Fotografia żony

Słowo „Bullcox”, pisane alfabetem sylabicznym, zawiera pięć znaków: bu-ru-ko-ku-su. W środkowym kółeczku tajemniczego schematu znaczki były tylko dwa. Niczego zresztą to nie przesądzało: Japończycy lubią skracać zbyt długie cudzoziemskie słowa i nazwiska, i to zwykle do dwóch pierwszych sylab. Zatem w krążku napisane być mogło „bu-ru”.

Doktor położył na biurku już wieczorem przygotowany zeszyt – notatki sprzed lat pięciu, poświęcone japońskim ninja. Sekretny alfabet klanu profesjonalnych zabójców znajdował się tam właśnie, starannie skopiowany z pewnego starodawnego traktatu.

Spokojnie jaśniała zielona lampa, po kątach gabinetu gęstniały miłe cienie. Dom spał. Obie córki, Betty i Cathy, pomodliwszy się, poszły już do łóżek. Zgodnie z dawnym nawykiem, bardzo dla Twiggsa cennym, przed snem przyszły pocałować ojca – Betty w prawy policzek, a Cathy w lewy.

Starsza stała się istną pięknością, wypisz wymaluj nieboszczka Jenny, pomyślał Twiggs (myśl ta nawiedzała go co wieczór, ilekroć życzył córkom dobrej nocy). Cathy była na razie brzydkim kaczątkiem, a sądząc z szerokich ust i długiego nosa, nigdy nie będzie ślicznotką, lecz o nią doktor martwił się mniej niż o starszą. Tamta – milkliwa, cały czas tylko czytałaby romanse, a ta żywa, wesoła: takie właśnie lubią młodzi ludzie. Już któryś raz z rzędu powtarzało się historia, że Betty zdobywa adoratora, aż tu patrzeć – ten naraz decyduje się na młodszą siostrę: milej z nią i weselej.

Średniowieczni ninja korzystali przy tajnej korespondencji nie z ogólnie przyjętych znaków, lecz ze specjalnego alfabetu, tak zwanych liter shindai – pradawnego pisma, przypominającego ślady, jakie pozostawia pełznący po mokrym piasku wąż.

No dobrze, popatrzmy, jak tymi gryzmołami pisze się znak „bu”. Oto on:



Teraz „ru”. Wygląda tak:



A co w kółku? Całkiem inne znaczki. Pierwszy podobny do trzech wężyków:



Drugi – ma cały kłąb węży:



Momencik, sir! W alfabecie są także oba te gryzmoły. Pierwszy – to zgłoska „to”, drugi – zgłoska „nu” albo po prostu „n”.

Hm. Twiggs, zaskoczony, podrapał się w nasadę nosa. Cóż to za „tonu”? Cóż może znaczyć „tonu”? Nie pasuje.

Widać zapisów w schemacie nie dokonano po prostu sekretnym alfabetem ninja, lecz jeszcze dodatkowo zaszyfrowano. Jedna litera oznacza inną. No cóż, to jeszcze ciekawiej.

Doktor pożądliwie zabębnił palcami po stole w przedsmaku długiej, pasjonującej pracy. Łyknął z filiżanki mocnej herbaty, zatarł dłonie.

Naprzód, sir!

Najwspanialsze ze wszystkich danych człowiekowi rozkoszy to ruszanie mózgiem.

Czyli że, czyli że, czyli że.

Wiemy, iż „bu” Suga oznaczał literą „to”, a „ru” – literą „nu”. W innych kółkach też spotkać można te znaczki. Pierwszy – trzy razy, drugi – raz.

Idziemy dalej.

Doktor wziął lupę, wpatrzył się w kółko uważniej. Co to za malutkie kreseczki nad trzema wężykami? Brud? Nie, są narysowane tuszem. Podobne do nigori, znaku udźwięcznienia, dzięki któremu głoska „ka” zmienia się w „ga”, „ta” w „da”, „sa” w „za”. Wszystko prawidłowo: „zu” – głoska dźwięczna – wymaga, a jakże, nigori.

Twiggs nakreślił w zamyśleniu kółko, a w nim dwa znaczki:



Bez zaszyfrowania czytałoby się to tak: „to” z udźwięcznieniem (inaczej mówiąc, „do”) plus „nu” albo „n”.

Zaraz, zaraz…

Doktor w podnieceniu potarł łysinę, poprawił się na krześle. Ale tu, w zgoła rozstrzygającej chwili, cichutko zabrzęczał przymocowany nad biurkiem nocny dzwonek – osobisty wynalazek Lancelota Twiggsa: elektryczny kabel biegł od dzwonka u drzwi do gabinetu i sypialni, by późni pacjenci nie budzili dziewcząt.

