Rozżarzone węgle

Dostać się w mroku na sąsiednią górę było nietrudno – kierunek Fandorin zapamiętał.

Na wierzchołek można wdrapać się i na ślepo, byle kierować się wciąż w górę, a kiedy nie sposób już wznieść się wyżej, siłą rzeczy trafiło się na miejsce.

Lecz określić, gdzie leży odszczepiona część góry, okazało się sprawą niełatwą.

Erast Pietrowicz i jego sługa błądzili to w prawo, to w lewo, raz omal nie spadłszy z urwiska, a i tak urwisko okazało się nie tym, co trzeba. Szumiał pod nim potok, a na dnie rozpadliny żadnego potoku nie było.

Nie wiadomo, ile straciliby czasu na te poszukiwania, ale na szczęście niebo stopniowo jaśniało. Chmury spełzały na wschód, coraz jaśniej świeciły gwiazdy, a wkrótce wzeszedł i księżyc. Po egipskich ciemnościach nad światem zapłonął jakby tysiącświecowy żyrandol – książkę można było czytać.

„Długo przyszłoby czekać Kamacie na burzę” – pomyślał Fandorin, prowadząc Masę ku rozpadlinie. Gdzieś opodal zahukał puchacz. Nie „uhu, uhu”, jak w Rosji, lecz „ufu, ufu”. „Musi mieć akcent tubylczy, bo głoski «h» w alfabecie japońskim brak” – osądził Erast Pietrowicz.

Oto więc to miejsce z opaloną sosną, którą zapamiętał po tamtej stronie już wcześniej. W niej, niebodze, pokładał wszelkie nadzieje.

Nawa * - szepnął wicekonsul do sługi.

Ów rozmotał owiązaną wokół pasa długą linę, podał.

Sztuka rzucania arkana, pamiątka z tureckiej niewoli, przydała się raz jeszcze. Fandorin zawiązał szeroką pętlę i obciążył ją podróżnym imbrykiem z nierdzewnej stali. Stanął nad czarnym obrywem i zaczął zataczać nad głową szerokie kręgi. Imbryk z żałosnym brzękiem uderzył o pień, zadźwięczał po kamieniach. Pudło!

Trzeba było ściągnąć arkan, skrócić go i rzucić znowu.

Pętla zahaczyła o sęk dopiero za czwartą próbą.

Drugi koniec liny wicekonsul owiązał wokół pnia, sprawdził, czy mocno trzyma. Ruszył już ku szczelinie, lecz Masa stanowczo odsunął pana, by poleźć pierwszy.

Padłszy na grzbiet, zarzucił na linę krótkie nóżki i popełznął szparko, przekładając ręce. Arkan rozhuśtał się, pień skrzypiał, ale śmiały Japończyk nie zatrzymał się ani na mgnienie. Pięć minut – i już był po tamtej stronie. Wczepił się w linę, naciągnął, żeby Erasta Pietrowicza mniej kołysało. Toteż radca tytularny drogę przez czerń pokonał z wszelkim możliwym komfortem, tylko cokolwiek obtarł sobie dłonie.

Pierwsza połowa zadania była wykonana. Zegarek wykazywał za trzy dwunastą.

– No, z Bogiem – rzekł cicho Fandorin, wyjmując z kabury gerstala.

Masa dobył zza pasa krótki miecz i sprawdził, czy ostrze lekko wychodzi z pochwy.

Szerokość wiszącej wysepki od rozpadliny po urwisko Erast Pietrowicz oceniał na około stu sążni. Dwie minuty spacerowym krokiem, lecz szli powoli, by nie trzasnęła gałąź, nie zaszeleściła nisko zwieszona sosnowa łapka. Co chwila nieruchomieli, nasłuchując. Nic – ani szeptów, ani kroków, same zwykłe odgłosy nocnego lasu.

Dom wyrósł z mroku z nagła, Erast Pietrowicz omal nie zderzył się z szorstką ścianą, ściśle wpasowaną między dwie sosny. Na pozór była to zwykła wiejska chatynka, jakich mnóstwo widział w drodze przez równinę: zamiast okien drewniane kraty, strzecha, dwuskrzydłowe drzwi. Dziwne było tylko jedno: przestrzeń wokół chaty była zarośnięta, ze wszystkich stron obstępowały ją drzewa, zwieszając nad kalenicą gałęzie.

W domu panowała martwa cisza i Fandorin dał słudze znak: idziemy dalej.

