Regulamin służby konsularnej zaleca pomoc rodakom w potrzebie – odparł surowo Fandorin.

Z regulaminem sekretarz nie śmiał się spierać. Westchnął i umilkł.


* * *

Do spelunki wybrali się pieszo. Erast Pietrowicz, który pryncypialnie odmówił jazdy rikszą z konsulatu do panny Błagolepow, nie poddał się i teraz.

Wszystko w tubylczej dzielnicy wydawało się młodemu człowiekowi osobliwe. I wątłe, byle jak sklecone chałupki, i papierowe lampiony na słupach, i obce zapachy. Japończycy zdali się urzędnikowi nadzwyczaj brzydcy. Niskiego wzrostu, szczupli, o grubych rysach. Chodzili jakby zatroskani, wcisnąwszy głowę w ramiona. Szczególnie rozczarowały go kobiety Zamiast bajecznie jaskrawych kimon, jakie widywał na obrazkach, Japonki nosiły jakieś wyblakłe, bezkształtne szmaty. Drobno dreptały na srodze krzywych nogach, a ponadto miały zupełnie czarne zęby. Erast Pietrowicz uczynił to hiobowe odkrycie, widząc dwie plotkujące na ulicy kumoszki. Co chwila kłaniały się jedna drugiej, uśmiechnięte szeroko i podobne do dwóch malutkich, czarnozębych wiedźm.

A jednak wszystko to radcy tytularnemu podobało się dużo bardziej niż solidny Bund. Oto prawdziwa Japonia! Może niezbyt malownicza, ale ma też zalety, jął podsumowywać pierwsze wrażenia Erast Pietrowicz. Mimo ubóstwa wszędzie czystość. To raz. Ludzie prości nadzwyczaj uprzejmi, a przy tym bez śladu służalstwa. To dwa. Trzeciego argumentu na rzecz Japonii Fandorin na razie nie znalazł i odłożył dalsze wnioski na przyszłość.

– Za Mostem Wierzbowym zaczyna się Sprośna Dzielnica – wskazał Shirota na łukowaty, drewniany most. – Herbaciarnie, piwiarnie dla żeglarzy. Tam właśnie jest Rakuen. O, widzi pan? Naprzeciw słupa z głową.

Wszedłszy na most, Erast Pietrowicz spojrzał we wskazaną stronę i zamarł. Na wysokim słupie tkwiła kobieca głowa o starannie ułożonej fryzurze. Młody człowiek chciał się jak najszybciej odwrócić, ale na moment zatrzymał wzrok, a potem nie mógł go już oderwać. Martwe oblicze było przerażająco, cudownie piękne.

– To kobieta imieniem O-Kiku – objaśnił sekretarz. – Była najlepszą kurtyzaną w zakładzie Chryzantema – o, tym tam, z czerwonymi lampionami u wejścia. O-Kiku zakochała się w jednym z klientów, aktorze kabuki, a gdy ów ochłódł w uczuciach, otruła go trutką na szczury. Sama też się truła, ale zwróciła truciznę i ta nie podziałała. Zbrodniarce przepłukano żołądek, po czym ucięto głowę. Przed egzekucją stworzyła przepiękne hokku, trójwiersz. Zaraz przetłumaczę…

Shirota zamknął oczy, skupił się i śpiewnie zadeklamował:


Nocą huragan,

O wschodzie słońca cisza:

Oto sen kwiatka.


I objaśnił:

– „Kwiatek” – to ona sama, bo kiku znaczy chryzantema. „Huragan” – to jej namiętność, „cisza” – to oczekująca ją kaźń, a „sen” – to życie ludzkie. Sędzia nakazał zatknąć jej głowę u wejścia do herbaciarni na cały tydzień jako przestrogę dla innych kurtyzan i karę dla gospodyni. Mało któremu z klientów taka reklama przypadnie do gustu.

Fandorin był pod wrażeniem i opowiedzianej historii, i japońskiego wymiaru sprawiedliwości, a przede wszystkim zadziwiającego wiersza. Sofia Diogenowna jednak pozostała obojętna. Przeżegnała się tylko, bez zbytniej trwogi, na widok uciętej głowy. Widać przez lata życia w Japonii nawykła do osobliwości tutejszej jurysdykcji. Dużo bardziej przykuwał jej uwagę groźny lokal Rakuen – na solidne dębowe drzwi spoglądała rozszerzonymi ze strachu oczyma.

