Kiście akacji

Pewnego razu O-Yumi odeszła wcześniej niż zwykle, gdy księżyc już zaszedł, lecz daleko jeszcze było do świtu. Nic nie wyjaśniła – w ogóle nigdy niczego nie wyjaśniała, po prostu rzekła: „Czas na mnie”, ubrała się szybko, na pożegnanie przeciągnęła palcem po policzku Fandorina i pogrążyła się w noc.

Erast Pietrowicz szedł białą ścieżką ku bramie smętnie ciemniejącej w mroku – wzdłuż strumienia, a potem trawnikiem. Przechodząc obok pałacu, z nawyku spojrzał w górę, czy jest na tarasie gospodarz. Owszem, nad balustradą ciemniała korpulentna sylwetka astronoma. Don uprzejmie uniósł fez, Fandorin równie uprzejmie się skłonił i poszedł dalej. Ta bezsłowna wymiana pozdrowień przybrała w ostatnich dniach kształt swoistego rytuału. Jowialny brodacz okazał więcej taktu, niż wróżyła ich pierwsza rozmowa. Widać Japończycy grzeczność mają we krwi, pomyślał radca tytularny, trwając w błogosławionym stanie ducha, kiedy chce się kochać cały świat i widzieć w ludziach tylko to, co dobre.

Naraz kątem oka dojrzał coś dziwnego, jakiś przelotny odblask, który nie powinien był się pojawić w bezksiężycowym pejzażu. Zaintrygowany Fandorin spojrzał na ciemne okna domu i w jednym z nich wyraźnie ujrzał, jak spoza niedokładnie zapuszczonych zasłon wybiegła i przemknęła po szkle plamka światła. Przemknęła i zaraz znikła.

Erast Pietrowicz stanął. Złodziejski odblask był aż nazbyt podobny do światła ślepej latarki, jaką posługują się klawisznicy, lipkarze i tym podobne towarzystwo. Włamywacze trafiają się w Rosji, w Europie, więc czemu nie mieliby się trafić i w Japonii?

A może to po prostu któryś ze służących, niechcący włączać elektryczności, by nie zakłócać nocnej samotności swego pana?

Służba w posiadłości osiągnęła ów najwyższy stopień wyszkolenia, gdy wcale jej już nie widać, a to, co trzeba, odbywa się jakby samo przez się. Kiedy Fandorin pojawiał się w gościnnym pawilonie, wszystko było zawsze gotowe, na niskim stoliku stały przekąski i niezapalone świece. W niszy ciemniała waza z wymyślnym, zawsze inaczej skomponowanym bukietem. Powracając o świcie do bramy, radca tytularny widział, że ścieżki są starannie wymiecione, a trawa angielskiego gazonu świeżo przystrzyżona, przy czym ani szurania miotły, ani szczęku ogrodniczych nożyc nie było słychać. Raz tylko zdarzyło mu się widzieć na własne oczy jednego ze służących. Wychodząc, zorientował się, że gdzieś posiał klucz. Stał u zamkniętych drzwi, szperając po kieszeniach. Chciał wrócić do pawilonu, kiedy nagle z różowej mgły bezszelestnie wynurzyła się postać w czarnej kurtce i czarnych pantalonach, z ukłonem podała mu zgubiony klucz i równie nagle rozpłynęła się niby we mgiełce. Fandorin nie zdołał nawet podziękować.

„No, jeśli to sługa, muszę w swoją drogę – osądził radca tytularny. – Lecz jeśli jednak złodziej albo, co gorsza, morderca? Uratowanie gospodarza przed skrytobójstwem byłoby najlepszą odpłatą za gościnność”.

Rozejrzał się. Ma się rozumieć, nigdzie żywej duszy.

Podszedł szybko do okna, przymierzył się. Ściana wyłożona była płytami surowego, nieobrobionego granitu. Erast Pietrowicz wparł się szpicem buta w gzyms, chwycił skraj parapetu, podciągnął się zręcznie i przylgnął twarzą do szyby w miejscu, gdzie nie do końca schodziły się zasłony.

