Miłość kretów

Skądś z góry doniósł się stłumiony łomot. Erast Pietrowicz zadarł głowę. Burza? Znów gruchnęło, lecz teraz łomotowi towarzyszył trzask.

– Co to? – Fandorin zerwał się na równe nogi.

– To Kamata zaczął strzelać ze swego działa. – Tamba też wstawał niespiesznie. – Nie chciało mu się czekać świtu. Pewnie wpadł na to, że ty i twój sługa jesteście u nas.

Jak widać, jōnin znał plany Kamaty!

– Wiesz wszystko? Skąd?

– To moje góry. Każde drzewo ma uszy, każda trawka oczy. Chodźmy, zanim ci głupi ludzie trafią przypadkiem w któryś z domów.

Tamba stanął pod włazem, przysiadł w kucki, po czym sprężyście podskoczył – tak wysoko, że siadł na skraju otworu. Mignęły nogi w białych skarpetkach i zręczny staruszek był już na górze.

Fandorin obejrzał się na Midori i drgnął – w sąsiednim pomieszczeniu było pusto. Kiedyż zdążyła zniknąć?

Z dziury w suficie wychylił się Tamba.

– Daj rękę!

Ale ręki radca tytularny mu nie dał. Byłoby to zbyt poniżające. Jakoś podciągnął się sam, aczkolwiek walnął w deskę łokciem.

Jōnin był w czarnych spodniach i czarnej zarzutce. Wypadłszy na werandę, włożył czarne skórzane getry, na głowę naciągnął maskę i stał się prawie niewidzialny.

Z mroku strzelił ognisty słup, miotając na wszystkie strony kamienie i grudy ziemi.

Tamby już obok nie było, rozpłynął się w mroku. Skądś z góry (czyżby z dachu?) zeskoczył czarny cień. Bezdźwięcznie dotknąwszy nogami ziemi, przekoziołkował przez głowę, odturlał się, zerwał jak pozbawiony wagi, a w chwilę później też znikł. Radca tytularny dostrzegł, jak powietrze zakołysało się jeszcze w kilku innych miejscach – tam także mignęły ciemne sylwety.

Pociski eksplodowały tak często, jak gdyby strzelała cała bateria. Szybkostrzelna armata Kruppa daje trzy strzały na minutę, przypomniał sobie Fandorin, weteran wojny tureckiej. Jeśliby sądzić po dźwięku, czarne kurtki zajęły pozycję na wierzchołku góry. Wpatrując się w eksplozje, wicekonsul pojął taktykę Kamaty. Jego celowniczy kładł pociski w szachownicę, przesuwając celownik o dwa, trzy sążnie. Zapewne postanowił w ten sposób przeczesać całą leśną wysepkę. Wcześniej czy później trafi w któryś w domów. Jedna z sosen już zapłonęła – w mroku rozkwitł jaskrawy, purpurowy kwiatek.

Co robić? Gdzie uciekać?

Jeden z cieni zatrzymał się tuż przy radcy tytularnym, chwycił go za rękę, pociągnął za sobą.

Dobiegli do środka lasu, gdy tuż obok pocisk uderzył w drzewo. Pień zatrzeszczał, poleciały gałęzie i obaj upadli na ziemię. Kolejny wybuch konsekwentnie zrył ziemię dziesięć kroków dalej. W czarnej twarzy ninja rozbłysły oczy, wydłużone, namiętne, świetliste.

Ona!

Podniósłszy się, Midori znów wzięła Erasta Pietrowicza za rękę, by biec dalej, lecz nie poddał się, przyciągnął ją do siebie.

Teraz grzmotnął wybuch z drugiej strony i Fandorin znów dojrzał tuż – tuż jej oczy, cudowne, pełne życia.

– Naprawdę mnie kochasz? – zapytał.

– Co?

Jego słowa znikły w huku.

– Kochasz mnie!? – wrzasnął Erast Pietrowicz. Zamiast odpowiedzi zdarła maskę, chwyciła w dłonie jego twarz, pocałowała.

I zapomniał o szybkostrzelnej armacie, o gwizdach i gromowym łoskocie śmierci, o wszystkim na świecie.

Sosna gorzała coraz jaśniej i jaśniej, po pniach drzew, po ziemi skakały czerwone cienie. Tracąc dech, radca tytularny zdzierał z ramion ukochanej kobiety ubranie, i jej ciało z czarnego zmieniało się w białe.

Midori ani myślała mu przeszkadzać. Jej oddech był równie spieszny, jej ręce zdzierały mu koszulę.

Wokół parskał ogień, trzaskała ziemia, jęczały drzewa, a Fandorinowi zdało się, że kocha go sama Noc – niesamowita, gorąca.

Sosnowe igiełki kłuły to w plecy, to w łokcie – sczepieni kochankowie turlali się po ziemi. Raz odłamek wrył się w ściółkę tam, gdzie sekundę wcześniej przetoczyły się ich ciała, lecz ani on, ani ona tego nie dostrzegli.

Wszystko skończyło się nagle. Midori jednym ruchem zrzuciła z siebie wybranka, sama skoczyła w drugą stronę.

– Co robisz? – zawołał z urazą i zobaczył, jak pomiędzy nich, miotając snop iskier, pada płonąca gałąź.

Dopiero wtedy Erast Pietrowicz przyszedł do siebie. Armatni ogień ucichł, tylko w dwóch czy trzech miejscach potrzaskiwały płonące drzewa.

– Jak się to nazywa w twoim jōjutsu? – zapytał ochryple, obwodząc ręką widok.

Midori wiązała w węzeł rozpuszczone włosy.

