Rozlana sake

Tamba powiedział:

– Padać trzeba, jak pada na ziemię sosnowa igła: bezgłośnie i płynnie. A ty padasz jak podcięte drzewo. Mo ikkai *.

Erast Pietrowicz wyobraził sobie sosnę, porosłe igłami gałązki. Oto jedna z igieł odrywa się i leci, wirując, w dół, miękko opada na trawę. Podskoczył, obrócił się w locie na płask, uderzył w ziemię.

Mo ikkai.

Igiełki sypały się jedna za drugą. Wyobrażona gałązka całkiem już wyłysiała, musiał wziąć następną, lecz po każdym upadku słyszał nieodmienne:

Mo ikkai.

Erast Pietrowicz posłusznie nabijał sobie siniaki, lecz nade wszystko miał ochotę nauczyć się walczyć. Jeśli nie tak jak Tamba, to choćby tak jak niezapomniana Neko-chan. Jednakże jōnin nie śpieszył się z tym, ograniczając się na razie do teorii. Mówił, że z początku trzeba wyuczyć się oddzielnie każdej z trzech zasad walki: nagare - płynności, hen-kan - zmienności i najzawilszej, rinkyóhen – zdolności improwizacji zależnie od stylu przeciwnika.

Z punktu widzenia radcy tytularnego najłatwiej było przyswoić wiedzę o ciosach w ważne życiowo punkty. Póki trwała nauka trudno wyrażalnych i trudno zrozumiałych zasad ninjutsu, można się było posłużyć nawykami angielskiego boxing i francuskiej savate *.

W notatniku pojawiły się rysunki części ludzkiego ciała ze strzałkami rozmaitej długości, zależnie od siły ciosu, i zagadkowymi komentarzami w rodzaju: „Soda (VI kr.) – czas. parał., lekko, bo nat. zg.”. Albo: „Wanshun (m. trójgł.) – czas. parał, ręki, lekko, bo złam.”.

Największy problem nastręczyły niespodzianie lekcje oddychania. Tamba ciasno krępował ucznia rzemieniem w pasie, po czym ten miał wykonać dwa tysiące wdechów dostatecznie głębokich, by wydęła się dolna część brzucha. Po tym prostym na pozór ćwiczeniu tak bolały mięśnie, że pierwszego wieczoru Fandorin przypełzł do swej izby zgięty wpół, w wielkiej obawie, że nocą nie zdoła kochać Midori.

Zdołał.

Natarła mu zadrapania i sińce leczniczą maścią, a potem pokazała, jak pozbyć się bólu i zmęczenia za pomocą ketsuin, magicznego splotu palców. W myśl jej wskazówek Erast Pietrowicz przez kwadrans wykręcał palce i składał je w bajecznie pogmatwane supły, po czym uczucie rozbicia odjęło jak ręką, a ciało wypełniła energia i siła.

Za dnia kochankowie nie mieli okazji się widzieć – Fandorin zgłębiał sekrety prawidłowego padania i oddychania, Midori zajmowały jakieś własne sprawy. Lecz noce należały do nich bez reszty.

Radca tytularny nauczył się obywać dwiema godzinami odpoczynku. Okazało się, że posiadłszy sztukę prawidłowego snu, nie trzeba więcej dla odzyskania sił.

Zgodnie z mądrą nauką jōjutsu, każda kolejna noc była niepodobna do poprzedniej i nosiła własną nazwę: „krzyk czapli”, „złoty łańcuszek”, „lisica i borsuk”. Midori mówiła, że jednostajność to zguba namiętności.

Wcześniej życie Erasta Pietrowicza nosiło głównie kolor bieli – barwy dnia. Teraz zaś, skoro czas snu tak się skrócił, istnienie stało się dwubarwne: białe i czarne. Z tła, kulis prawdziwego życia, noc stała się pełnoprawną jego częścią, niezmiernie wzbogacając całokształt.