Z początku nic zupełnie nie zobaczył. Mrok w pokoju był nieprzenikniony. Lecz w pół minuty później w najdalszym kącie pojawił się drżący krąg światła i powoli jął pełznąć po ścianie, wyodrębniając z ciemności to półkę ze złotymi grzbietami książek, to ramę portretu, to mapę. Chyba pracownia lub biblioteka.

Trzymającego latarnię Erast Pietrowicz zobaczyć nie mógł, ponieważ jednak było jasne, iż w tak podejrzany sposób nie zachowywałby się żaden sługa, wicekonsul przystąpił do bardziej zdecydowanych działań. Ostrożnie nacisnął na lewą połowę okna – zamknięta. Na prawą – z lekka się poddała. Świetnie! Być może niepożądany gość przeniknął do środka właśnie tą drogą, a może okno pozostawiono uchylone dla wietrzenia – teraz to nieważne. Ważniejsze, że można capnąć nocnego ptaszka.

Żeby tylko nie skrzypnął zawias.

Cichutko, po ćwierć werszka, zaczął Fandorin otwierać okno, nie spuszczając oczu z wędrującego promienia.

Ten zamarł nagle, padłszy na jedną z półek, na pozór nie różniącą się niczym od innych.

Rozległ się lekki stuk, światło przestało drgać.

„Postawił latarnię na podłodze” – domyślił się radca tytularny.

W krąg światła wszedł, a ściślej mówiąc wpełzł ktoś na czworakach. Widać było wąskie ramiona, błyszczące czarne włosy, biały brzeg krochmalonego kołnierzyka. Europejczyk?

Radca tytularny podciągnął się wyżej, by oprzeć na parapecie kolano. Jeszcze trochę, a szczelina będzie dość szeroka, żeby się przez nią przecisnąć.

Ale tu przeklęty zawias jednak skrzypnął.

W tejże samej chwili światło zgasło.

Fandorin, już nie siląc się na ostrożność, pchnął okno i zeskoczył na podłogę, dalej jednak postąpić nie mógł, bo nic a nic nie widział. Wysunąwszy rękę z gerstalem, w napięciu słuchał, czy nie podkrada się niewidzialny przeciwnik.

Niewidzialny, bo niewidzialny, lecz bynajmniej nie zagadkowy. W krótkim mgnieniu, nim zgasła latarnia, kucający obejrzał się i Erast Pietrowicz wyraźnie rozpoznał wybłyszczony przedziałek, wąską garbatonosą twarzyczkę, nawet biały kwiatek w butonierce.

Jego wysokość książę Onokoji, salonowy szpieg we własnej osobie.

Ostrożności wydawały się zbędne. Napadać na radcę tytularnego japoński dandys nie zamierzał. Sądząc z absolutnej ciszy, panującej w gabinecie, po księciu nie było śladu. Lecz teraz było to nieważne.

Fandorin schował broń do kabury i ruszył w poszukiwaniu schodów na piętro.


* * *

Wysłuchawszy wicekonsula, Tsurumaki podrapał się w nasadę nosa. Sądząc po grymasie, sensacyjna wiadomość nie tyle go zdumiała, ile zakłopotała. Zaklął po japońsku i jął się skarżyć:

– Ach, ci arystokraci… Mieszka pod moim dachem, zajmuje całą oficynę, płacę mu pensji pięć tysięcy na miesiąc, a ciągle mu mało. A jakże, wiem, że handluje sekretami i plotkami. Sam kiedyś z tego skorzystałem, za osobną zapłatą. Tylko przy okazji. Widać książątko ugrzęzło już całkiem w długach. Ach! – westchnął boleśnie grubas. – Gdyby jego nieboszczyk ojciec nie był moim onjinem, wygnałbym go w diabły. A on się dobiera do mojego sejfu!

Erasta Pietrowicza zdumiała taka flegmatyczność.

– Nie mam słów zachwytu na to, jak Japończycy traktują dług wdzięczności, lecz, moim zdaniem, wszystko ma swoje g-granice!

– Nic nie szkodzi. – Don machnął swoją wrzoścową fajką. – I tak nie zdoła otworzyć sejfu. Do tego potrzebny jest klucz, a kluczyk… o, oto on! Zawsze przy mnie.

Wyciągnął zza kołnierza łańcuszek, na którym wisiała malutka złota róża z pełną kolców łodyżką.

