Nieczęsto, lecz zdarza się spotkać kobietę silniejszą niż ty sam. Wtedy nie pusz się, nie wypinaj piersi, lecz na odwrót – pokaż, żeś slaby, bezbronny. Najsilniejsze dziewczyny topnieją wówczas jak wosk, wszystko zrobią za ciebie, bylebyś się nie wtrącał.
We wsi przeklętych shinobi był zaledwie jeden obiekt, mogący zaciekawić miłośnika kobiecości – siedemnastoletnia Etsuko. Rzecz jasna, nie żadna piękność, lecz jak to mówią, na bezrybiu i rak ryba. Reszta kobiecej ludności Kakushimury * (nazwę wsi Masa wymyślił sam, bo shinobi nie nazwali jej wcale) składała się ze starej wiedźmy Neko-chan (niczego sobie koteczka!) *, brzemiennej żony ryżego Gohei, jednookiej Sae i piętnastoletniej Tampopo. Dwie smarkule, dziewięciu- i jedenastoletnia, się nie liczyły.
Pierwszego dnia Masa nie zbliżał się do upatrzonej zdobyczy – popatrywał z dala, obmyślając plan działań. Dziewczyna była niczego sobie, godna uwagi. Robotna, zręczna, podśpiewująca. I w ogóle ciekawe, jak to się tam, u ichinoku, kobiet ninja, wszystko odbywa. Jeśli taka potrafi zrobić w skoku trzy salta czy wbiec po ścianie na dach (sam to widział!), to jakież sztuczki wyprawiać musi w chwilach namiętności? Będzie przynajmniej co wspomnieć, o czym ludziom opowiedzieć.
Z początku oczywiście należało wyjaśnić, czy nie należy do któregoś z mężczyzn. Tego by tylko brakowało, żeby ściągnąć sobie na kark gniew któregoś z tych diabłów.
Masa posiedział godzinkę w kuchni u Koteczki, pochwalił jej ryżowe chlebki i pomału wszystkiego się wywiedział. Jest narzeczony, nazywa się Ryudzo, bardzo dobry chłopak, ale już rok, jak uczy się za granicą.
No, to niech się uczy.
Teraz można się było wziąć do rzeczy.
Parę dni Masa stracił na to, żeby oswoić obiekt. Żadnych namiętnych spojrzeń czy, Buddo uchowaj, aluzji. Jej smutno bez narzeczonego, on też tęskni za domem wśród obcych, są prawie w jednakowym wieku – jakże nie znaleźć tematu do rozmów?
Naplótł jej o jokohamskich cudach (szczęściem Etsuko w gaijińskim mieście jeszcze nie bywała). Trochę, naturalnie, podkoloryzował, ale tylko, żeby było ciekawiej. Leciutko skierował rozmowę na osobliwe pościelowe nawyki gaijinów. Dziewczynie zabłysły oczy, usteczka się półotwarty: Aha! Choć i jest shinobi, ale krew ma żywą.
Upewniony na dobre co do szansy, przeszedł do kolejnej fazy. Jął wypytywać, czy to prawda, że kobiety itinoku mają prawo swobodnie rozporządzać swoim ciałem i że samo pojęcie zdrady mężczyzny czy narzeczonego wcale u nich nie istnieje.
– Jak może zdradzić jakaś dziurka w ciele? Zdradzić może tylko dusza, a duszę mamy wierną – dumnie odpowiedziała Etsuko, mądrala.
Jej dusza była Masie kompletnie na nic, całkowicie wystarczyłaby dziurka. Odrobinę pokluczył, że nigdy jeszcze nie obejmował kobiety, że jest okropnie nieśmiały i niepewny siebie.
– Przyjdź o północy nad rozpadlinę – szepnęła Etsuko. – Ja cię, skoro tak chcesz, obejmę.
– To będzie miłosierny uczynek – przemówił czule i zamrugał – niby ze skromności.
Miejsce na schadzkę wybrane było świetnie, trzeba oddać dziewczynie sprawiedliwość. Nocą nie ma tu żywej duszy, do najbliższego domu ze sto kroków. Strażników w Kakushimurze nie wystawiano. Po co? Z tamtej strony szczeliny są pod ziemią śpiewające deski. Gdy ktoś na nie nastąpi, huka puchacz – słychać z daleka. Tak że gdy z panem przełazili po linie, ani wiedzieli, że wieś gotowa jest na przyjęcie gości.
Z Etsuko wszystko rozegrało się szybko, aż nazbyt. Udawać niedoświadczonego młodzika, żeby ją lepiej rozpalić, nie było potrzeby. Wybiegła z krzaków, że aż wprost zbiła go z nóg, a w minutę później już pojękiwała, dyszała i pokrzykiwała, podskakując na Masie niczym kotka szarpiąca pazurami psa.
Niczego szczególnego w itinoku nie odkrył. Dziewucha jak dziewucha. Tylko uda jak z kamienia. Ścisnęła go nimi tak, że na biodrach zostaną mu jak nic siniaki. A wymyślności żadnej. Natsuko – nawet ta była ciekawsza.
Etsuko szeptała coś w zachwycie, gładziła Masę po jeżyku, łasiła się, a on nie mógł ukryć rozczarowania.
– Nie podobało ci się? – zapytała złamanym głosem. – Wiem, jestem nieuczona… „Obejdziesz się” – powiedział jōnin. Za to, wiesz, jak świetnie łażę po drzewach? Niczym prawdziwa małpa. Pokazać ci?
– No pokaż – zezwolił łaskawie Masa.
Etsuko zerwała się, podbiegła do martwej sosny i w niebywałym tempie, pracując rękami i nogami, wspięła się pod sam zwęglony wierzchołek.
Masie przyszła do głowy poetyczna myśl: żywa biel na martwej czerni. Pomyślał nawet, czyby nie stworzyć hokku o gołej dziewczynie na spalonej sośnie. Już i pierwsze dwie linijki miał w głowie – pięć sylab i siedem:
Sczerniała sosna.
Trzepotliwym motylkiem…
A co dalej? „Na niej dziewczyna” – zbyt prostackie. „Wzleciała w niebo miłość”… – to siedem sylab, a trzeba pięciu.
W poszukiwaniu natchnienia przeturlał się w pobliże sosny – nie warto było wstawać.
Nagle z góry doszedł dziwny, cmokający dźwięk. Z cichym jękiem Etsuko spadła z drzewa i runęła na ziemię o dwa kroki od Masy. Zmartwiały ze zgrozy zobaczył, że na białych plecach spod lewej łopatki sterczy gruba opierzona strzała.