Z irytacją skierował się do drzwi, ale nie doszedł – przystanął w korytarzu. Nie wolno! Mister Asagawa jak najsurowiej uprzedzał: żadnych nocnych wizyt, nie otwierać nikomu.

– Doktorze! To pan? – dobiegło zza drzwi. – Doktor Twiggs? Zobaczyłem na pańskich drzwiach tabliczkę! Na Boga, proszę pomóc!

Wzburzony, niemal łkający męski głos z japońskim akcentem.

– Jestem Jonathan Yamada, starszy subiekt firmy Simon, Ewers & Company. Na Boga, naszego Jezusa, proszę otworzyć!

– A co się stało? – spytał Twiggs, ani myśląc otwierać.

– Moja żona zaczyna rodzić!

– Nie jestem akuszerem. Potrzebny jest panu doktor Buckie, mieszka…

– Wiem! Wiozłem ją właśnie do mister Buckle’a! Ale wywróciła się bryczka! Tam, za rogiem! Doktorze, błagam! Ma ranę na głowie, krew! Ona umrze, doktorze!

Rozległo się zdławione, głuche łkanie.

Innym razem Lancelot Twiggs nie otworzyłby za nic, gdyż był człowiekiem słowa, lecz przypomniała mu się nieszczęsna Jenny, własna niemoc, straszliwa rozpacz.

– Zaraz… Zaraz.

Uchylił drzwi, nie zdejmując łańcucha.

Ujrzał pulchnego Japończyka w meloniku i surducie z trzęsącą się, zalaną łzami twarzą. Gość z miejsca padł na kolana, wyciągnął do doktora ręce.

– Błagam! Szybciej!

Poza nim na ulicy nie było nikogo.

– Wie pan, jestem niezdrów – w zmieszaniu wymamrotał Twiggs. – Na ulicy Hommuradori mieszka doktor Alberti, świetny chirurg. To ledwie dziesięć minut drogi…

– Zanim dobiegnę, żona się wykrwawi! Ratunku!

– No, cóż mam z panem począć…

Słowa, rzecz jasna, trzeba dotrzymywać, ale jest przecież i przysięga lekarska… Twiggs z westchnieniem zdjął łańcuch. Subiekt Jonathan Yamada wybuchnął:

– Dzięki, dzięki! Niech pan pozwoli ucałować swą dłoń!

– Głupstwa! Proszę wejść, tylko włożę buty i wezmę instrumenty. Proszę zaczekać w przedpokoju, to jedna chwila.

Doktor szybko skierował się do gabinetu – wziąć sakwojaż, przykryć tajemniczy schemat. Może lepiej wziąć go ze sobą? Nie… na pewno nie trzeba.

Subiekt czy nie dosłyszał, że miał czekać w przedpokoju, czy ze zdenerwowania źle zrozumiawszy, też wepchnął się za doktorem, wciąż bełkocząc o całowaniu rąk.

Na progu gabinetu krzyknął:

– Niech pan przynajmniej pozwoli uścisnąć swoją czcigodną dłoń!

– Ależ na Boga – Twiggs wyciągnął doń rękę, lewym napięstkiem usiłując domknąć drzwi. – Muszę chwileczkę być sam…

Rozgorączkowany Jonathan Yamada co sił ścisnął dłoń doktora.

– Au! – krzyknął Twiggs. – Boli!

Uniósł rękę do oczu. Na czubku serdecznego palca wystąpiła kropelka krwi. Ekspedient jął się usprawiedliwiać:

– Na Boga, proszę darować! Mam starodawny pierścień, rodowy! Przekręca się czasem, jest za duży. Zadrapałem pana? Zadrapałem? Ach, ach! To niewybaczalne! Zaraz przewiążę rękę chusteczką, jest czysta!

– Nie trzeba, głupstwo – wymamrotał Twiggs, oblizując rankę językiem. – Ja zaraz… proszę poczekać.

Zamknął za sobą drzwi, podszedł do biurka i naraz zachwiał się – jakoś pociemniało mu w oczach. Schwycił za skraj blatu.

Ekspedient zaś bynajmniej nie został w korytarzu, też wlazł do gabinetu i grzebał teraz bezceremonialnie w papierach. Wziął schemat, podniósł do oczu, kiwnął głową.

Lecz Twiggs nie zauważył dziwnego zachowania Jonathana Yamady. Czuł się bardzo niedobrze.

Patrzył na fotografię Jenny, stojącą w srebrnej ramce na komodzie, i nie mógł oderwać od niej wzroku.

Podretuszowana żona też patrzyła na Lancelota, uśmiechając się doń ufnie, z miłością.


Wszystko się zmienia,

Oprócz oblicz na starych

Fotografiach żon.

Загрузка...