– Ładny drobiazg? Bierzesz za pączek, wkładasz i kolce trafiają w wycięcia… Oto jak się otwiera mój cudowny sezam, moją jaskinię Ali Baby.

Tsurumaki ucałował kluczyk i wsunął go na powrót za kołnierz.

– Nie drapią? – zapytał Fandorin. – Mówię o cierniach.

– Drapią, a jakże. Ale taki ból tylko osładza życie – milioner mrugnął. – Przypomina o błyszczących kamyczkach, o złotych sztabkach. Warto pocierpieć.

– Trzyma pan złoto i precjoza w domu? Czemu? Są przecież skrytki bankowe.

Gospodarz uśmiechnął się. W okrągłych policzkach pojawiły się dołki.

– Wiem. Mam też własny bank. Ze stosownie opancerzonymi piwnicami. Ale my, pająki krwiopijcy, wolimy nie wypuszczać zdobyczy z pajęczyny. Wszystkiego najlepszego, Fandorin-san, dziękuję za ciekawą informację.

Radca tytularny ukłonił się, czując lekką irytację. Chciał być zbawcą, a tymczasem trafił tylko między informatorów. Ale wyszedłszy na zewnątrz, spojrzał w stronę pawilonu, wznoszącego się nad czarną gładzią strumienia, i odczuł tak ostry, tak wszechobejmujący przypływ szczęścia, że głupie rozgoryczenie natychmiast uleciało mu z pamięci.


* * *

Jednak „napięta cięciwa” dźwięczała nie tylko rozkoszą i nie wszystkie wypuszczone z niej strzały celowały w gwiezdne niebo. Szczęście Erasta Pietrowicza zatruwała męcząca nutka, jakaś jadowita igła. Nocą było mu nie do cierpień, bo miłość wszak żyje tym, co tu i teraz, lecz z dala od O-Yumi, w samotności, Fandorin myślał tylko o jednym.

Za pierwszym widzeniem, całując O-Yumi w uroczo odstające uszko, złowił nagle leciutką woń tytoniu – fajkowego, angielskiego. Odsunąwszy się, chciał zadać pytanie – i nie zadał. Po co? Żeby skłamała? Żeby odpowiedziała:

„Nie, nie, między nim a mną wszystko skończone”? Lub powiedziała prawdę, czyniąc niemożliwymi ich dalsze spotkania?

Potem męczyła go własna małoduszność. Za dnia przygotowywał całą mowę, zbierał się, żeby powiedzieć, że tak dłużej być nie może, że to głupie, okrutne, przeciwne naturze, wreszcie poniżające. Powinna odejść od Bullcoksa raz na zawsze. Przy jednej czy drugiej okazji próbował nawet wszcząć rozmowę na ten temat, lecz O-Yumi powtarzała tylko: „Nic nie rozumiesz, o nic nie pytaj. Nie mogę powiedzieć ci prawdy, a kłamać nie chcę”. Potem puszczała w ruch ręce, wargi, a on poddawał się, zapominał o wszystkim na świecie, by nazajutrz znów dręczyć się urazą i żalem.

Konsul Doronin musiał widzieć, że z jego zastępcą dzieje się coś dziwnego, lecz nie narzucał się z indagacją. Biedny Wsiewołod Witaljewicz myślał pewnie, że Fandorin prowadzi nocami śledztwo, i dotrzymywał słowa: „nie mieszał się”. Z tej racji radcę tytularnego gryzło czasem sumienie, lecz dużo słabiej niż wspomnienie woni angielskiego tytoniu.

Szóstej nocy (tej drugiej, spędzonej w pawilonie bez ukochanej) męki wicekonsula osiągnęły apogeum. Jak najsrożej zakazawszy sobie myśleć o przyczynie, dla której O-Yumi nie mogła dzisiaj przyjść, Erast Pietrowicz wezwał na pomoc logikę: jest trudna kwestia, trzeba znaleźć rozwiązanie – słowem: cóż prostszego, niż sięgnąć po metodę analityczną?

I co? Rozwiązanie bezzwłocznie się znalazło, i to tak oczywiste, tak proste, że Fandorina zdumiała własna ślepota.

Ledwie doczekawszy wieczoru, wcześniej niż zwykle zjawił się w pawilonie. Gdy tylko usłyszał przybliżające się kroki O-Yumi, od razu rzucił się jej na spotkanie.