Chciał skoczyć ku niej, zobaczyć, czy żyje.
Etsuko żyła. Nie obracając się i nie podnosząc głowy, kopnęła Masę tak, że przekoziołkował w bok.
– Uciekaj… – dobiegł go zdławiony szept.
Ale Masa nie pobiegł – nogi tak mu drżały, że nie uniosłyby chyba ciężaru ciała.
Noc wypełniły dźwięki.
Na ciemnej krawędzi rozpadliny wyłoniła się plama – jedna, druga, trzecia. W miejscu, gdzie shinobi umieścili tajną windę, na skraj urwiska zaczęli się wspinać czarni ludzie. Było ich mnóstwo. Masa patrzył na nich, leżąc w wysokiej trawie, i nie mógł się ruszyć, ogarnięty trwogą.
Jeden z czarnych podszedł do leżącej plackiem Etsuko i przewrócił ją nogą na plecy. Schylił się, w jego ręce zabłysło ostrze.
Nagle dziewczyna podniosła się, rozległo się chrypienie i teraz leżał już on, a Etsuko stała z mieczem w ręku, otoczona zewsząd przez tajemniczych intruzów. „Biała wśród czarnych” – przemknęło przez głowę Masy.
Dźwięk metalu, przekleństw, jęków i biała figurka znikła, a ludzie w czerni z chrzęstem rąbali coś leżącego na ziemi.
Masa wyraźnie usłyszał dziewczęcy głos, który krzyknął:
– Kongōjō!
Jeden z zabójców podszedł całkiem blisko. Urwał pęk trawy i jął wycierać ostrze. Dał się słyszeć głośny, urywany oddech.
Mętne światło księżyca na mgnienie przesączyło się przez cienkie chmury, i Masa wypatrzył kaptur z dziurkami zamiast oczu, patrontasz przez ramię, czarną kurtkę.
Ludzie Dona Tsurumakiego – otóż to! Na wzór shinobi zasłonili twarze, by nie bielały w ciemności.
Jak udało im się minąć „śpiewające deski”? Czyżby przyszli podziemnym przejściem? Lecz kto im je wskazał?
Masa odpełzł na czworakach w gąszcz, zerwał się, pobiegł.
Czarne kurtki nie traciły czasu. Z tyłu dobiegła przygłuszona komenda i ściółka zaskrzypiała pod szybkimi krokami.
Szybciej ku domom, podnieść alarm! Ludzie Dona nie będą rozróżniać, kto shinobi, a kto nie, zakatrupią, kogo popadnie.
Kiedy do pierwszej z chałup zostało ze dwadzieścia kroków, Masa pechowo wpadł w ciemności na sęk, rozharatał sobie policzek, a co najgorsze, nie mógł powstrzymać krzyku.
I zaraz ci z tyłu usłyszeli, i domyślili się, że zostali odkryci.
– TSUME-E! * - ryknął dowódczy bas. W odpowiedzi rozległ się chóralny ryk.
– Napad! Napad! – wrzasnął i Masa, ale prawie zaraz się zamknął, pojmując, że bez sensu ściąga na siebie niebezpieczeństwo.
Atakujący tak wrzeszczeli, tak tupali, że mieszkańcy Kakushimury nie mogli tego nie słyszeć.
Teraz, chcąc żyć, należało jak najszybciej ruszyć mózgiem. Dlatego Masa nie pobiegł ku domom, schował się za drzewo.
Nie minęło pół minuty, a obok przeleciał tłum czarnych kurtek, rozwijając się w biegu w półksiężyc, by otoczyć całą wyspę.
Tyralierą co pięć metrów rozjarzyły się wetknięte w ziemię pochodnie. Ognisty łańcuch przeciął cały las od skraju do skraju.
– Ognia!
Zatrzeszczały gęste salwy. Słychać było, jak kule walą w drewniane ściany, jak z wizgiem fruwają szczapy.
Ach, co za los! Jak wyciągnąć pana z tego piekła? Zaraz czarne kurtki zdobędą trzy pierwsze domy, po czym zaatakują siedzibę Tamby.
Masa w rozpaczy miotał się pośród sosen, lecz widział, że w żaden sposób nie uda mu się przemknąć przez oświetloną przestrzeń i łańcuch obławy.
Chrzęst gałęzi. Od rozpadliny biegł schylony człowiek. Czarna kurtka, czarny kaptur – widać odstał od swoich. Masa wpadł nań z boku, jednym ciosem zbił go z nóg, a potem dla pewności przycisnął kark leżącego kolanem i poczekał, aż trzaśnie. Mniejsza o hałas – palba trwała taka, że aż dzwoniło w uszach.
Zerwał z trupa spodnie i kurtkę, włożył. Twarz osłonił kapturem – całe szczęście, że ludziom Dona przyszedł do głowy tak dogodny fortel.
Zanim się z tym uporał, strzelanina ucichła. Przeszyte na wylot ściany z desek były całe w czarne kropki, niczym keks makowy, którym pasła Masę Natsuko. Jasno było prawie jak w dzień, tyle wokół płonęło pochodni.
Strzelcy wchodzili do domów pojedynczo, trzymając karabiny w pogotowiu. Potem wyłaniali się na powrót – we dwóch: wlekli trupy i kładli na ziemię. Schylony dowódca zaglądał w twarze.
Masa naliczył dziewięć dużych ciał i cztery małe – dwóch dorosłych brakowało.
– Tu nie ma Tamby! – oznajmił głośno dowódca. – I gaijina też nie ma. Są w domu nad przepaścią.
I odszedł, ale niedaleko, ledwie o parę kroków.
Naraz jedno z ciał ożyło. Mężczyzna (Masa poznał gadatliwego, zapobiegliwego Rakudę) kocim susem rzucił się dowódcy na pierś, błysnął nóż, lecz komendant czarnych kurtek okazał się szybki. Szarpnął głową, uchylając się od ciosu, cofnął się i potoczył po trawie. Ze wszystkich stron ruszyła pomoc, na ziemi zamrowił się niekształtny, czarny kłąb z mnóstwem sterczących rąk i nóg.
Korzystając z zamieszania jeszcze jedno ciało, tym razem małe, poruszyło się także. Był to ośmioletni Jaiti. Wstał, zachwiał się i otrząsnął. Dwie czarne kurtki chciały złapać malca, lecz ten smyrgnął między rozczapierzonymi rękami i w mig wlazł na drzewo.
– Łapaj! Łapaj! – wrzasnęli prześladowcy.
Gruchnęły wystrzały. Jaiti przeleciał na sąsiednie drzewo, potem na następne. Przebity kulą sęk złamał się w jego rękach, lecz diablik capnął inny.
