Ostatni uśmiech

Owego dnia ujrzał ją raz jeszcze. Nic w tym dziwnego, Jokohama to niewielkie miasto.

Wieczorem Erast Pietrowicz wracał Main Street do konsulatu po spotkaniu z sierżantem i inspektorem i widział, jak obok otwartym landem przejechał ognistowłosy Bullcox ze swą nałożnicą. Anglik był w czymś malinowym (Fandorin ledwie nań spojrzał), jego towarzyszka zaś w czarnej obcisłej sukni i kapeluszu ze strusim piórem – nieważka woalka nie zakrywała twarzy, otaczając ją tylko nikłą czarną mgiełką.

Radca tytularny ukłonił się lekko, zadbawszy, by ruch nie wyraził niczego prócz najzwyklejszej uprzejmości. O-Yumi na ukłon nie odpowiedziała, ale rzuciła dziwnie przeciągłe spojrzenie, w którego sens Erast Pietrowicz długo jeszcze starał się wniknąć. Poszukujące? Odrobinę zalęknione? Chyba tak: starała się jakby wypatrzyć w jego twarzy coś, co chciał skryć – żywiąc nadzieję, a przy tym lękając się, że owo coś znajdzie.

Z niemałym trudem zmusił się do wyrzucenia z głowy tych pustych myśli i powrotu do rzeczywistości.


* * *

Kolejny raz spotkali się nazajutrz po południu. Z Tokio do policji municypalnej przybył kapitan-lejtnant Bucharcew sprawdzić, jak toczy się śledztwo. W porównaniu z pierwszym spotkaniem attaché morski zdał się istnym aniołem. Wobec radcy tytularnego najzupełniej się zmienił, przejawiał szacunek, mało mówił i uważnie słuchał.

Niczego nowego się odeń nie dowiedzieli. Tyle tylko, że minister Ōkubo pozostaje pod ochroną we dnie i w nocy, prawie nie opuszcza swojej rezydencji i strasznie się na to wścieka. Może nie wytrzymać obiecanego tygodnia.

Erast Pietrowicz wyłożył krótko rodakowi stan rzeczy. Satsumczycy znikli bez śladu, obserwację Garbusa wzmożono, bo teraz już było jasne, że miał łączność ze spiskowcami, ale pożytek z tej inwigilacji był bliski zera. Gospodarz Rakuena cały czas tkwi u siebie, nad ranem idzie do domu spać, potem wraca do spelunki. Brak jakichkolwiek punktów zaczepienia.

Fandorin zademonstrował jeszcze Bucharcewowi zebrane poszlaki, specjalnie na tę okazję wyłożone na stole sierżanta: trzy miecze, celuloidowy kołnierzyk i lustro.

Dwa ostatnie przedmioty kapitan – lejtnant oglądał przez lupę, potem przez tę samą lupę długo wpatrywał się w opuszkę własnego palca, wzruszył ramionami i orzekł: „Bzdurologia”.

Odprowadzany do powozu, agent podzielił się myślą o szczególnej wadze powierzonej Fandorinowi sprawy.

– …Możemy albo zwiększyć nasze wpływy do niebywałych wyżyn, jeśli uda się panu ująć zabójców, albo poderwać swą reputację i wzbudzić niechęć wszechmogącego ministra, który nie daruje nam, żeśmy wepchnęli go do klatki – w zaufaniu zniżył głos Mścisław Mikołajewicz.

Radca tytularny słuchał z lekkim grymasem. Po pierwsze dlatego, że i tak wszystko to wiedział, a po drugie, drażniła go familiarność, z jaką bubek z ambasady położył mu rękę na ramieniu.

Nagle Bucharcew przerwał w pół słowa i gwizdnął.

– Ależ sikorka!

Fandorin obejrzał się. W pierwszej chwili jej nie poznał, gdyż tym razem była w misternej wysokiej fryzurze, ubrana po japońsku: w białym kimonie w niebieskie irysy pod błękitną parasolką. Takie ślicznotki zdarzało się Erastowi Pietrowiczowi widywać na barwnych drzeworytach ukiyoe. Po paru dniach spędzonych w Japonii doszedł już do wniosku, że wytworne ślicznotki z ukiyoe to taki sam wymysł, jak wszystkie inne fantazje europejskiego japonizmu, ale O-Yumi w niczym nie ustępowała pięknościom dawnego malarza Utamaro, którego prace kosztowały dziś w paryskich galeriach spore pieniądze.

Przepłynęła obok, zerknąwszy z ukosa na Erasta Pietrowicza i jego towarzysza. Fandorin ukłonił się, Bucharcew szarmancko zasalutował.