– Proszę się nie obawiać, łaskawa pani – uspokoił ją Erast Pietrowicz i chciał wejść, lecz wysunął się naprzód Shirota.

– Nie, nie – oznajmił Japończyk zdecydowanie. – To mój obowiązek.

Zapukał i wkroczył do ciemnego przejścia, które Fandorin nazwał w duchu „przedsionkiem łaźni”. Drzwi zatrzasnęły się niezwłocznie, zapewne pod działaniem niewidocznej sprężyny.

– Taki u nich porządek, po jednemu wpuszczają – objaśniła panna Błagolepow.

Drzwi otwarły się znowu, jakby same przez się, i Fandorin przepuścił damę przodem. Sofia Diogenowna wyszeptała „merci panu” i znikła w przedsionku.

Wreszcie nastała kolej radcy tytularnego.

Z pięć sekund stał w kompletnym mroku, potem otwarły się przed nim kolejne drzwi, zza których dobiegła woń potu, tytoniu i jeszcze jakiś dziwny słodkawy aromat. „Opium” – domyślił się, pociągając nosem, Erast Pietrowicz.

Niewysoki krępy zuch (sroga gęba, na czole przepaska z jakimiś gryzmołami) zaczął klepać urzędnika po bokach, gmerać mu pod pachami. Drugi, kubek w kubek podobny, obszukiwał bez ceremonii Sofię Diogenownę. Fandorin zalał się rumieńcem, gotów natychmiast położyć kres niesłychanemu grubiaństwu, lecz Błagolepow rzekła szybko:

– To nic, nawykłam. Inaczej się tu nie da, za dużo złych ludzi przychodzi. – I dodała po japońsku coś, sądząc z tonu, uspokajającego.

Shirotę już przepuszczono – stał z boku niczym posąg dezaprobaty.

Urzędnika zaś ciekawiło wszystko.

Na pierwszy rzut oka japońska jaskinia gry nader przypominała najniższej kategorii knajpę z Chitrowki – z tych, gdzie zbierają się złodzieje i bandyci. Tyle że na Chitrowce dużo brudniej i podłoga cała zapluta, tu zaś, nim się wstąpiło na zasłaną matami przestrzeń, należało zdjąć obuwie.

Sofia Diogenowna okropnie się speszyła i Fandorin nie od razu pojął przyczynę. Dopiero potem dostrzegł, że biedne dziewczę nie ma pończoch, i taktownie odwrócił wzrok.

– No, który tu pani dłużnik? – spytał energicznie, obrzucając spojrzeniem izbę.

Wzrok szybko nawykał do skąpego oświetlenia. W najdalszym kącie na siennikach leżały i siedziały jakieś nieruchome postacie. Nie, jedna się poruszyła: wynędzniały Chińczyk z długim warkoczem rozdmuchał knot stojącej obok, osobliwej lampy; obrócił igiełką malutką białą kulkę, podgrzewaną na ogniu, włożył ją w miseczkę długiej fajki, po czym się zaciągnął. Kilka chwil kiwał głową, opadł na wałek i zaciągnął się znowu.

Pośrodku izby, przy stole o niziutkich nóżkach, siedziało z pół tuzina graczy. Paru innych nie grało, lecz patrzyło – jota w jotę jak w jakimś Junaku czy Półsztofie.

Gospodarza Fandorin rozpoznał bez podpowiedzi. Półnagi mężczyzna o niesamowicie rozdętej górnej części tułowia potrząsał jakimś kubkiem, po czym wyrzucił na stół dwa sześciany. No jasne – rżną w kości. Zadziwiające było, że wynik gry nie wzbudził w siedzących żadnych emocji. U nas wygrywający bluznęliby radosnymi wyzwiskami, a przegrywający – też wyzwiskami, tylko wściekłymi. Ci zaś milczkiem podzielili pieniądze, których większość dostała się garbusowi, i pociągnęli z czarek jakąś mętnawą ciecz.