Tymczasem wreszcie skończono z Rakudą. Dwie czarne kurtki zostały nieruchome na ziemi. Reszta odniosła martwego shinobi na bok. Pomogła dowódcy się podnieść. Ten wściekle odepchnął usłużne ręce, zrzucił z głowy kaptur. Błysnął rewolwer, kierując długą lufę na skaczącego po drzewach malca. Lufa opisała krótką krzywą, wypluła ognisty język i Jaiti jak kamień spadł w dół.
Masa aż zastygł z otwartymi ustami, zdumiony nie sprawnością strzelca, lecz blaskiem jego wygolonej czaszki. Tego człowieka widział już parę dni temu. Mnich-pątnik z noclegu w wiejskiej oberży z „brygadą budowlaną” Kamaty – to on!
I wszystko stało się absolutnie jasne.
Przewidujący człowiek ten Don Tsurumaki. Nie polegał bez reszty na wiernym, lecz mało rozgarniętym Kamacie. Doczepił do oddziału szpicla, który nie ujawniając się, wszystko wypatrzył, wszystko przewąchał. Widział pobojowisko na górze, wyśledził, gdzie jest wejście do podziemi, gdzie winda. Czysta robota, trzeba przyznać!
Mnich (jak nazwał w duchu Masa dowódcę czarnych kurtek) przeląkł się chyba, że któreś z zabitych ninja znów ożyje. Dobył z pochwy krótki miecz i wziął się do roboty. Klinga trzynaście razy uniosła się i trzynaście – spadła. Pod ścianą wyrosła piramida ściętych głów, dużych i małych. Z mieczem Mnich radził sobie zręcznie, czuło się wieloletni trening.
Przed przystąpieniem do końcowej części szturmu dowódca nakazał oddziałowi ustawić się w szereg.
– Straty są jak dotąd niewielkie – mówił Mnich, krocząc sprężyście wzdłuż linii. – Dwóch zabiła goła dziewucha, dwóch – żywy trup, jeden rozbił się, bo spadł z windy. Lecz główne zagrożenie przed nami. Będziemy działać ściśle według planu pana Shiroty. Że plan jest dobry, widzicie sami. Pan Shirota uprzedził, że dom herszta jest pełen pułapek, więc trzeba zachować szczególną ostrożność. Ani kroku bez rozkazu. Jasne? – Nagle przystanął, wpatrując się w ciemność. – Kto tam? To ty, Ryuhei?
Pojąwszy, że go dostrzeżono, Masa ruszył z wolna naprzód. Co robić? Podejść czy rzucić się do ucieczki?
– Więc jednak się pozbierałeś? Kości niepołamane? No, zuch. Dołącz do szeregu.
Większość czarnych kurtek zdjęła na wzór dowódcy kaptury, lecz ten i ów, chwała Buddzie, zostawił twarz zakrytą, więc nikt nie podejrzewał Masy. Tylko sąsiad z szeregu zbliżył się i dał mu lekkiego kuksańca w bok – pewno zamiast powitania.
– Dwudziestu otacza polanę – komenderował Mnich. – Karabiny trzymać w pogotowiu, nie spać. Jeśli jaki shinobi spróbuje się przebić – kłaść trupem na miejscu. Reszta ze mną do domu. Nie tłoczyć się, dwójkami!
Do łańcucha obławy Masa iść nie chciał, przyłączył się do tych, którzy pójdą do domu, lecz nie wcisnął się do pierwszej dwójki – zaledwie do trzeciej.
Plan szturmu był najwyraźniej opracowany naprawdę co do szczegółu.
Długa podwójna kolumna dobiegła kłusem na polanę, na której skraju ciemniała wzniesiona z bali siedziba jōnina. Dwunastka strażników obławy zajęła miejsca na skraju lasu, wetknęła w ziemię pochodnie.
Reszta, wyciągnięta w długiego, ciemnego węża, ruszyła naprzód.
– Karabiny na ziemię! – rozkazał dowódca, nie spuszczając oczu z domu zachowującego złowieszcze milczenie. – Sztylety w dłoń!
Trzymał się nieco z tyłu, jakby w niezdecydowaniu przystając.
Nie chce się pchać na rożen, zrozumiał Masa. I słusznie. Rakuda (który dzięki swej heroicznej śmierci awansował z pewnością o kolejny stopień w cyklu metamorfoz) opowiadał, że w razie niebezpieczeństwa dom pana Tamby zmienia się w istnego jeża – dość w tym celu nacisnąć jakieś sekretne dźwignie. A że czasu obrońcy domu mieli sporo, więc czarne kurtki oczekuje niemało niespodzianek. Tu Masa przypomniał sobie z dreszczem, jak owej nocy przechyliła się pod nim podłoga i runął w ciemność.
Mnich – człowiek ostrożny, wie, że pchać się na siłę nie ma sensu.
I od razu, jakby na potwierdzenie tej myśli, zaczęło się.
Ledwie o krok od ganku jeden z pierwszej dwójki nagle zniknął. Jakby się w ziemię zapadł.
A raczej, bez wszelkich „jak”, zapadł się naprawdę. Masa sto razy przechodził tędy i nie miał pojęcia o ukrytym wilczym dole.
Rozległ się straszliwy wrzask. Czarne kurtki odskoczyły najpierw od ziejącej dziury, potem zebrały się nad nią. Masa stanął na palcach, spojrzał przez czyjeś ramię w dół. Zobaczył nabite na ostrza, drgające jeszcze ciało.
– Ledwo ustałem, na samym skraju! – mówił roztrzęsionym głosem ocalały z pierwszej dwójki. – Amulet mnie uratował! Amulet bogini Kannon!
Reszta ponuro milczała.
– Do szeregu! – warknął dowódca.
Obchodząc straszną jamę, z której wciąż jeszcze dochodziły jęki, zaczęli wdrapywać się na ganek. Posiadacz cudownego amuletu wyciągnął rękę ze sztyletem, głowę wcisnął w ramiona. Minął pierwszy stopień, drugi, trzeci. Stąpnął lękliwie na taras i w tejże chwili z okalającej daszek grubej belki odpadł masywny bal. Głucho palnął przybysza w ciemię, a ów bez jęku runął twarzą w dół. Z rozwartej dłoni wyślizgnął się amulet w małej, haftowanej koralikami sakiewce.
Bogini Kannon jest w sam raz dla kobiet i zajęć pokojowych, pomyślał Masa. Do spraw męskich dużo lepszy bywa amulet bóstwa Fudo.
– No, co tak stoicie? – ryknął Mnich. – Naprzód!