– Ależ szelmutka, szelmutka… – wysapał attaché morski. – Uwielbiam te ich kołnierze. Na swój sposób to pikantniejsze od naszych dekoltów.

Wysoki kołnierz kimona był z tyłu opuszczony. Erast Pietrowicz nie mógł oderwać oczu od delikatnych pukli włosów, od bezbronnego wgłębienia na obnażonym karku, lecz nade wszystko od uderzająco, po dziecinnemu, odstających uszu. „Toż ona najpewniej jest jeszcze zupełnym dzieckiem – przemknęło mu naraz przez głowę. – Jej ironia to tylko maska, ochrona przed brutalnym, okrutnym światem, w którym przyszło jej żyć. Jak kolce na krzaku róży”.

Z Bucharcewem rozstał się w roztargnieniu, ledwie odwróciwszy doń głowę. Cały czas patrzył w ślad subtelnej figurki, płynnie przecinającej plac.

Naraz O-Yumi zatrzymała się, jakby uczuła jego wzrok.

Odwróciła się, ruszyła z powrotem.

Pojąwszy, że nie tylko wraca, lecz kieruje się wprost ku niemu, Fandorin zrobił ku niej kilka kroków.

– Proszę strzec się tego człowieka – szybko powiedziała O-Yumi, wskazując podbródkiem odjeżdżającego kapitana-lejtnanta. – Nie wiem, kim on jest, ale widzę: przedstawia się jako pański przyjaciel, obejmuje pana ramieniem, a w istocie życzy panu jak najgorzej. Dziś napisał albo napisze na pana donos.

Po tych słowach chciała odejść, lecz Erast Pietrowicz nie pozwolił, zastąpił jej drogę. Z zakratowanego okna komisariatu żarłocznie śledziły tę scenę dwie wynędzniałe, brodate fizjonomie. Dyżurujący u wejścia konstabl także popatrywał z uśmieszkiem.

– Uwielbia pani efektownie znikać, ale tym razem żądam odpowiedzi. Cóż to za bzdura z donosem? Kto to pani powiedział?

– Jego twarz, a ściślej zmarszczka w kąciku lewego oka w zestawieniu z linią i barwą warg. – O-Yumi uśmiechnęła się z lekka. – Nie trzeba tak na mnie patrzeć, nie żartuję i nie mącę panu w głowie. Po prostu u nas, w Japonii, istnieje prastara nauka ninsō, która pozwala czytać w ludzkich twarzach jak w otwartej księdze. Sztuką tą władają tylko nieliczni, ale nasza rodzina wydaje mistrzów ninsō już od dwustu lat.

Przed przybyciem do Japonii radca tytularny, oczywiście, roześmiałby się, słysząc podobne bajki, ale teraz już wiedział, że w tym kraju istnieje zaiste niezliczona ilość najbardziej niewiarygodnych „sztuk”, i dlatego, miast się zaśmiać, zapytał:

– Czytać w twarzy jak w księdze? Czy to coś w rodzaju fizjonomistyki?

– Tak, ale o wiele szersze i szczegółowsze. Mistrz ninsō umie zbadać i kształt głowy, i budowę ciała, chód i głos – jednym słowem, wszystko, co człowiek zdradza na swój temat zewnętrznemu światu. Umiemy rozróżniać sto czterdzieści cztery odcienie barw skóry, dwieście dwanaście typów zmarszczek, trzydzieści dwa zapachy i wiele, wiele innych cech. Mnie daleko do mistrzostwa, jakim włada mój ojciec, ale mogę ściśle określić wiek, myśli, niedawną przeszłość i najbliższą przyszłość człowieka…

Usłyszawszy o przyszłości, Fandorin zrozumiał, że jednak robi się z niego durnia. A on oczywiście uwierzył!

– No, a czym to ja się dziś zajmowałem? Albo nie: lepiej proszę rzec, o czym myślałem? – Uśmiechnął się ironicznie.

– Od rana bolała pana głowa, o, tu. – Lekkie palce ledwo dotknęły jego skroni, a on drgnął – ze zdziwienia (bo co do bólu głowy odgadła), a może od samego dotyku. – Opadły pana smętne myśli. Rano często się to panu zdarza. Myślał pan o kobiecie, której już nie ma. I myślał pan o innej kobiecie, która żyje. Miał pan przed oczyma najrozmaitsze obrazy, od których zrobiło się panu gorąco.

Erast Pietrowicz zalał się rumieńcem, lecz czarodziejka, szelmowsko uśmiechnięta, porzuciła temat.

