Fandorin leżał na ziemi i patrzył w niebo. Z początku było prawie czarne, podświetlone księżycem. Potem podświetlenie znikło i niebo całkiem sczerniało, lecz chyba nie na długo. Zmieniało wciąż barwę. Zszarzało, zaszło czerwienią, zbłękitniało.
Jak długo w uszach dźwięczały ostatnie słowa Midori (Farewell, my love. Remember me without sadness *), a echo ich było długie, z oczu skostniałego Erasta Pietrowicza płynęły nieprzerwanie łzy. Z wolna jednakże echo zgasło, łzy wyschły. Radca tytularny leżał po prostu na plecach, patrząc bezmyślnie w niebo.
Gdy po nim, ścieśniając błękit, popełzły szare chmury, schyliła się nad leżącym twarz Tamby Stary jōnin pojawiał się może i wcześniej, lecz zupełnej pewności co do tego Fandorin nie miał. W każdym razie do tej chwili Tamba nie próbował zasłonić sobą nieba.
– Dość – powiedział. – Teraz wstawaj.
Erast Pietrowicz wstał. Czemu nie?
– Chodźmy.
Poszedł.
O nic nie pytał starca. Było mu wszystko jedno, ale Tamba przemówił sam. Powiedział, że wyprawił Masę do Tokio. Ten bardzo nie chciał porzucać pana, ale trzeba zawezwać krewnego, studenta medycyny. Den – to jedyny, który został, jeśli nie liczyć dwóch, którzy uczą się za granicą. Ci także przyjadą, choć oczywiście nie tak szybko. Klan Momochi poniósł ciężkie straty, trzeba będzie go budować od nowa. A przedtem należy się jeszcze rozliczyć z Donem Tsurumakim.
Radca tytularny słuchał obojętnie, nic go to nie obchodziło.
Na polanie opodal zburzonego domu ułożona była ogromna piramida drewna, obok jeszcze jedna, mniejsza. Na pierwszej ciasno, w trzy rzędy, leżały owinięte czarnymi szmatami ciała. Na drugim leżał jakiś biały, podłużny kształt.
Zresztą Fandorin zbytnio się nie przyglądał. Stać, zadzierając głowę do nieba, jest niewygodnie, więc teraz oglądał głównie trawę u stóp.
– Twój sługa wiele godzin rąbał i układał drwa – rzekł Tamba – a zmarłych nosiliśmy razem. Są tu wszyscy. Większość bez głów, ale to nieważne.
Podszedł do pierwszej pryzmy. Pokłonił się nisko i długo, długo się nie prostował. Potem zapalił pochodnię, przytknął do drewna, a to od razu się zajęło. Musiało być nasączone jakimś łatwopalnym płynem.
Na ogień patrzy się lepiej niż na trawę, bo cały czas zmienia on kolor, jak niebo, porusza się, a przy tym trwa w miejscu. Fandorin patrzył na płomień tak długo, póki trupy nie zaczęły się ruszać. Jedno z ciał zwinęło się tak, jakby miało zamiar usiąść. To był nieprzyjemny widok. A w dodatku zaleciało spalenizną.
Radca tytularny najpierw się odwrócił, potem odszedł w bok.
Ognisko syczało i trzeszczało, a Erast Pietrowicz stał do niego tyłem i nie odwracał się.
W jakiś czas potem podszedł Tamba.
– Nie milcz – poprosił. – Coś powiedz. Inaczej ki nie znajdzie wyjścia i zrobi ci się kłębek w sercu. Od tego można umrzeć.
Czym jest ki, Fandorin nie wiedział, umrzeć się nie bał, lecz spełnił prośbę starca – czemu nie?
– Gorąco – powiedział. – Kiedy wiatr w tę stronę, gorąco.
Jōnin z zadowoleniem przytaknął.
– Otóż to. Teraz twoje serce nie pęknie. Ale pokryło się skorupą lodu, a to też groźne. Znam bardzo dobry sposób, aby roztopić lód skuwający serce. To zemsta. Mamy wspólnego wroga. Wiesz kogo?
„Don Tsurumakiego” – odpowiedział w myśli radca tytularny, wsłuchując się w siebie. Nic w nim nie drgnęło.
– To niczego nie zmieni – powiedział na głos.
Tamba znów przytaknął.
Pomilczeli.