Wbiegł śmiało na taras, lecz dalej się nie pchał. Machnął ręką.
– Ejże, ejże! Nie bać się!
– Kto się boi? – burknął tęgi dryblas, przeciskając się naprzód. Odsunął się i Masa, dając chwatowi przejść. – No, puszczajcie!
Szarpnął drzwi wejściowe. Masa aż się skrzywił, lecz nic strasznego nie zaszło.
– Zuch Saburó – pochwalił śmiałka dowódca. – A butów mi nie zdejmować, nie przychodzimy w gości.
Ukazał się dobrze znajomy Masie korytarz. Troje drzwi z prawej, troje z lewej, a w głębi jeszcze jedne – za nimi pomost w pustkę.
Ośmielony Saburó tupnął w podłogę – znowu nic. Przestąpił próg, przystanął, podrapał się w ciemię.
– Gdzie najpierw?
– Weź te z prawej – rozkazał Mnich, też wchodząc na korytarz. Za nimi, cisnąc się, wlazła reszta.
Przed wejściem Masa zerknął za siebie. Pod gankiem utworzył się długi ogonek czarnych kurtek, w szkarłatnym świetle pochodni pobłyskiwały obnażone ostrza. „Żmija wsuwająca głowę w paszczę tygrysa” – pomyślał wasal Fandorina i aż się wzdrygnął. Jest, jasne, z całej duszy po stronie tygrysa, lecz sam stał się akurat łuseczką na ciele żmii…
– Ruszaj! – Dowódca popchnął mężnego (a może po prostu tępawego) Saburō.
Ten otworzył drzwi pierwszego pokoju z prawej, wszedł do wnętrza, rozejrzał się, zrobił krok, drugi. Gdy musnął nogą drugiej tatami, w ścianie coś brzęknęło. Z korytarza Masa nie widział, co tam zaszło, ale Saburō ze zdziwieniem jęknął, złapał się rękoma za pierś i zgiął się wpół.
– Strzała! – zachrypiał, odwracając się.
I owszem – pośrodku jego piersi sterczał metalowy pręt. Mnich wycelował z rewolweru w ścianę, ale nie zaczął strzelać.
– Samopał – wymamrotał. – Sprężyna pod podłogą. Saburō przytaknął, jakby zgadzał się w pełni z tym wyjaśnieniem, pisnął jak dziecko i zwalił się na bok.
Przestąpiwszy umierającego, Mnich szybko opukał kolbą ściany, lecz nic nie znalazł.
– Dalej! – krzyknął. – Ej, ty! Ty, ty! Ruszaj!
Wojownik w kapturze, którego wskazał, zawahał się ledwie sekundę i podszedł do następnych drzwi. Spod maski dochodziło przygłuszone mamrotanie.
– Zawierzam się Buddzie Amidzie, zawierzam się Buddzie Amidzie – rozeznał Masa święte zaklęcia tych, co wierzą w Drogę Czystej Ziemi.
Modlitwa była dobra, w sam raz dla grzesznej duszy, żebrzącej o przebaczenie i zbawienie. Bardziej zdumiewające było jednak, że w izbie, gdzie wejść miał wyznawca Buddy Amidy, wisiał na ścianie zwój ze zdaniem wielkiego Shinrana *: „Nawet dobry człowiek odrodzić się może w Czystej Ziemi, a już niedobry – tym bardziej”. Cóż za zadziwiający traf! Może zwój pozna i ocali swego?
Nie ocalił. Modlący się przeciął pokój bez żadnych przygód. Przeczytał zdanie, z szacunkiem się skłonił. Tu jednak Mnich rozkazał:
– Zdejmij zwój! Zobacz, czy nie ukryli za nim jakiejś dźwigni!
Dźwigni za zwojem nie było, lecz przesuwając po ścianie ręką, nieszczęśnik zadrapał ją o niewidoczny gwóźdź.
Krzyknął, liznął krwawiącą dłoń, a w chwilę potem już skręcał się na podłodze – gwóźdź okazał się zatruty.
Za trzecimi drzwiami była kaplica. Czymże powita gości? Trzymając się nie nazbyt blisko Mnicha (żeby go nie zawezwał) i niezbyt daleko (bo nic się nie zobaczy), Masa wyciągnął szyję.
– No, który następny?! – wezwał dowódca i nie doczekawszy się ochotnika, złapał za kołnierz pierwszego, który się nawinął, wypychając go naprzód. – Śmiało!
Cały drżąc, wojownik otworzył drzwi. Skłonił się, widząc ołtarz z płonącą świeczką. Wejść w obuwiu nie śmiał, byłoby to bluźnierstwem. Zrzucił słomiane jori, zrobił krok naprzód i zatańczył na jednej nodze, schwyciwszy rękami stopę.
– Kolce! – wysapał Mnich.
Wpadł do pokoju (sam był w mocnych gaijińskich butach), wywlókł rannego na korytarz, ale biedak już siniał i błyskał białkami.
Ściany w kaplicy komendant opukał sam. Dźwigni i ukrytych sprężyn nie znalazł.
Wyszedłszy na korytarz, krzyknął:
– Zostało tylko czworo drzwi! Jedne z nich zaprowadzą nas do Tamby! Może to właśnie te! – wskazał na drzwi zamykające przejście. – Tsurumaki-dono obiecał nagrodę temu, kto pierwszy wlezie do nory starego wilka. Kto ma ochotę na stopień dziesiętnika i tysiąc jenów nagrody?
Chętny się nie znalazł. Korytarz podzieliła jakby niewidzialna granica: w głębi było przestronnie i stał tam dowódca, sam jeden – za to w bliższej, ciasnej części, skupiał się cały tłumek, dobra piętnastka, a jeszcze napierano z ganku.
– Ech, wy, tchórzliwe jaszczurki! Obejdę się bez was!
Szarpnął drzwi w bok, wystawiwszy naprzód rękę z rewolwerem. Ujrzawszy czerń, cofnął się, lecz zaraz wziął się w garść.
– Patrzcie – zaśmiał się – czegoście się przestraszyli! Pustki! No, zostało raptem troje drzwi. Ktoś chce spróbować szczęścia? Nie? I świetnie…
Otwarł najdalsze drzwi po lewej. Z wejściem się nie śpieszył. Najpierw przysiadł, machnął ręką, by podniesiono lampę. Obejrzał podłogę. Uderzył pięścią w tatami, potem dopiero nadepnął. Tak samo zrobił kolejny krok.
– Pałkę!
Wyciągnęli doń bambusowy drąg.