– To nie czary – rzekła poważniej – ale plon wielowiekowych badań, prowadzonych przez ludzi nadzwyczaj spostrzegawczych i oddanych swemu zadaniu. Prawa połowa twarzy – to pan. Lewa połowa – to związani z panem ludzie. Jeśli, na przykład, widzę na prawej skroni malutki pryszczyk barwy inshoku, wiem, że to człowiek zakochany, a taki sam pryszczyk na lewej skroni znaczy, że ktoś go kocha.

– A jednak drwi pani ze mnie!

O-Yumi pokręciła głową.

– Niedawną przeszłość odtworzyć można na podstawie dolnych powiek. Najbliższą przyszłość – górnych. Pozwoli pan?

Białe palce znów dotknęły jego twarzy. Przemknęły po brwiach, połaskotały rzęsy. Fandorin poczuł, że kamienieje. Nagle O-Yumi odskoczyła. W jej oczach był lęk.

– Co… co takiego? – zapytał ochryple. Nagle zaschło mu w gardle.

– Dzisiaj zabije pan człowieka! – wyszeptała ze zgrozą, odwróciła się i pobiegła przez plac.

Z trudem powstrzymał się przed rzuceniem za nią w pogoń, ale w porę się opanował. Nie tylko nie pobiegł, ale jeszcze się odwrócił, wyjął z cygarnicy cienką manilę. Zapalić ją zdołał dopiero czwartą zapałką.

Radcę tytularnego trzęsło – zapewne ze złości.

– Kłapoucha kokietka! – wyszeptał. – A ja też niezły! Słuchałem jej jak zaczarowany!

Nie ma się co oszukiwać! Zadziwiająca kobieta. „Lecz może rzecz nie w niej samej – oświeciło naraz Erasta Pietrowicza. – Istnieje między nami jakaś dziwna więź”. Sam zdziwił się tą myślą, ale do końca domyśleć jej nie zdołał, gdyż w owej chwili zaszło coś takiego, że tajemnicze piękności wyleciały mu z głowy.

Najpierw skądś dobiegł brzęk tłuczonego szkła, potem wściekły ryk:

Stop, stop, the bloody ape! *

Fandorin poznał głos Lockstona i rzucił się z powrotem w stronę komisariatu. Przebiegł korytarzem, wpadł do gabinetu sierżanta i ujrzał, jak ten, klnąc wściekle, próbuje wyleźć przez okno, ale dość nieudolnie; przeszkadzają mu ostre odłamki. W pomieszczeniu jadowicie cuchnęło spalenizną, nad podłogą kłębił się dym.

– Co się stało?

– To ten… sukinsyn… bydlę! – wrzeszczał Lockston, wskazując gdzieś palcem.

Fandorin zobaczył człowieka w krótkim kimonie i słomianym kapeluszu, biegnącego co sił w stronę bulwaru.

– Dowody! – wyrzucił z siebie sierżant i palnął na odlew pięścią w okno. Rama wyleciała na zewnątrz.

Amerykanin zeskoczył w dół.

Erast Pietrowicz obejrzał się na stół, gdzie jeszcze dziesięć minut temu leżały miecze, kołnierzyk i lustro. Tliła się tam wciąż sukienna wykładzina, żarzyły się jakieś papiery. Miecze były całe, ale celuloid zwinął się w osmaloną trąbkę, a pokryta sadzą powierzchnia lustra rozpływała się i falowała.

Oglądać całej tej ruiny nie miał zresztą czasu. Radca tytularny przerzucił się przez parapet i kilkoma susami dogonił bizonowatego sierżanta. Krzyknął:

– Skąd pożar?

– Ucieknie! – ryknął tamten zamiast odpowiedzi. – Odetniemy go przez Gwiazdę!

Uciekinier w istocie skrył się już za węgłem.

– Wszedł! Do mnie! Kłaniał się! – wrzeszczał Lockston, tylnym wejściem wdzierając się do saloonu Gwiazda. – Potem nagle jajko! O stół! I dym, płomień!

– Jak to jajko? – krzyczał Fandorin.

– Nie wiem. Słup ognia, a sam zaraz plecami w szkło. Diabelski małpiszon!

Co do małpy, wyjaśniło się zatem, lecz co do ognistego jajka Fandorin wciąż nic nie rozumiał. Pogoń przemknęła półmroczną salkę, wypadła na zalany słońcem Bund. Słomkowy kapelusz majaczył o jakieś dwadzieścia kroków, z zadziwiającą szybkością lawirując między przechodniami. „Małpa” chyżo umykała pogoni.