– Wiesz, znalazłem ją – cicho przemówił starzec w minutę, a może w godzinę potem. – Trzeba było rozkopać belki i deski, lecz ją znalazłem. Jest tam, patrz!
I wskazał drugi stos.
Dopiero teraz Erast Pietrowicz zrozumiał, co tam leży, okryte białą materią. Chwyciły go dreszcze. Uspokoić ich było nie sposób. Wzmagały się z każdą chwilą.
– To moja córka. Postanowiłem pochować ją oddzielnie. Chodźmy się pożegnać.
Ale radca tytularny nie poszedł, tylko rozpaczliwie pokręcił głową.
– Nie bój się. Jej ciało jest poszarpane, ale je przykryłem. A połowa twarzy ocalała. Tylko nie podchodź blisko.
Nie doczekawszy się, Tamba poszedł do ogniska pierwszy. Odrzucił skraj okrycia i Fandorin ujrzał profil Midori: biały, subtelny, spokojny. I piękny jak za życia.
Erast Pietrowicz rzucił się ku niej, lecz jōnin zastąpił mu drogę.
– Bliżej nie wolno!
– Jak to nie wolno? Czemu nie wolno?!
Odepchnął jak szczapę Tambę, ów jednak chwycił radcę tytularnego w pasie.
– Nie trzeba! Ona by tego nie chciała!
Piekielny starzec był czepliwy i Fandorinowi nie udało się ruszyć kroku dalej. Erast Pietrowicz stanął na palce, żeby zobaczyć nie tylko profil.
I zobaczył.
Druga połowa twarzy była czarna, zwęglona niczym straszna afrykańska maska.
Fandorin zachwiał się ze zgrozy, a Tamba krzyknął groźnie:
– Stój prosto! Martwi ninja nie miewają twarzy, a jej została połowa! To dlatego, że Midori na wpół przestała być ninja – przez ciebie! – Głos mu drgnął. Jōnin zapalił pochodnię. – To nic. Ogień oczyści wszystko. Patrz. Jej ciało będzie się kurczyć i skręcać w językach oczyszczalnego płomienia, a potem rozsypie się w popiół.
Lecz patrzeć, jak będzie się kurczyć to biedne ciało, Erast Pietrowicz nie chciał. Poszedł w stronę lasu, chwytając ustami powietrze.
Coś stało się z jego płucami. Powietrze nie napełniało piersi. Krótkie, konwulsyjne wdechy były męczące.
Czemu, czemu nie posłuchał Tamby? Dlaczego podszedł do ogniska? Chciała rozstać się z nim pięknie, podług reguł, by w pamięci ukochanego przetrwała jej urocza twarz i pożegnalne słowa. A teraz wiedział na pewno, że wszystko to przesłoni czarnobiała maska, w połowie nieopisanie piękna, w połowie – istne wcielenie zgrozy i śmierci.
Ale co mogło stać się z jego płucami? Oddech był krótki, urywany. I nie chodzi o to, iż nie mógł oddychać, przeciwnie – nie mógł wypuścić powietrza. Zatrute powietrze tego przeklętego poranka osiadło mu w piersi i nie chciało jej za nic opuścić.
– Masz niebieską skórę – powiedział, podchodząc, Tamba.
Twarz starca była spokojna, nawet jakby senna.
– Nie mogę oddychać – wyjaśnił urywanie Fandorin.
Jōnin spojrzał mu w oczy, pokiwał głową:
– I nie będziesz mógł. Trzeba wypuścić złą siłę. Bo cię zadusi. Trzeba rozbić lód, który ścisnął ci serce.
Znów nawraca do Dona, pojął Erast Pietrowicz.
– Zgoda. Pójdę z tobą. Wątpię, czy rozgrzeje mi to serce, ale może znów będę mógł oddychać.
Za plecami radcy tytularnego szalał płomień, lecz on się nie odwracał.
– Nie mam już żadnych słabości – rzekł jōnin. – Teraz będę prawdziwym Tambą. Ty też będziesz silniejszy. Jesteś młody. Na świecie jest bardzo wiele dobrych kobiet, dużo więcej niż dobrych mężczyzn. Kobiety cię pokochają, a ty pokochasz kobiety.
Erast Pietrowicz wyjaśnił mu:
– I mustn’t love anybody. My love brings distaster. I cannot love. I cannot love *.
Tamba nie odrzekł słowa.
Najgorzej bywa,
Kiedy nic nie odpowie
Ten, kto wie wszystko.