Mnich szturchał podłogę i ściany. Gdy deski w kącie ozwały się głuchym dźwiękiem, natychmiast otworzył ogień. Gruchnął wystrzał, drugi, trzeci.
Na jasnożółtej powierzchni pojawiły się trzy dziurki. Z początku Masie wydało się, że dowódca przesadza z ostrożnością, lecz potem rozległ się naraz skrzyp, ściana zachwiała się i wprost z niej zwalił się twarzą naprzód człowiek w czarnym stroju ninja.
W ścianie ciemniała nisza – sekretna szafa.
Nie tracąc ani sekundy, Mnich przerzucił rewolwer do lewej, dobył miecza i rąbnął leżącego po szyi. Zdarł maskę, podniósł głowę za warkoczyk.
Ryżawa fizjonomia Gohei szczerzyła się na swego zabójcę okrutnie wytrzeszczonymi oczyma. Wyrzuciwszy trofeum na korytarz, wprost pod nogi Masy, dowódca otarł z łokcia strugę krwi i zajrzał ostrożnie do niszy.
– Aha, coś jest! – ogłosił tryumfalnie.
Niecierpliwym gestem wezwał jednego z wojaków, który zdjął właśnie kaptur.
– Shinzo – do mnie! Spójrz no tam! Właź!
Splótł ręce, Shinzo postawił na nich nogę i górna połowa jego ciała skryła się przed oczyma stojących.
– A-a! – doniósł się zdławiony jęk.
Mnich przewidująco odskoczył w bok, a Shinzo jak wór runął w dół. W jego czaszce tkwiła stalowa gwiazdka o zaostrzonych krawędziach.
– Świetnie! – powiedział dowódca. – Są na strychu! Ty, ty i ty – do mnie! Strzec tego przejścia, w dziurę się więcej nie pchać, bo znowu shurikenem rzucą. Grunt, żeby shinobi tędy nie wyleźli. Reszta za mną! Gdzieś tu musi być wiąz do piwnicy.
Masa wiedział, jak trafić do piwnicy. W sąsiednim pokoju, w drugim z prawej, jest taka czujna podłoga – ani kichniesz, a już jesteś w piwnicy. Zaraz golonogłowy wreszcie dostanie za swoje.
Lecz Mnich i tu nie pokpił sprawy. Nie wlazł od razu, jak Masa, ale znów siadł w kucki i długo wpatrywał się w deski. Szturchał je kijem, coś skojarzył i chrząknął z satysfakcją. Potem z całej siły docisnął pięścią – podłoga chybnęła się nagle.
– Jest piwnica! – wyszczerzył się. – Trzech do drzwi, nie spuszczać z oka!
U ostatnich drzwi stał tłumek czarnych kurtek. Nacisnęli klamkę i wpatrzyli się oczekująco w sprytnego komendanta.
– Taaak! – rzekł ów przeciągle, wodząc wzrokiem po ścianach. – Cóż my tu mamy? Aha. Nie podoba mi się ten występ w kącie. Do czego służy? Podejrzane. Dobra. – Nie patrząc, Mnich sięgnął wstecz, chwycił za rękaw Masę.
– Idź, opukaj go.
Och, jak strasznie nie chciało się iść opukiwać podejrzanego występu! Ale jak się sprzeciwić? A tu Mnich jeszcze popędzał:
– Czego sterczysz! Żywo! Ty jesteś Ryuhei? Ściągnij no ten kaptur, już ci niepotrzebny, przeszkadza tylko patrzeć.
Raz kozie śmierć, pomyślał Masa i zrzucił kaptur. I tak stał przecież plecami do czarnych kurtek i dowódcy.
Pomodlił się w duchu: „Tamba-sensei, jeśli podgląda mnie pan teraz przez jakąś chytrą szparkę, proszę mnie nie brać za zdrajcę. Przyszedłem uratować swojego pana”. I na wszelki wypadek mrugnął w stronę podejrzanej ścianki, że niby jest swój.
– To nie Ryuhei! – usłyszał z tyłu. – Czy Ryuhei jest tak strzyżony?
– Ej, ktoś ty? Obróć no się! – rozkazał Mnich.
Masa zrobił dwa szybkie kroki przed siebie, trzeciego nie zdołał. Najbliższe podejrzanego występu tatami okazało się fałszywe, sama słoma, a pod nią nic. Z rozpaczliwym jękiem Masa spadł pod podłogę.
Ujrzał tuż nad sobą lśniącą smugę metalu i zmrużył oczy, lecz cios nie nastąpił.
– Masa! – szepnął znajomy głos. – Chut ne ubiu! *
Pan! Żywy! Blady, ze zmarszczonym czołem, w jednej ręce sztylet, w drugiej mały rewolwer.
Obok Midori-san w czarnym bojowym stroju, lecz bez maski.
– Dłużej tu zostać nie można. Uciekajmy! – powiedziała pani, dodając coś po gaijińsku, i cała trójka rzuciła się wstecz od prostokątnej dziury, skąd lało się w dół miękkie, żółte światło.
W samym kącie piwnicy ciemniało coś na kształt komina; w głębi Masa dojrzał dwie jutowe liny – był to z pewnością ów występ, który Mnich uznał za podejrzany.
Pan chwycił za jedną z lin i czarodziejskim sposobem wzleciał w górę.
– Teraz ty! – powiedziała Midori-san.
Masa złapał za szorstką jutę, a ta poderwała go sama pod strop. Było całkiem ciemno i trochę ciasno, lecz w pół minuty później wzlot się zakończył.
Najpierw Masa zobaczył podłogę z desek, potem sznur wywlókł go z włazu do pasa, a dalej Japończyk już sam się wdrapał.
Rozejrzawszy się, zrozumiał, że trafił na strych: po obu stronach nawisały skośnie połacie dachu, przez szpary okien z przodu i z tyłu sączył się mętny blask.
Pomrugawszy, by lepiej widzieć w półmroku, Masa rozpoznał trzy postacie: jedną wysoką (to był pan), drugą niziutką (Tamba) i jedną średnią (czerwonolicy ninja Tanshin, będący u sensei kimś w rodzaju zastępcy). Z włazu wyskoczyła Midori-san i drewniana klapa się zatrzasnęła.
Zebrali się tu bodaj wszyscy ocaleli mieszkańcy Kakushimury.
Przede wszystkim należało zerknąć, co się wyrabia na zewnątrz. Masa podkradł się do tego z okienek, w którym pląsały purpurowe odbłyski. Przylgnął.
Ognisty pas pochodni otaczał dom półokręgiem od urwiska do urwiska. Między językami płomieni tkwiły sylwetki z karabinami gotowymi do strzału. Tamtędy nikt się nie przedrze – to jasne.