– Jestem b-bałwan! – wykrzyknął, biorąc ją za ręce. – Nie musisz się wcale bać Bullcoksa. Weźmiemy ślub. Jako żonie rosyjskiego poddanego ten człowiek nic ci nie zrobi!

Ofiarowanie ręki i serca spotkało się z niezwykłym przyjęciem.

O-Yumi rozchichotała się, jakby usłyszała niezbyt mądry, ale okropnie zabawny dowcip. Cmoknęła radcę tytularnego w nos.

– Głupstwa mówisz. Nie możemy zostać mężem i żoną.

– A t-to dlaczego? Że jestem dyplomatą? To podam się do dymisji. Dlatego że boisz się Bullcoksa? Wyzwę go i zabiję! Albo jeśli… ci go żal, po prostu stąd wyjedziemy!

– Nie w tym rzecz – tłumaczyła O-Yumi cierpliwie jak dziecku. – Zupełnie nie w tym.

– A w czym?

– Popatrz, jaką ty masz lewą brew. Biegnie półokręgiem, o, tak… I z góry, o, tu, można wyczuć maleńką zmarszczkę. Jeszcze jej nie widać, ale za jakieś pięć lat się pojawi.

– A co ma z tym wspólnego zmarszczka? – Erast Pietrowicz tajał pod jej dotknięciami.

– Mówi o tym, że będzie cię kochać bardzo wiele kobiet, a to wcale mi się nie spodobało… No i jeszcze ten odrobinę opuszczony kącik ust – świadczy o tym, że po raz wtóry ożenisz się nie wcześniej niż około sześćdziesiątki.

– Nie śmiej się ze mnie, ja przecież mówię serio! Weźmiemy ślub i wyjedziemy. Chcesz, to popłyniemy do Ameryki? Albo na Nową Zelandię? Lockston tam był i powiada, że to najpiękniejsze miejsce na ziemi.

– I ja też mówię serio. – O-Yumi wzięła jego ręce, poprowadziła po swojej skroni. – Czujesz, gdzie przechodzi żyłka? Na sun i ćwierć od skraju oka. To znaczy, że nigdy nie wyjdę za mąż. A jeszcze mam przecież pieprzyk, o tu…

Podwinęła skraj kimona i obnażyła pierś.

– Tak, wiem. I cóż to on znaczy wedle sztuki ninsō? – zapytał Fandorin i nie mogąc się powstrzymać, schylił się, by pocałować pieprzyk pod obojczykiem.

– Tego ci zdradzić nie mogę, ale proszę, nie mów ze mną więcej o małżeństwie ani o Algiem.

W jej oczach nie było już uśmiechu – przemknął przez nie smutny, surowy cień.

Erast Pietrowicz nie wiedział, co ubodło go mocniej: „Algie”, twardość odmowy czy umyślna śmieszność wytoczonych przez nią racji.

„Wystrychnęła mnie na dudka niby młokosa” – zadźwięczało w głowie Fandorina. Przypomniał sobie, jak niedawno Doronin spytał: „Co się z panem dzieje, kochaneczku? Pięknieje pan i młodnieje w oczach. Po przyjeździe wyglądał pan na lat trzydzieści, a teraz wygląda pan w pełni na swoje dwadzieścia dwa, nawet z siwizną na skroniach. Japoński klimat i niebezpieczne przygody wyraźnie panu służą”.

Szybko, prawie zachłystując się, by się nie opamiętać – wypalił:

– Skoro tak, więcej się nie spotkamy, póki się z nim nie rozstaniesz.

Powiedział to i zagryzł wargi, żeby natychmiast nie cofnąć tych słów.

Milcząc, patrzyła mu w oczy. Pojąwszy, że więcej nie usłyszy, opuściła głowę. Nasunęła na ramię opuszczone kimono i powoli wyszła.

Fandorin nie zatrzymał jej, nie okrzyknął, nawet nie spojrzał za nią.

Ocucił go ból dłoni. Podniósł je do oczu i bezmyślnie wpatrzył się w krople krwi, nie od razu domyślając się, że to ślad paznokci.