Po jakichś pięćdziesięciu krokach natknęli się na drugi dom, też ukryty w gąszczu. Jedna z sosen sterczała wprost ze środka dachu, wykorzystana widać jako belka nośna. Też ani dźwięku, ani światełka.

Nieufność i obawa skłoniły radcę tytularnego do zdwojonej ostrożności. Nim pójdzie się do domu Tamby, nawisłego nad samą przepaścią, należy dokładnie sprawdzić, co zostawia się za plecami. Stąd, nie dochodząc do obrywu, zawrócili z powrotem.

Obeszli zygzakiem całą wysepkę. Znaleźli jeszcze jeden dom, nie różniący się niczym od poprzednich. I nic więcej.

Tak więc cała „twierdza” składała się z czterech drewnianych budowli, garnizon zaś był kompletnie niedostrzegalny.

A jeśli shinobi porzucili swe gniazdo i O-Yumi tu nie ma? Na tę myśl Fandorinowi po raz pierwszy zrobiło się naprawdę straszno.

Ikō! * - rzucił do Masy, i nie klucząc już dłużej, ruszył tam, gdzie wśród sosen szarzała pustka.

Dom Tamby Jedenastego jako jedyny otaczała z trzech stron polana. Z czwartej strony, jak już Fandorin wiedział, ziała przepaść.

Pozostawała nadzieja, że mieszkańcy złowrogiej wioski zebrali się u swego wodza (Twiggs powiadał, że u ninja zwał się on jōnin).

Przycisnąwszy się do szorstkiej ściany Erast Pietrowicz lustrował budowlę różniącą się od innych tylko rozmiarem. Niczego godnego uwagi w rezydencji wodza skradaczy nie było. Fandorin odczuł coś na kształt rozczarowania. Lecz, co najgorsze, i ów dom świecił, jak się zdaje, pustkami.

Czyżby wszystko na próżno?

Wicekonsul szybko przebiegł otwartą przestrzeń i wszedł po schodkach na wąską werandę, biegnącą wokół ścian. Masa ani na krok nie pozostawał w tyle.

Widząc, że sługa zrzuca obuwie, Erast Pietrowicz uczynił to samo: nie z japońskiej uprzejmości, ale dla uniknięcia hałasu.

Drzwi były lekko uchylone i Fandorin poświecił do wnętrza latarką. Zobaczył długi, nieoświetlony, wyłożony matami korytarz.

Masa nie tracił darmo czasu. Kapnął z dzbanuszka oliwą na zawiasy, pociągnął drzwi, a te otwarły się bez skrzypnięcia.

Tak, korytarz. Dość długi. Siedmioro jednakowych drzwi: troje z lewej, troje z prawej, jedne w głębi.

Odsunąwszy bezpiecznik rewolweru, Erast Pietrowicz bardzo powoli i płynnie otworzył pierwsze drzwi z prawej. Pusto. Żadnych mebli, tylko na podłodze tatami.

Drzwi naprzeciwko otworzył trochę szybciej. Znów nic. Nagi pokój, w poprzek przeciwległej ściany gruba prostokątna belka.

– Do diabła! – wymamrotał radca tytularny.

Dalej działał już szybko, bez wszelkich ostrożności. Szarpnął drzwi po prawej, zajrzał. Nisza w ścianie, jakiś zwój.

Drugie drzwi z lewej. Podłoga nie słomiana, ale z polerowanych desek, poza tym nic ciekawego.

Trzecie z prawej: chyba kaplica. W rogu buddyjski ołtarz, jakieś posążki, nie zapalona świeca.

Trzeci z lewej: nic, gołe ściany.

Nikogo, zupełnie nikogo! Pustka!

Ale jednak ktoś tu był, i to całkiem niedawno – jeszcze nie wywietrzała woń japońskiego fajkowego tytoniu.

Masa badał pomieszczenie, które zamiast tatami wyłożone było drewnem. Przysiadł w kucki, potarł gładką deskę i naraz, czymś zainteresowany, wszedł do wnętrza.

Wicekonsul chciał pójść w jego ślady, lecz zza ostatnich, siódmych drzwi, zamykających korytarz, dobiegł szelest, i Fandorin aż podskoczył. Aha! Tam ktoś jest!

Dźwięk był dziwny, nieco podobny do sennego oddechu, lecz wydawanego nie przez człowieka, tylko jakiegoś olbrzyma czy gigantyczne monstrum – tak był potężny i głęboki.