– To on! – jęknął Erast Pietrowicz, wpatrując się w szczupłą, niewysoką sylwetkę. – Jak nic to on!

Obok kantoru wymiany dyżurował konstabl, trzymając w zgięciu łokcia karabin.

– Co się gapisz? – warknął Lockston. – Łap go!

Policjant ruszył z miejsca, i to tak szparko, że przegonił i szefa, i wicekonsula, lecz i on dopaść przestępcy nie zdołał. Biegnący skręcił z bulwaru w pusty zaułek, jednym rzutem pokonał mostek nad kanałem. Tam pod pasiastą markizą kawiarni Parisienne siedziała przyzwoita publiczność. Zza stolika uniosło się tyczkowata postać – Lancelot Twiggs.

– Panowie, o co chodzi?

Lockston tylko machnął i doktor rzucił się za członkami grupy śledczej, krzycząc:

– Ale co się stało? Za kim to, panowie?

Uciekinier wysforował się na dobre pół setki kroków, i dystans wciąż się zwiększał. Nie oglądając się ani razu, mężczyzna mknął po drugiej stronie kanału.

– Pryśnie… – wysapał sierżant. – Tam jest Tubylcze Miasto, istny labirynt!

Wyciągnął z kabury rewolwer, lecz nawet nie strzelił. Dla kolta była nieco za daleko.

– Dawaj!

Naczelnik policji wyrwał konstablowi karabin, przyłożył go do ramienia, powiódł lufą w ślad za zręcznym uciekinierem i wypalił.

Słomkowy kapelusz poleciał w jedną stronę, właściciel w drugą. Upadł, kilka razy się obrócił i legł bez ruchu, rozrzuciwszy ręce.

W kawiarni rozszedł się szum. Pozrywano się z krzeseł.

– Otóż to! Uff! – Lockston otarł rękawem pot. – Panowie, biorę was na świadków: gdybym nie strzelił, przestępca uciekłby.

– Kapitalny strzał! – pochwalił Twiggs tonem znawcy.

Przez mostek szli bez pośpiechu. Na przedzie zwycięski sierżant z dymiącym karabinem, dalej Fandorin z doktorem, potem konstabl, a w pełnym czci oddaleniu ciekawska gawiedź.

– Jeśli położył go pan na dobre, jesteśmy w ślepym zaułku – z troską powiedział Erast Pietrowicz. – I odcisków palców już nie ma.

Amerykanin wzruszył ramionami.

– A po co nam one, jeśli jest ten, kto je zostawił? Celowałem w plecy. Może żyje?

Przypuszczenie potwierdziło się bezzwłocznie, i to w nader nieoczekiwany sposób. Leżący nagle skoczył na równe nogi i jakby nigdy nic z dawną szybkością puścił się wzdłuż kanału.

Gawiedź aż stęknęła. Lockston zamrugał oczyma.

– Ki diabeł? No i żyje!

Znów podniósł karabin, ale nie był to nowoczesny winchester, lecz jednostrzałowy włoski vetterli. Zakląwszy, sierżant rzucił konstablowi bezużyteczną broń i wyszarpnął kolta.

– Proszę dać! Proszę dać mnie – ożywił się doktor. – Pan nie trafi! – I niemal siłą wyrwał mu rewolwer.

Przyjął wzorową pozę pojedynkowicza, zmrużył oko. Gruchnął wystrzał.

Biegacz znów upadł, tym razem na twarz.

W tłumie rozległy się oklaski. Lockston stał, gładząc podbródek, jego podwładny ładował swój karabin. Tylko Fandorin rzucił się naprzód.

– Proszę się nie śpieszyć! – zatrzymał go Twiggs i z zimną krwią objaśnił: – Już się nie ruszy. Przebiłem mu kręgosłup na wysokości pasa. Ma się rozumieć, okrutne, ale jeśli to uczeń tych shinobi, jedyny sposób złapania go żywcem – to sparaliżować gościa. Trzymaj pan swojego kolta, Walter, i dziękuj pan Bogu, że zawsze o tej porze pijam herbatę w Parisienne. Inaczej w żadnym razie…

– Patrzcie! – krzyknął Fandorin.

Leżący podniósł się na czworaki, potem wstał, otrzepał się jak mokry pies i ogromnymi susami pomknął dalej.

Teraz nikt już nie „achał” ani nie wrzeszczał. Wszyscy w zdumieniu milczeli.

Lockston otworzył ogień z rewolweru, lecz wciąż nie trafiał. Doktor wciąż łapał go za rękę i prosił o użyczenie broni. O drugim rewolwerze na pasie sierżanta obaj zapomnieli.