Masa przebiegł do drugiego okienka, lecz tam było całkiem kiepsko – ziała czarna czeluść.
Cóż począć? Z jednej strony otchłań, z drugiej – karabiny. W górze – niebo. W dole… W podłodze w głębi strychu żółcił się oświetlony kwadrat – właz odkryty przez Mnicha w trzecim pokoju z lewej. Tam są czarne kurtki ze sztyletami w garści. Czyli i w dół nie można.
A jeśli całkiem w dół, do piwnicy?
Masa przebiegł do machiny wznoszącej, odsłonił właz, z którego zaledwie kilka minut temu wylazł.
Z dołu doniósł się tupot, gwar – wrogowie już szperali w podziemiu.
To znaczy, że wkrótce dobiorą się i do strychu.
Wszystko skończone. Uratować pana się nie da.
No cóż – w takim razie obowiązkiem wasala jest umrzeć wraz z nim. Ale najpierw okazać panu ostatnią usługę: pomóc mu z honorem pożegnać życie. W sytuacji bez wyjścia, gdy zewsząd okrążyli cię wrogowie, jedyne, co pozostaje, to pozbawić ich satysfakcji patrzenia na twe przedśmiertne męki. Dostaną co najwyżej obojętnego trupa, a twoja martwa twarz spojrzy na nich z wyższością i pogardą.
Jaki sposób zaproponować panu? Gdyby był Japończykiem – wszystko byłoby jasne. Sztylet ma, czasu na przyzwoite seppuku też najzupełniej wystarczy. Tanshin nosi u boku krótki prosty miecz, więc skręcać się z bólu nie będzie pan musiał. Ledwie pchnie się sztyletem w brzuch, wierny Masa raz – dwa utnie mu głowę.
Ale gaijinowie nie robią seppuku. Wolą ginąć od prochu.
Zatem – niech i tak będzie.
Nie tracąc czasu, Masa podszedł do jōnina, który szeptał o czymś z córką, zajmując się przy tym jakąś niepojętą sprawą: wstawiał jeden w drugi bambusowe kije.
Przepraszając uprzejmie, że zakłóca rodzinną rozmowę, Masa powiedział:
– Sensei, panu pora rozstać się z życiem, chcę mu pomóc. Mówiono mi, że religia chrześcijańska z jakichś powodów zabrania samobójstwa. Proszę o wytłumaczenie panu, że uznam za honor przestrzelić mu serce czy skroń, co tylko sobie życzy.
Tu przybliżył się do nich i sam pan. Pomachał rewolwerem, coś mówiąc. Twarz miał posępną, stanowczą. Widać wpadł na tę samą myśl.
– Wyjaśnij mu, że otwierać ognia nie trzeba – rzekł szybko do córki Tamba po japońsku. – Ma tylko siedem naboi. Nawet jeśli ani razu nie chybi i zastrzeli siedem czarnych kurtek, nic to nie zmieni. Wystraszą się, przerwą przeszukiwanie i podpalą dom. Do tej pory tego nie zrobili, bo chcą zaprezentować Donowi mego trupa i mają nadzieję znaleźć jakieś skrytki, ale jeśli się nazbyt przestraszą – podpalą. Powiedz, że prosiłem cię o przekład, bo mój angielski jest zbyt powolny. Odprowadź go na bok, odciągnij. Mnie trzeba jeszcze minuty. Potem działaj według umowy.
Według jakiej umowy? Na co Tambie potrzebna minuta?
Dopóki Midori-san tłumaczyła jego słowa panu, Masa nie spuszczał oczu z jōnina. Ów kończył krzątaninę z bambusowymi drągami, teraz zaczął naciągać na nie wąski futerał, do którego przymocowany był wielki szmat czarnej tkaniny.
Cóż to za osobliwe przygotowania?
Flaga, to flaga! – domyślił się nagle Masa i wszystko stało się dlań jasne.
Wódz shinobi chce odejść z życia pięknie, z rozwiniętym sztandarem swego klanu. Dlatego musi zyskać na czasie.
– To flaga Momochi? – szeptem zapytał Masa stojącego obok Tanshina.
Ten pokręcił głową.
– A co?
Bałwan zostawił pytanie bez odpowiedzi.
Tamba uniósł tkaninę usztywnioną bambusowymi poprzeczkami, narzucił ją na grzbiet, naciągnął i stało się jasne, że to w żadnym razie nie flaga, lecz coś na podobieństwo szerokiego płaszcza.
Potem jōnin, milcząc, wyciągnął ręce i Tanshin włożył w nie nagi miecz.
– Żegnaj – powiedział sensei.
Shinobi odpowiedział słowem, które Masa raz już tej nocy słyszał:
– Kongōjō. – I majestatycznie się skłonił.
Wówczas Tamba wyszedł na środek strychu, pociągnął sznur na kołnierzu i dziwny płaszcz złożył się, oblegając ściśle jego ciało.
– Co zamierza zrobić sensei? – zapytał Tanshina Masa.
– Patrz w dół – burknął ów i padłszy na czworaki, przywarł twarzą do podłogi.
Wypadło naśladować ten przykład.
W podłodze, okazuje się, przebito szczeliny obserwacyjne, pozwalające widzieć korytarz i wszystkie pokoje.
Wszędzie snuły się czarne kurtki, na środku korytarza błyszczał czaszką Mnich.
– Nie znaleźli? – darł się, pochylony nad dziurą w podłodze. – Opukać każdy shaku *, tam muszą być skrytki!
Podniósłszy głowę znad szpary, Masa spojrzał na Tambę – w samą porę.
Jónin nacisnął nogą jakąś dźwignię. Otwarł się jeszcze jeden właz, umieszczony nad korytarzem. Prosty jak włócznia, starzec zeskoczył w dół.
Masa znów tknął nosem w podłogę, by niczego nie uronić.
Ach, cóż to było za widowisko!
Jōnin wylądował między Mnichem a dwiema czarnymi kurtkami. Ci tylko otwarli gęby, lecz wygolony cwaniak odskoczył w bok, wyszarpnął zza pasa rewolwer. Ale gdzież mu tam walczyć z Tambą! Krótki zamach miecza – i po podłodze potoczył się błyszczący bochen, z odrąbanej szyi lunęła struga krwi. Nie obracając się, stary shinobi przerzucił w tył lewą rękę, z lekka dotykając nosa jednego z wojowników, i ów niby pień rąbnął sztywno na podłogę. Drugi przysiadł w kucki, zakrył głowę rękami i Tamba go nie ruszył.