„No i tyle – rzekł sobie radca tytularny. – Lepiej tak niż stać się kompletnym zerem. Żegnaj, śnie złoty”.


* * *

I wykrakał. Sen porzucił go rzeczywiście. Wróciwszy do domu, Erast Pietrowicz rozebrał się, położył do łóżka, ale usnąć nie mógł. Leżał na boku, patrzył w ścianę. Najpierw prawie nie było jej widać, coś tylko niejasno szarzało w mroku. Potem, z nadejściem świtu, ściana zaczęła bieleć, pokryła się mglistym deseniem, który nagle zamienił się w pączki róż. Potem zaś w okno zajrzało słońce i rysowane kwiaty wybuchły pozłotą. Czas było wstawać.

Erast Pietrowicz postanowił żyć tak, jakby wszystko w świecie miało przemyślany, logiczny charakter. Tylko to mogło go uchronić przed kłębiącym się w duszy chaosem. Wykonał codzienne poranne ćwiczenia z hantlami i gimnastykę oddechową, pobrał od Masy lekcję strącania nogą kłębka z kolumienki łóżka, przy czym dość dotkliwie uderzył się w stopę.

I ćwiczenia fizyczne, i ból były w sam raz na miejscu, sprzyjały skupieniu woli. Fandorin czuł, że jest na dobrej drodze.

Przebrany w pasiasty trykot, udał się na zwykły bieg poranny – przez park, a potem dwadzieścia rundek aleją wokół placyku krykietowego.

Sąsiedzi z Bundu, po większej części Anglosasi, zdążyli przywyknąć do dziwactw rosyjskiego wicekonsula i widząc wywijającą rytmicznie łokciami pasiastą postać, uchylali tylko na powitanie kapeluszy. Erast Pietrowicz machał im i biegł dalej, licząc w skupieniu wydechy. Dziś bieg wydawał mu się trudniejszy niż zwykle, a oddech w żaden sposób nie chciał się wyrównać. Z uporem zaciskając zęby, radca tytularny zwiększył tempo.

Osiem, dziewięć, trzysta dwadzieścia; raz, dwa, trzy, cztery, pięć, sześć, siedem, osiem, dziewięć, trzysta trzydzieści; raz dwa, trzy, cztery…

Na placyku krykietowym, nie bacząc na ranną porę, już grano. Zespół klubu sportowego przygotowywał się do zawodów o Puchar Japonii – sportsmeni posyłali kolejno piłkę do bramki, po czym na łeb na szyję gnali na drugą stronę.

Obiec pola Fandorin nie zdołał. W połowie pierwszej rundy ktoś go zawołał.

W gęstych krzakach stał inspektor Asagawa – blady, mizerny, z gorączkowo płonącymi oczyma, czyli w istocie bardzo podobny do Erasta Pietrowicza.

Fandorin obejrzał się, czy ktoś nie patrzy.

Raczej nie. Graczy pochłonął trening, a prócz nich nie było w parku nikogo. Radca tytularny dał nura w gąszcz akacji.

– No i co? – z marszu, bez żadnego „dzień dobry”, „jak się pan ma”, zaatakował go inspektor. – Czekam cały tydzień. Dłużej nie mogę. Wie pan, że Sugę mianowano wczoraj intendentem policji? Poprzedni dostał dymisję za to, że nie zdołał uchronić ministra. Wnętrzności mi się wywracają. Nie mogę jeść, nie mogę spać. Wymyślił pan coś?

Erastowi Pietrowiczowi zrobiło się wstyd. Też nie mógł jeść i spać, ale z całkiem innych przyczyn. O Asagawie w ostatnich dniach nie pomyślał ani razu.

– Nie, nie w-wymyśliłem…

Ramiona Japończyka opadły bezwolnie, jakby stracił ostatnią nadzieję.

– Tak, oczywiście… – mrocznie powiedział inspektor. – Według was, Europejczyków, nic tutaj zrobić się nie da. Ani poszlak, ani dowodów rzeczowych, ani świadków. – Zbladł jeszcze bardziej, stanowczo potrząsnął głową. – No i dobrze. Skoro nie można po europejsku, postąpię po japońsku.

– Jak to „po japońsku”?

– Napiszę list do jego cesarskiej mości. Wyłożę wszystkie swoje podejrzenia pod adresem Sugi. I zabiję się w dowód szczerości.