Erast Pietrowicz ocenił odległość (siedemdziesiąt kroków, a do szarych bud Miasta Tubylczego nie więcej niż sto) i zwrócił się do konstabla:

– Załadowany? Dajcie.

Wycelował według wszelkich strzeleckich reguł, wstrzymał oddech, wyrównał szczerbinkę. Wyprzedzenie wziął bardzo małe. Strzał trafiał się niemal bezpośredni. Jedna kula, chybić nie wolno.

Nogi zaczarowanego biegacza migały błyskawicznie. Nie wyżej kolan, bo można zabić, przykazał sobie radca tytularny i nacisnął spust.

Jest! Postać w kimonie padła po raz trzeci. Ale teraz prześladowcy nie pozostali na miejscu, lecz co tchu rzucili się naprzód.

Było widać, że postrzelony rusza się, próbuje wstać. Podniósł się nawet, podskoczył na jednej nodze. Zachwiał się, padł, podpełzł do wody, pozostawiając na ziemi krwawy ślad.

Najdziwniejsze ze wszystkiego było, że – jak wcześniej – nie obejrzał się ani razu.

Kiedy do rannego zostało ledwie ze dwadzieścia kroków, przestał pełznąć. Widać pojął, że nie umknie. Zrobił szybki ruch. W słońcu błysnęło wąskie ostrze.

– Szybciej! Zaraz poderżnie sobie gardło! – krzyknął doktor.

Ale shinobi postąpił inaczej. Opisał nożem szybki krąg wokół twarzy, całkiem jakby chciał ją umieścić w owalnej ramce. Potem lewą ręką schwycił za podbródek i z głuchym rykiem szarpnął. Pod nogi Erasta Pietrowicza poleciała jakaś szmata. Fandorin omal się nie potknął, gdy zrozumiał, co to takiego: odcięta i zdarta skóra twarzy, z jednej strony czerwona, z drugiej podobna do skórki mandarynki.

I tu straszliwy człowiek nareszcie się obejrzał.

Erastowi Pietrowiczowi w trakcie niedługiego życia zdarzało się widzieć niemało rzeczy strasznych, a to i owo z przeszłości sprawiało, że budził się w nocy zlany zimnym potem. Nic jednak na świecie nie mogło być koszmarniejsze od tej purpurowej maski z białymi krążkami oczu i wyszczerzonymi zębami.

Kongōjō! - cicho, lecz wyraźnie wymówiły bezwargie usta, rozciągając się coraz szerzej i szerzej.

Dłoń z okrwawionym nożem podniosła się wolno do gardła.

Dopiero teraz Fandorin wpadł na pomysł zamknięcia oczu. I stał tak dotąd, dopóki nie minął atak mdlących zawrotów głowy.

– Więc to właśnie znaczy „odciąć sobie twarz”! – rozległ się ożywiony głos doktora Twiggsa. – Naprawdę odciął, bez żadnej metafory!

Najspokojniej ze wszystkich zachowywał się Lockston. Schylił się nad trupem, leżącym, chwała Bogu, plecami do góry. Dwie dziurki w kimonie, jedna wyżej, druga niżej, połyskiwały metalicznym blaskiem. Sierżant rozdarł materiał i gwizdnął.

– Macie swoje czary!

Pod kimonem trup miał pancerz z cienkiej, hartowanej stali.

Dopóki Lockston objaśniał doktorowi, co zaszło na komisariacie, Fandorin stał z boku, daremnie próbując stłumić wściekłe bicie serca.

Wywołał je nie bieg, nie strzelanina ani nawet potworny widok odciętej twarzy. Po prostu urzędnikowi przypomniały się słowa, krótko wcześniej wypowiedziane ochrypłym, kobiecym głosem: „Dzisiaj zabije pan człowieka”.

– Okazuje się, że mister Fandorin miał rację – rozłożył ręce doktor – to w istocie ninja, jak najbardziej autentyczny. Nie wiem, jak i gdzie poznał tajniki rzemiosła, ale nie może być wątpliwości. Stalowy napierśnik, który ochronił go od dwóch pierwszych kul, opisany jest we wszystkich traktatach: nazywa się ninja-muneate. Ogniste jajko – to torinoko, pusta skorupka, do której shinobi nalewali przez dziurkę płyn zapalający. A widzieliście, jak się wyszczerzył przed śmiercią? W księgach o ninja wciąż napotykałem dziwny termin „ostatni uśmiech”. Ale nie wyjaśniano tam, co to takiego. No tak… mało apetyczne widowisko!


O, jakże chce się

Uśmiechnąć z całej duszy,

Choćby na koniec.

Загрузка...