Z lekka schylony, najprzód powoli, a potem rozpędzając się coraz bardziej i bardziej, pobiegł do rozwartych drzwi, za którymi ziała przepaść. Za nim z krzykiem runęła cała czereda prześladowców.
Masa wpadł w zachwyt. Co za myśl! Wydać ostatni bój na pomoście nad otchłanią. Po pierwsze – nikt nie zajdzie człowieka od tyłu, a po drugie – jakież to piękne! Przecież czarne kurtki nie mają karabinów, broń została na zewnątrz. Ach, skroi ich stary Tamba na plasterki!
Obok rozległ się szelest. To podskoczył Tanshin, rzucił się do okna. Chce widzieć ostatni bój swego pana, zrozumiał Masa i co sił w nogach poskoczył za nim.
Przez kratę most widniał jak na dłoni. Wyjrzał księżyc i drewno pomostu zasrebrzyło się nad czernią otchłani.
Wtem na srebrzystą dróżkę wypadł pędem jōnin, poły jego płaszcza rozpostarły się niby rozłożone skrzydła nietoperza. Z rozbiegu, mocno odbiwszy się nogą, Tamba skoczył w przepaść.
A gdzież ostatni bój? – omal nie krzyknął Masa. Zarąbałby najpierw dziesiątek czy drugi wrogów, a potem można spadać w dół jak kamień.
Ale Tamba nie spadł jak kamień!
Zebrane na pomoście czarne kurtki zawyły ze zgrozy, a i Masie wystąpiły na czoło krople zimnego potu. Bo też stało się coś niezwykłego…
Wódz klanu Momochi zmienił się w ptaka! Ogromny czarny jastrząb krążył nad doliną, przecinając księżycowe światło i z wolna się zniżając.
Przytomność przywrócił Masie szturchaniec w ramię.
– Teraz trzeba szybko – powiedział Tanshin – dopóki się nie opamiętali.
Midori-san i pan, okazuje się, wyleźli już włazem na dach. Trzeba ich dogonić.
Pod nogami zaskrzypiały dachówki, w twarz dmuchnął świeży wiatr. Masa obejrzał się na przepaść, by raz jeszcze spojrzeć na czarodziejskiego ptaka, ale już go nie było – uleciał.
Ostatnie kilka kroków przepełzli na brzuchu, by nie dostrzegły ich czarne kurtki z łańcucha obławy.
Zbędna ostrożność. Na polanie gorzały pochodnie, ale nadzorcy znikli.
– Gdzie oni? – szeptem zapytał Masa.
I domyślił się sam: popędzili do domu. No pewno! Dowódca zabity, główny ninja zmienił się w jastrzębia. On, gdyby nie widział tego na własne oczy, nigdy by nie uwierzył.
Osaczników zatem nie było, ale co z tego? Skok w dół – połamie się nogi. To ze cztery keny *.
Ale Midori-san machnęła ręką przed samą kalenicą i pustka cichutko brzęknęła. Od domu w ciemność ciągnął się cienki, przejrzysty sznur. Zdjąwszy pas, Midori-san przerzuciła go przez sznur, zawiązała węzeł, pokazała panu, jak przewlec łokcie. Sama obeszła się bez szlei, po prostu chwyciła się rękami, odepchnęła i poszybowała nad polaną. Pan też nie zwlekał: chwycił mocniej pas i odleciał, aż zaświszczało w powietrzu.
Nadeszła kolej Masy. Tanshin raz-dwa przygotował mu uchwyt, uczepił do pleców.
Frunąć przestworem nad oświetloną polaną, ponad płonącymi ogniami, okazało się groźne, lecz i przyjemne. Masa ledwie się powstrzymał, by nie kwiknąć z zachwytu.
Co prawda, zakończył lot nie najzręczniej. Z ciemności naprzeciwko wyskoczył pień sosny i gdyby pan nie chwycił swego sługi na ręce, Masa rozbiłby się niby jajko. Ale i tak palnął czołem, aż iskry poszły.
Do pnia uczepiona była malutka drewniana platforemka i trzeba było opuścić się na nią, wymacując stopą sęczki.
Dopiero zeskoczywszy na ziemię, Masa zobaczył, że Tanshin został na dachu – stąd, z drugiego końca polany widać było jego czarną sylwetkę.
Błysnęła stal, coś zabrzęczało w powietrzu, Midori-san chwyciła i ściągnęła ku sobie przejrzystą linkę.
– Dlaczego ją przeciął? – spytał Masa.
– Wejdą na dach, zobaczą linkę, domyślą się – odparła krótko pani. – A Tanshin zeskoczy.
Ledwo to powiedziała, na dach wdarli się z dołu ludzie – całe mnóstwo. Ujrzeli zastygłego na samym skraju shinobi, wrzasnęli, skoczyli ku niemu.
Tanshin jednak sprężył się, podskoczył, obrócił się w powietrzu i w okamgnieniu znalazł się w dole. Jak piłka potoczył się po ziemi. Zerwał się na nogi.
Ale biegli już do niego z domu.
– Szybciej! Szybciej! – zaszeptał Masa, ściskając pięści. Ninja w parę susów wbiegł na środek polany, lecz zamiast biec do lasu, stanął.
Nie chce naprowadzić prześladowców na nas, domyślił się Masa.
Tanshin wyrwał z ziemi pochodnię, potem drugą i runął na spotkanie wrogów. Czarne kurtki odskoczyły przed dwoma wirującymi wściekle jęzorami płomieni, ale wkrótce znów zamknęły pierścień wokół shinobi.
Oto na którymś zajęła się odzież, inny pobiegł z wyciem w bok, próbując stłumić ogień w płonących włosach. Płomień miotał się nad tłumem, żądlił, sypał iskry.
Czas było co rychlej zmykać gdzie pieprz rośnie, ale Masa wciąż patrzył, jak pięknie umiera Tanshin. Ognista śmierć w kręgu błyskających kling – cóż może być piękniejszego?
Pan ciągnął Midori-san w gąszcz, wskazywał w stronę rozpadliny, myśląc pewnie o windzie.
Trzeba było wyjaśnić więc córce człowieka-ptaka, że podziemnym przejściem uciec się nie da. Mnich musiał zostawić na dnie szczeliny strażników – nie pozwolą zjechać, zastrzelą.
– Lepiej przeczekać tu, w lesie – zakończył Masa, ale Midori-san zaprzeczyła.
– Nie. Czarne kurtki wypuściły ojca i teraz za wszelką cenę muszą znaleźć pana. Bez jego głowy nie będą śmieli pojawić się u Dona. Skończą poszukiwania w domu, a potem znów zaczną przeczesywać las.