Przestwór czasu rozszerzył się od zachodu po świt, mieszcząc w sobie ogrom doznań: i odpoczynek, i namiętność, i cichą rozmowę, i nawet beztroskę – oboje byli przecież tak młodzi.

Pewnego razu na przykład założyli się, kto jest szybszy: Midori w biegu czy Fandorin na welocypedzie.

Zadali sobie trud przedostania się na tamtą stronę rozpadliny, gdzie czekał na właściciela Royal Crescent Tricycle, i zeszli do stóp góry, by podjąć wyścig po ścieżce.

Z początku Erast Pietrowicz wyrwał się naprzód, ale po półgodzinie, zmęczony kręceniem pedałów, zwolnił tempo i Midori jęła go doganiać. Biegła lekko i równo, ani trochę nie przyśpieszając oddechu. Przegoniła welocypedystę około dziesiątej wiorsty i stopniowo zwiększała dystans.

Dopiero teraz Fandorin domyślił się, jak Midori zdołała w jedną noc przynieść do Jokohamy leczniczą trawę maso z południowego stoku góry Tanzawa. Po prostu przebiegła piętnaście ri w jedną stronę, a potem tyleż z powrotem. Sto dwadzieścia wiorst! I nazajutrz to samo! Dlatego tak się zaśmiała, gdy pożałował zagonionego konia…

Pewnego razu próbował wszcząć rozmowę o przyszłości, lecz w odpowiedzi usłyszał:

– W języku japońskim nie ma czasu przyszłego, tylko przeszły i teraźniejszy.

– Ale przecież coś jednak z nami, mimo wszystko, będzie: z tobą i ze mną – nalegał Erast Pietrowicz.

– Owszem – odpowiedziała poważnie. – Tylko nie zdecydowałam jeszcze, czy „liść jesienny”, czy może „słodka łza”. Każdy z tych epilogów ma swoje zalety.

Zmartwiał. Nie mówili już o przyszłości.


* * *

Wieczorem czwartego dnia Midori rzekła:

– Dziś nie tykamy się wzajem. Będziemy pić wino i rozmawiać o pięknie.

– Co znaczy „nie tykamy”? – obruszył się Erast Pietrowicz. – Obiecałaś mi przecież „srebrzystą pajęczynkę”.

– „Srebrzysta pajęczynka” – to noc spędzona na wyrafinowanej, pełnej uczuć rozmowie, łączącej dwie dusze niewidzialnymi nićmi. Im subtelniej sza to pajęczynka, tym dłużej utrzyma motylka miłości.

Fandorin próbował się buntować:

– Żadnej pajęczynki! Motylek nigdzie nie odfruwa. Lepiej „lisica i borsuk”, jak wczoraj!

– Namiętność nie znosi powtórzeń i żąda odpoczynku – pouczyła go z naciskiem Midori.

– Moja nie żąda.

Tupnęła nogą.

– Które z nas jest mistrzem jōjutsu? Ty czy ja?

– Sami mistrzowie dokoła. Co za życie! – burknął Erast Pietrowicz, kapitulując. – No dobrze. O jakim więc pięknie będziemy mówić całą noc?

– Na przykład o poezji. Jakie dzieło poetyckie kochasz ponad wszystko?

Wicekonsul zamyślił się, a Midori postawiła na stoliku dzbanuszek sake i usiadła, krzyżując nogi.

– No, nie wiem… – powiedział przeciągle. – Mnie się podoba Eugeniusz Oniegin. Utwór rosyjskiego poety P-puszkina.

– Zadeklamuj mi go. I przetłumacz.

Oparła łokcie na kolanach, gotując się do słuchania.

– Ależ nie umiem go na pamięć! To parę tysięcy wierszy.

– Jak można kochać utwór, liczący parę tysięcy wierszy? Po co aż tyle? Gdy poeta tworzy coś długiego, najpewniej nie ma nic do powiedzenia.

Obrażony w imieniu geniusza rosyjskiej poezji, Fandorin spytał ironicznie:

– A ileż linijek liczy twój ulubiony wiersz?