– W jōjutsu czegoś takiego jeszcze nie było. Ale teraz będzie. Nazwę to „ogień i grom”.

Wciągała już czarną odzież, z białej stawała się czarna.

– Gdzie wszyscy? – Fandorin też pośpiesznie doprowadzał do porządku odzienie. – Dlaczego tak cicho?

– Chodźmy! – rzuciła i pierwsza pobiegła naprzód.

W pół minuty byli już przy rozpadlinie, w tym samym miejscu, gdzie wicekonsul i jego sługa przerzucili linę. Martwe drzewo stało nadal, lecz liny Erast Pietrowicz nie znalazł.

– Dokąd teraz? – krzyknął.

Wskazała bez słów na tamtą stronę. Padła na czworaki i naraz znikła za krawędzią urwiska.

Fandorin rzucił się za nią. Zobaczył, że w dół zwiesza się powróz spleciony z suchych włókien. Był solidny i gruby, zdolny utrzymać każdy ciężar, więc młody człowiek bez wahania podążył za Midori.

Wyprzedziła go znacznie, ześlizgując się w dół lekko i pewnie. Jemu schodzenie przychodziło z trudem.

– Szybciej, szybciej! Nie zdążymy! – popędzała z dołu.

Erast Pietrowicz starał się, jak mógł, ale mimo wszystko musiała czekać dość długo.

Ledwie, ciężko dysząc, zeskoczył na porosłą trawą ziemię, przewodniczka pociągnęła go dalej, w jakieś gęste, kolące zarośla.

Tam, między dwoma blokami przewieszonej ściany, czerniała szczelina. Radca tytularny przecisnął się przez nią z wysiłkiem, lecz dalej przejście się rozszerzało.

– Szybciej, szybciej, proszę – dobiegł z ciemności naglący głos Midori.

Rzucił się ku niej i omal nie upadł, potknąwszy się o gałąź czy kamień. Skądś z góry ciągnął silny powiew.

– Nic nie widzę!

Mrok przekreśliła świetlista nić, od której rozpływało się słabe, drżące pałanie.

– Co to? – spytał oczarowany Fandorin.

Yoshitsune - niecierpliwie odpowiedziała Midori. – Sokole pióro, a w nim rtęć. Nie gaśnie nawet w czasie deszczu i wiatru. Lećmy! Umrę ze wstydu, jeśli się spóźnię!

Teraz, przy świetle, stało się oczywiste, że podziemny chodnik zbudowany jest bardzo solidnie: strop i ściany wzmacniał bambus, pod nogami mieli drewniane stopieńki.

Ledwie nadążając za Midori, Erast Pietrowicz nie patrzył prawie na boki, dostrzegł jednak, że od przejścia w obie strony coraz to odchodzą boczne otwory. Znaleźli się w istnym labiryncie. Przewodniczka wielokrotnie skręcała, ani na chwilę nie zwalniając biegu. Podczas długiego, stromego podejścia radca tytularny zaczął opadać z sił, lecz majacząca przed nim smukła postać zdawała się nie znać zmęczenia.

Wreszcie stopieńki znikły i przejście znów się zwęziło. Światełko zgasło, w ciemności coś skrzypnęło i z przodu otwarł się szary prostokąt, z którego pociągnęło wilgotnym, świeżym tchnieniem świtu.

Midori zeskoczyła na ziemię. Idąc w jej ślady, Erast Pietrowicz odkrył, że wypełza z pnia starego, pokrytego grubą korą drzewa.

Zamknęły się tajne drzwiczki i wicekonsul zobaczył, że najzupełniej nie sposób dojrzeć ich śladu na grubej, omszałej korze.

– Spóźniłam się! – z rozpaczą zawołała Midori. – To przez ciebie!

Zerwawszy się, wybiegła na polanę. Tam, wśród trawy, przesuwały się z wolna czarne sylwety. Pachniało prochem i krwią. W szarówce przedświtu błysnęło coś długiego.

Lufa karabinu, poznał Fandorin, i rozejrzał się na wszystkie strony.

Podziemny przełaz wyprowadzał na szczyt góry. Idealne miejsce do obstrzału – Kamata z pewnością upatrzył je wcześniej.

Potyczka zakończyła się już. Była najwyraźniej niedługa. Wypadłszy z przełazu, shinobi z marszu zaatakowali czarne kurtki od tyłu.

Pośrodku polany siedział na pniu Tamba, palił fajkę. Pozostali ninja znosili zabitych. Widowisko było okrutne i jakby nierealne: nad ścielącym się u ziemi oparem przemykały pary bezgłośnych cieni, unosiły za ręce i nogi ciała (także czarne, lecz o białych twarzach) i układały je rzędami przed wodzem.

Radca tytularny przeliczył: cztery rzędy po osiem ciał w każdym, a z boku jeszcze jeden trup – najpewniej starego rozbójnika Kama ty. Nikt nie ocalał. Don Tsurumaki nie dowie się nawet, co stało się z jego oddziałem…

Wstrząśnięty złowrogim obrazem Fandorin nie dostrzegł, jak wróciła do niego Midori. Chrypliwy głos wyszeptał mu w samo ucho:

– To, że się spóźniłam, nie znaczy, że skończyliśmy ze sobą. Giętka ręka objęła go w pasie, pociągnęła z powrotem ku wyjściu z tunelu.

– Wejdę do historii jōjutsu jako wielka odkrywczyni – szeptała Midori, wpychając radcę tytularnego w dziuplę. – Przyszła mi do głowy bardzo interesująca kompozycja. Nazwę ją „miłość kretów”.


Jeszcze piękniejsza

Niż miłość dwóch flamingów.

Jest miłość kretów.

Загрузка...