Korzystając z przerwy, Sofia Diogenowna podeszła do gospodarza i kłaniając się uniżenie, zaczęła go o coś prosić. Garbus słuchał nachmurzony. Raz tylko wyrzucił z siebie przeciągłe: „He-e-e!”, jakby go coś zdziwiło (Erast Pietrowicz domyślił się, że to reakcja na wieść o śmierci kapitana). Dosłuchawszy, pokręcił głową, burknął: Nani – o itterunda!, i jeszcze parę krótkich, warkliwych zdań.

Błagolepowa cicho zapłakała.

– Co? Odmawia? – spytał Fandorin, pociągnąwszy pannę za rękaw.

Potwierdziła gestem.

– Ten człowiek mówi, że rozliczył się z kapitanem do końca. Że tamten przepuścił z dymem kuter od komina do kotwicy – przetłumaczył Shirota.

– Kłamie! – wykrzyknęła Sofia Diogenowna. – Nie mógł tatko przećmić wszystkich pieniędzy! Sam mi mówił, że jeszcze siedemdziesiąt pięć jenów zostało!

Gospodarz machnął ręką i rzekł do Fandorina straszliwą angielszczyzną:

Want play? Want puh-puh? No want play, no want puh-puh - go, go! *

Shirota zaszeptał, niespokojnie zerkając na muskularnych zuchów o biało przepasanych czołach, którzy zbliżali się z wolna do stołu z rogów sali.

– Nie ma rady. Brak umowy, niczego się nie udowodni. Trzeba uciekać, bo może się zdarzyć Incydent.

Sofia Diogenowna cicho, rozpaczliwie łkała. Batystowa chustka od Fandorina przemokła już całkiem, więc wyciągnęła własną, ledwie podeschłą.

– Co to za gra? – z ciekawością spytał Erast Pietrowicz. – T-trudna?

– Nie, całkiem prosta. Nazywa się Chiyoka-hanka, czyli „cetno i licho”. Kto kładzie pieniądze na lewo od tej tu linii, stawia na cetno, jeśli na prawo – na licho. – Sekretarz nerwowo połykał słowa, dwoma palcami leciutko ciągnąc wicekonsula ku wyjściu. – Naprawdę, chodźmy już. To bardzo, bardzo niedobre miejsce.

– No cóż, a ja spróbuję. Jen, po aktualnym kursie wart jest, bodajże, dwa ruble?

Erast Pietrowicz niezgrabnie opadł w kucki, wydostał portmonetkę i odliczył piętnaście czerwońców. Wypadło równo siedemdziesiąt pięć jenów. Stawkę urzędnik położył na lewo od linii.

Gospodarza nie zdziwił widok dziesięciorublowych banknotów z wizerunkiem brodatego Michała Fiodorowicza. Rosjanie nie byli chyba w Rakuenie aż tak rzadkimi gośćmi. Zdziwiła go tylko wysokość stawki: nikt z pozostałych graczy nie wykładał na stół ponad pięć jenów.

Zapadła martwa cisza. Gapie podkradli się bliżej, przez nich nachylili się opasani bielą strażnicy, którzy tak wystraszyli ostrożnego Shirotę. Krępy, krągłolicy Japończyk z nawoskowanym warkoczykiem na podgolonej czaszce, który ruszył tuż przedtem ku drzwiom, zaciekawił się także. Zrezygnował z wyjścia, zamarł na miejscu.

Kubek zatańczył w krzepkiej łapie garbusa, kości zaszczekały o cienkie ścianki. Rzut – i przez stół poturlały się dwa sześciany. Czerwony obrócił się kilka razy i zamarł piątką do góry. Niebieski smyrgnął omal do samej krawędzi i przystanął tuż naprzeciwko Erasta Pietrowicza, ukazując trójkę.

Nad stołem przemknęło westchnienie.

– Wygrałem? – zapytał Erast Pietrowicz Shirotę.

– Tak! – wyszeptał ów.

Wzrok sekretarza płonął zapałem.

– Więc niech pan mu powie, że jest mi winien siedemdziesiąt pięć jenów. Ma je oddać pani Błagolepowej.

Erast Pietrowicz chciał wstać, lecz gospodarz złapał go za rękę.

No! Must play three! Rule! *

– On mówi, że wedle reguł firmy trzeba postawić najmniej trzy razy – przetłumaczył pobladły Shirota, choć Fandorin zrozumiał i bez tego.

Sekretarz próbował się chyba spierać, ale gospodarz, który wcześniej wysypał na stół stos jenów, zaczął zgarniać je z powrotem do siebie. Było jasne, że bez powtórnej gry pieniędzy nie odda.