– Trzy – odrzekła poważnie. – Nade wszystko lubię trójwiersze hokku. Zawierają tak mało, a przy tym tak wiele. Każde słowo znajduje się na swoim miejscu i żadne nie jest zbędne. Jestem pewna, że bodhisattwowie rozmawiają między sobą samymi hokku.

– Wyrecytuj coś – poprosił zaintrygowany Erast Pietrowicz. – Jestem ciekaw.

Na wpół przysłoniła oczy powiekami i zadeklamowała śpiewnie:


Mój łowco ważek,

O, jakże mnie daleko

Dzisiaj odbiegłeś.


– Ładne – przyznał Fandorin. – Tylko nic nie zrozumiałem. Co to za łowca ważek? Gdzie odbiegł? I po co?

Midori otwarła oczy i powtórzyła marzycielsko:

Doko made itia yara… Jak pięknie! Żeby w pełni zrozumieć hokku, trzeba posiąść szczególną wrażliwość lub tajemną wiedzę. Gdybyś wiedział, że wielka poetka Chiyo napisała ten wiersz na śmierć swego małego synka, nie patrzyłbyś na mnie tak protekcjonalnie, prawda?

Zamilkł, wstrząśnięty głębią siły i uczucia, otwierającą się nagle w tych trzech prostych, powszednich wersach.

– Hokku podobne jest ciału, w którym kryje się niewidzialna, nieuchwytna dusza. Tajemnica ukryta jest w ciasnej przestrzeni pomiędzy pięcioma sylabami pierwszej linijki, która zwie się kami-no-ku, a siedmioma sylabami drugiej linijki, która zwie się naka-no-ku, po czym między siedmioma sylabami naka-no-ku a pięcioma sylabami ostatniej, trzeciej linijki. Zwie się ona simo-no-ku. Jak by to ująć, żebyś zrozumiał? – Twarz Midori rozjaśnił figlarny uśmiech. – Niech spróbuję. Dobre hokku przypomina sylwetkę pięknej kobiety lub elegancko odsłoniętą część jej ciała. Zarys, szczegół podniecają dużo bardziej niż całość.

– Ja tam wolę całość – oznajmił Fandorin, położywszy jej rękę na kolanie.

– Bo jesteś młokos i dzikus. – Po palcach boleśnie trzepnął go wachlarz. – Osobie wyrafinowanej dość dojrzeć skrawek Piękna, a wyobraźnia w mig dośpiewa resztę, i to jeszcze nad wyraz ją wzbogacając.

– Skądinąd to samo mówi Puszkin – burknął radca tytularny, dmuchając na stłuczone palce. – A twój ulubiony wiersz, choć piękny, nie jest nazbyt wesoły.

– Prawdziwe piękno zawsze jest smutne.

Erast Pietrowicz zdziwił się.

– Czyżby?

– Są dwa piękna: piękno radości i piękno smutku. Wy, ludzie Zachodu, wolicie pierwsze – my drugie. Bowiem piękno radości trwa nie dłużej niż lot motyla. A piękno smutku jest twardsze niż kamień. Kto pamięta miliony szczęśliwych zakochanych, co przeżyli spokojnie życie, zestarzeli się i umarli? A o miłości tragicznej tworzy się pieśni żyjące wieki. Wypijmy, a potem znów pomówimy o Pięknie.

Lecz porozmawiać o Pięknie nie było im dane. Erast Pietrowicz wzniósł czarkę i oznajmił:

– Piję za piękno radości.

– A ja, Japonka, piję za piękno żalu – odrzekła Midori i wypiła. On zaś nie zdążył.

Noc przeszył wściekły krzyk: TSUME-E-E!!!. Echem odpowiedziało mu wycie, które wydarło się z mnóstwa gardeł. Ręka Fandorina drgnęła, sake rozlało się na tatami.


Zadrżała ręka,

Na stół polał się trunek.

Bardzo zła wróżba.

Загрузка...