– Siebie? Nie Sugę? – zawołał wstrząśnięty Fandorin.

– Zabicie Sugi oznaczałoby nie ukaranie zbrodniarza, lecz dokonanie nowej zbrodni. Mamy starą, szlachetną tradycję: kto chce zwrócić uwagę władz i społeczeństwa na jakąś podłość, dokonuje seppuku. Kłamliwy człowiek zawaha się przed rozcięciem sobie brzucha. – Spojrzenie Asagawy było rozpalone i bolesne. – Ale żeby pan wiedział, Fandorin-san, jak straszne jest seppuku bez sekundanta, który miłosiernym ciosem miecza skraca twe męki! Niestety, nie mam się do kogo zwrócić z tą prośbą, moi koledzy nigdy się na to nie zgodzą. Jestem całkiem sam… – Nagle podskoczył, chwycił wicekonsula za rękę. – A może pan? Raptem jeden cios! Mam długą szyję. Trafi się bez trudu!

Fandorin odsunął się.

– Uchowaj B-boże. Nigdy nie trzymałem w rękach miecza!

– To tylko jeden cios! Ja pana nauczę. Godzinkę poćwiczymy na bambusowym kiju i pójdzie panu świetnie! Proszę! Okaże mi pan nieocenioną przysługę!

Widząc wyraz twarzy rozmówcy, inspektor stracił rezon. Z wysiłkiem wziął się w garść.

– Dobrze! – powiedział głucho. – Proszę wybaczyć, że prosiłem. To słabość. Bardzo się wstydzę.

Ale Erast Pietrowicz wstydził się jeszcze bardziej. W świecie jest tyle rzeczy o wiele ważniejszych niż podrażniona miłość własna, zazdrość czy nieszczęśliwa miłość! Choćby dążenie do prawdy i sprawiedliwości. Czyste ręce. Poświęcenie się w imię sprawiedliwości.

– Proszę posłuchać – ze wzburzeniem przemówił radca tytularny, ściskając dłoń Japończyka. – Jest pan rozumnym, nowoczesnym, wykształconym człowiekiem. Cóż to za barbarzyństwo rozcinać sobie brzuch! Przeżytek średniowiecza! Przecież kończy się dziewiętnasty wiek! Przysięgam panu, że wkrótce coś wymyślimy!

Lecz Asagawa nie słuchał.

– Nie mogę tak żyć. Pan, Europejczyk, nie zdoła tego pojąć. Trudno. Niech będzie bez sekundanta! Nie będę czuł bólu. Przeciwnie, uwolnię ból, który spala mnie od wewnątrz. Ten łajdak zdradził wielkiego człowieka, który mu zaufał! Kopnął mnie szpicem buta niczym grudkę łajna, a teraz napawa się zwycięstwem! Nie mogę patrzeć, jak tryumfuje draństwo! Zbrodniarz Suga naczelnikiem policji! Pyszni się w nowym mundurze przed lustrem, urządza się w swym nowym majątku Takarazaka! Nie wątpi, że ma cały świat u stóp. To nie do zniesienia!

Erast Pietrowicz zmarszczył czoło. Takarazaka? Gdzieś słyszał tę nazwę.

– Co to za p-posiadłość?

– Wspaniała siedziba w pobliżu stolicy. Suga wygrał ją w karty kilka dni temu. To szczęściarz, ma mocną karmę!

I tu Fandorin przypomniał sobie podsłuchaną w gabinecie Bullcoksa rozmowę. „Cóż, Onokoji, to bardzo po japońsku dać komuś reprymendę, a po tygodniu nagrodzić go awansem”. Książę odpowiedział: „To nie nagroda, tylko zajęcie wakansu. Lecz za zręcznie wykonaną robotę nie minie go i nagroda. Otrzyma na własność podmiejską posiadłość Takarazaka. Ach, jakież tam śliwy! Jakie strumyki!”. A więc wygląda na to, że rozmawiano o Sudze!

– Co się z panem dzieje? – spytał inspektor, patrząc na Fandorina ze zdziwieniem.