Niechby olbrzym, niechby i monstrum – Erastowi Pietrowiczowi było już wszystko jedno. Byle nie pustka, nie martwa cisza!

Doczekawszy, kiedy nieskończenie długi wydech zamrze, radca tytularny z trzaskiem rozwarł drzwi na boki i runął do środka.

Ledwie zdążył złapać za boczną balustradkę na samym skraju nawisłego nad przepaścią drewnianego mostka. Fandorina ze wszystkich stron okrążało Nic – noc, niebo, czeluść.

Znów dobiegł wydech niewidzialnego kolosa. To westchnął bezbrzeżny eter, kołysany lekkim wietrzykiem.

Pod nogami miał wicekonsul samą czerń, nad głową gwiazdy, wokoło -oświetlone księżycem szczyty gór, a w dali, między dwoma zboczami, światełka odległej równiny.

Drgnąwszy, Erast Pietrowicz cofnął się na korytarz.

Zatrzasnął drzwi donikąd i zawołał:

– Masa!

Żadnej odpowiedzi.

Zajrzał do pokoju o drewnianej podłodze. Sługi tam nie było.

– Masa! – krzyknął jeszcze raz z irytacją.

Czyżby służący wyszedł na zewnątrz? Gdyby był w domu, odpowiedziałby przecież.

No tak, wyszedł. Drzwi wejściowe, które radca tytularny zostawił otwarte, były teraz zamknięte.

Fandorin podszedł, pociągnął za klamkę. Klamka nie ustąpiła. Ki diabeł?

Szarpnął co siły – drzwi ani drgnęły. Zaklinowały się? Nic nie szkodzi, przebić japońską przegródkę nietrudno.

Zamachnąwszy się, wicekonsul uderzył pięścią w słomianą płaszczyznę i aż krzyknął z bólu. Wrażenie było takie, jakby palnął ręką w żelazo.

Z tyłu coś zgrzytnęło. Erast Pietrowicz odwrócił się i zobaczył, jak ze ściany wysuwa się jeszcze jedna przegródka, zamykając go w ciasnym kwadracie między dwoma pokojami, które (jak dostrzegł dopiero teraz) były także zamknięte.

„Pułapka” – przeleciało przez głowę radcy tytularnemu.

Szarpnął lewe drzwi – daremnie, prawe – to samo.

Zatrzasnęli go jak zwierza w klatce!

No, ale i zwierz ma kły. Fandorin wyciągnął swojego siedmiostrzałowego gerstala i obrócił się wokół osi własnej, pewien, że jedne z czworga drzwi za moment się otworzą i wyłoni się zza nich wróg. Wiedział nawet, jak ten wróg będzie wyglądał: w czarnym obcisłym stroju, w masce zakrywającej całą twarz, tak że widoczne są tylko oczy.

I rzeczywiście ujrzał czarnego człowieka bez twarzy, ale nie tam, gdzie się spodziewał. Patrząc na boki, radca tytularny zadarł głowę i zamarł. Na suficie tuż nad nim leżał (a jakże, wbrew wszelkim prawom fizyki, właśnie leżał) rozpostarty pajęczo ninja. Para roziskrzonych oczu w wycięciu między chustą a maską patrzyła wprost na wicekonsula.

Erast Pietrowicz uniósł rękę z rewolwerem, lecz kula uderzyła w deski – niewyobrażalnie szybkim ruchem shinobi wczepił się dyplomacie w lufę i zdążył zwrócić ją w bok. Chwyt człowieka – pająka był żelazny.

Naraz pod nogami Fandorina ustąpiła podłoga i radca tytularny, zamknąwszy oczy, runął w dół. Gerstal został przy tym w ręce ninja.

Erast Pietrowicz spadł miękko – całkiem jak na poduszki. Otworzył oczy, pewien, że znajdzie się w ciemności, lecz w piwnicy płonęła lampa.

Naprzeciwko ogłuszonego upadkiem Fandorina, skrzyżowawszy nogi, siedział suchutki staruszek. Kurzył długą fajkę z malutką główką.

Wypuścił błękitnawy obłoczek, powiedział:

- I wait and you come *.

Zmrużone oczka otwarły się szerzej, błysnęły upiornym ogniem niczym dwa rozżarzone węgle.


Drzewo, płomienie,

Węgiel, bieg czasu, diament.

Oraz karoca.

Загрузка...