– Nie szkodzi – wzruszył ramionami Erast Pietrowicz. – Chce, to zagramy. Tym gorzej dla niego.

W kubku znów zastukały kości. Teraz wokół stołu zebrali się wszyscy w sali prócz niewzruszonych palaczy i dwóch strażników przy drzwiach, lecz i ci stanęli na palcach, próbując ułowić cokolwiek nad murem zgiętych pleców.

Nudził się tylko radca tytularny. Wiedział, że dzięki niezbadanym wyrokom losu zawsze wygrywa wszelkie gry hazardowe, nawet ledwie znając reguły. Czemuż więc miałoby go niepokoić głupie „licho-cetno”? Ktoś inny na jego miejscu z tak wyjątkowym darem dawno zostałby milionerem bądź na wzór Puszkinowskiego Hermana stracił rozum, niezdolny znieść nadprzyrodzonych łask fortuny. Fandorin jednak przyjął zasadę, by zaufać cudom i nie starać się wciskać ich w ramy ludzkiej logiki. Skoro czasem zdarzają się cuda – dzięki Ci, Panie, a patrzeć darowanemu koniowi w zęby nie wypada.

Erast Pietrowicz ledwie spojrzał na stół, gdzie rzucono kości po raz wtóry. Niebieska znów ociągała się dłużej niż czerwona. Publiczność utraciła równowagę ducha, rozległy się okrzyki.

– Oni mówią: „Niebieska kość pokochała gaijina!” – krzyknął w ucho tytularnemu radcy spąsowiały Shirota, zgarniając stos białych i żółtych monet.

– Łaskawa pani, oto pieniądze pani ojca. – Fandorin przesunął w bok stosik, przegrany przez gospodarza we wcześniejszej grze.

Damare! - szczeknął garbus na widzów.

Wygląd miał straszny: oczy napłynęły mu krwią, grdyka drżała, bulwiasta pierś wzdymała się ciężko.

Służąca wlokła po podłodze podzwaniający worek. Gospodarz drżącymi rękoma rozwiązał tasiemki i jął szybko ustawiać na stole słupki monet, po dziesięć sztuk w każdym.

„Będzie próbował się odegrać” – pojął Erast Pietrowicz i stłumił ziewnięcie.

Jeden ze strzegących wejścia zbirów nie zdzierżył: podsunął się do stołu, niemal całkowicie zastawionego pobłyskującymi mętnie słupkami srebra.

Tym razem garbus dobrą minutę trząsł kubkiem, nijak nie mógł się zdecydować. Wszyscy jak zaklęci wbili wzrok w jego ręce, tylko Fandorin, niezłomnie ufając swemu niezachwianemu szczęściu, popatrywał na boki.

Dlatego dostrzegł, jak krągłolicy Japończyk cichutko skrada się do wyjścia. Czemuż tak skrycie? Nie zapłacił kolejki? Może coś ukradł?

Kości stuknęły o drewno i wszyscy, zderzając się ramionami, skłonili się nad stołem, a Fandorin zerkał z ciekawością za smarkaczem.

Ten zaś uczynił rzecz niepojętą. Podkradłszy się do strażnika, który, choć od drzwi, śledził z zapartym tchem grę, krągłolicy krótkim, fantastycznie szybkim ruchem palnął go dłonią w szyję. Dryblas bezdźwięcznie padł na podłogę, a złodziejaszek (o ile był to złodziejaszek) bezszelestnie odsunął rygiel i wyskoczył na zewnątrz.

Na widok takiej zręczności Erast Pietrowicz aż pokręcił głową i obrócił się do stołu. Na co właściwie postawił? Bodaj na cetno.

Czerwony szton stanął na dwójce, niebieski wciąż się toczył. W następnej chwili chóralnie przełknięto ślinę, tak ogłuszająco, że tytularnemu radcy zadzwoniło w uszach.

Shirota, krzycząc niezrozumiale, klepał zwierzchnika po plecach. Sofia Diogenowna wbiła weń promienne ze szczęścia oczy.

Niebieska kość leżała, czerniejąc szóstką tłustych kropek.


Czemu kocha tych,

Co oziębli są dla niej,

Kość do hazardu?

Загрузка...