Ten wycedził powoli:

– Wydaje mi się, że wiem, co powinniśmy zrobić. Dowodów rzeczowych nie mamy, lecz możliwe, że będzie świadek. Albo w ostateczności informator. Jest człowiek, który zna prawdziwe tło zabójstwa.

I Fandorin opowiedział o obrotnym dandysie, handlarzu cudzych tajemnic. Asagawa słuchał chciwie, jak skazaniec aktu ułaskawienia.

– Onokoji mówił, że „Suga zręcznie wykonał robotę”? A więc książę istotnie wie sporo!

– W każdym razie więcej niż ja i pan. Ciekawe, któż to wynagrodził intendenta tak szczodrze. Czy dałoby się wyjaśnić, do kogo posiadłość należała wcześniej?

– Do jednego z krewnych zdetronizowanego szoguna. Ale Takarazakę od dawna wystawiono na sprzedaż. Mógł ją kupić, kto chciał, jak też i przegrać w karty. Łatwo to będzie ustalić.

– Ale co począć z księciem? Trudno marzyć, że złoży dobrowolnie zeznania.

– Złoży – z pewnością siebie oznajmił inspektor. – Dobrowolnie i z czystego serca. – Na policzkach Asagawy wystąpił rumieniec, głos Japończyka stał się energiczny i dźwięczny. Trudno było uwierzyć, że zaledwie minutę wcześniej człowiek ten przypominał żywego trupa. – Onokoji jest wydelikacony i słaby, a przede wszystkim hołduje wszelkim możliwym nałogom, w tej liczbie i zakazanym. Dotąd go nie tykalem, uważając, że ten nierób jest w gruncie rzeczy nieszkodliwy. Przy tym ma mnóstwo możnych protektorów. Ale teraz go przytrzasnę.

– Za co?

Asagawa zamyślił się nie dłużej niż parę sekund.

– Niemal co dnia używa sobie w Numerze Dziewiątym. To najsławniejszy jokohamski burdel, wie pan?

Fandorin zaprzeczył ruchem głowy.

– Ach tak, jest pan przecież u nas od niedawna… Można tam znaleźć towar na każdy gust. Na przykład dla miłośników dziewczynek gospodarz prowadzi tak zwaną pensję. Trafiają tam trzynasto-, dwunasto-, a nawet jedenastolatki. To wbrew prawu, ale jak długo w Numerze Dziewiątym pracują same cudzoziemki, nie mieszamy się, nie nasza jurysdykcja. Onokoji to wielki amator takich smarkul. Każę gospodarzowi (ma wobec mnie zobowiązania), żeby dał znać, kiedy tylko książę znajdzie się sam na sam z dziewczynką. I wtedy trzeba go będzie wziąć. Ja sam, niestety, nie mogę, aresztowanie przeprowadzić musi policja municypalna.

– Czyli że znów popracujemy z sierżantem Lockstonem – Erast Pietrowicz skinął głową. – A proszę powiedzieć: czy nie ma wśród tych małoletnich prostytutek poddanych rosyjskich? To uzasadniłoby mój udział w sprawie.

– Jest bodaj jedna Polka – przypomniał sobie Asagawa. – Nie wiem tylko, jaki ma paszport. Pewno żadnego, bo jest przecież nieletnia.

– Królestwo Polskie wchodzi w skład Cesarstwa Rosyjskiego, wobec czego nieszczęsna ofiara nierządu może się jak najbardziej okazać moją rodaczką. Tak czy owak, wice – konsul ma obowiązek to sprawdzić. No cóż, inspektorze, rozmyślił się pan co do krojenia sobie brzucha?

Radca tytularny uśmiechnął się, lecz Asagawa był poważny.

– Ma pan rację – rzekł w zamyśleniu. – Seppuku to przeżytek średniowiecza.

W plecy Fandorina uderzyło coś niedużego i miękkiego. Obejrzał się: piłka krykietowa. Któryś ze sportsmenów posłał ją zbyt daleko od celu.

Podniósłszy elastyczną skórzaną kulkę, Erast Pietrowicz zamachnął się i rzucił ją na przeciwległą stronę placyku. Kiedy zaś znów obrócił się do krzaków, inspektora już nie było. Chwiały się tylko białe kiście akacji.


Zawraca w głowie.

Przywodzi do szaleństwa

Biała akacja.

Загрузка...