– Co więc robić?
Pani chciała odpowiedzieć, lecz w ważną rozmowę nie w porę wtrącił się pan.
Odciągnął Masę i powiedział swoją łamaną japońszczyzną:
– Midori-san zabrać. Ty powierzyć. Ja tu.
Jeszcze czego! Masa nawet nie słuchał. Burknął:
– Jak ją zabiorę? Nie jestem Tamba, nie umiem latać po niebie.
Poglądowo pomachał rękami jak skrzydłami, ale pan, oczywiście, nie zrozumiał. Jak takiemu niemowie cokolwiek wyjaśnić?
Czarne kurtki skupiły się nad ciałem Tanshina, gardłowały, o coś się kłóciły. Wielu zginęło, w tej liczbie i dowódca, lecz wciąż było ich sporo. Trzydziestu? Czterdziestu?
Masa zawsze umiał dobrze rachować w pamięci i wziął się do liczenia.
Pan ma w małym rewolwerze siedem kul. Masa może zabić trzech – jeśli dobrze pójdzie, czterech. Midori-san – to ninja, z pewnością położy dziesiątkę.
Ile to daje?
W podsumowaniu przeszkodziła mu Midori-san.
– Czekajcie tutaj – rzekła. – Ojciec po was wróci.
– Czy pani ucieka?
Nie odpowiedziała, wróciła do pana.
On też ją o coś spytał napiętym, rwącym się głosem.
Nie odpowiedziała. W każdym razie słowami.
Pogłaskała go po policzku, potem po szyi. Znalazła sobie porę na czułości! Jednak baba – to baba, nawet jeśli ninja.
Ręka Midori-san prześliznęła się na potylicę pana, palce nagle się zwarły – okrągłe gaijińskie oczy ze zdumienia zrobiły się jeszcze okrąglejsze. Pan osunął się na ziemię, oparł się plecami o pień.
– Zabiła! Zabiła go, przeklęta wiedźma!
Ryknąwszy, Masa wymierzył zdrajczyni śmiertelny cios kubiori, który winien był rozerwać jej podłe gardło, ale silna ręka schwyciła go za nadgarstek.
– On żyje – powiedziała szybko kobieta shinobi. – Tylko nie może się ruszyć.
– Dlaczego?! – wysyczał Masa, marszcząc się z bólu. Ależ ta kobieta ma chwyt!
– Nie pozwoliłby mi zrobić tego, co trzeba.
– A co trzeba?
Wypuściła Masę, zrozumiawszy, że będzie wysłuchana.
– Wejść do domu. Zejść do piwnicy. Jest tam w skrytce beczka czarnego prochu. Ładunek umieszczono tak, by dom złożył się do wewnątrz, miażdżąc wszystkich, którzy się w nim znajdą.
Masa zamyślił się na moment.
– Ale jak się dostać do domu?
– Za godzinę wróci do sił – rzekła zamiast odpowiedzi Midori. – Zostań z nim.
Potem skłoniła się panu, szepnęła coś do niego po gaijińsku.
I tyle. Wyszła na polanę, lekkim krokiem skierowała się do domu.
Dostrzegli ją nie od razu, a widząc postać w czarnym obcisłym stroju ninja, przestraszyli się.
Midori-san podniosła puste ręce, krzyknęła:
– Pan Tsurumaki mnie zna! Jestem córką Tamby! Pokażę wam jego skrytkę!
Czarne kurtki skupiły się wokół niej, zaczęły ją obszukiwać. Potem cały tłum ruszył na ganek i znikł w głębi domu. Na zewnątrz nie pozostał nikt.
„To jakieś trzydzieści kroków stąd – dotarło nagle do Masy. – Jeśli będzie wybuch, zasypie nas odłamkami. Trzeba odciągnąć pana dalej”.
Chwycił bezwładne ciało, powlókł po ziemi.
Ale uniósł niedaleko, ledwie o parę kroków. Potem ziemia drgnęła, wybuch zatkał Masie uszy.
Japończyk obejrzał się. Dom Tamby runął w sposób doskonały, jakby padając na kolana: najprzód zawaliły się ściany, potem, zakołysawszy się, gruchnął dach, pękając na dwoje, na wsze strony buchnęła kurzawa. Zajaśniało, twarz owiał falą żar podmuchu.
Wasal schylił się, by osłonić ciałem pana i ujrzał, jak z szeroko otwartych oczu płyną łzy.
Kobieta oszukała. Pan nie przyszedł do siebie, ani za godzinę, ani za dwie.
Masa kilka razy chodził patrzeć na stos szczątków. Odkopał rękę w czarnym rękawie, nogę w czarnej nogawce i ostrzyżoną głowę bez dolnej szczęki. Nikogo żywego nie znalazł.
Kilkakrotnie powracał, cucił pana, żeby ten się ocknął. Ów leżał nie tyle nieprzytomny, ile po prostu bez ruchu – patrzył w niebo. Najpierw po twarzy wciąż ciekły mu łzy, potem przestały.
A tuż przed świtem pojawił się Tamba – po prostu przyszedł przez las od strony rozpadliny, jak gdyby nigdy nic.
Powiedział, że był po tamtej stronie, zabił strażników. Było ich ledwie sześciu.
– A czemu nie przyleciał pan po niebie, sensei? – zapytał Masa.
– Nie jestem ptakiem, żeby latać po niebie. Z urwiska zeskoczyłem na skrzydłach z tkaniny, można się tego nauczyć – wyjaśnił chytry starzec, ale Masa mu, oczywiście, nie uwierzył.
– Co tu się stało? – zapytał sensei, patrząc na leżącego pana i ruiny domu. – Gdzie moja córka?
Masa powiedział mu, co się stało i gdzie jego córka. Jōnin nasępił siwe brwi, ale, rzecz jasna, nie myślał płakać – był przecież ninja. Długo milczał, potem rzucił:
– Sam ją wydostanę.
Też pomilczawszy tyle, ile wymagała delikatność wobec uczuć rodzicielskich, Masa wyraził zaniepokojenie z powodu dziwnego stanu pana. Zwrócił ostrożnie uwagę, że Midori-san mogła przesadzić i pan zostanie teraz bez świadomości na zawsze.
– On może się ruszać – odpowiedział Tamba, raz jeszcze popatrzywszy na leżącego. – Po prostu nie chce. Niech tak zostanie jakiś czas. Nie ruszaj go. Pójdę rozkopać szczątki, a ty narąb drew i ułóż stos pogrzebowy. Duży.
Tak chciałbym patrzeć
Aż do samego świtu
W płomień ogniska.