Prawdziwy akunin

Szybka poczta miejska, prawdziwy symbol komfortu dziewiętnastego wieku, pojawiła się w Settlemencie niedawno, dlatego też mieszkańcy korzystali z jej usług częściej, niż wymagała tego prawdziwa konieczność. Listonosze doręczali nie tylko listy służbowe, kierowane, powiedzmy, ze spółki przy Main Street do kantoru wymiany na Bundzie, lecz i zaproszenia na five o’clock, ulotki reklamowe, intymne bileciki, a nawet liściki żony do męża z przypomnieniem, że czas na obiad.

Nie minęło i pół godziny, jak Fandorin wrzucił kopertę z pięciocentowym „terminowym” znaczkiem w szparę pod skrzyżowanymi trąbkami, a już podjechał na pony młodzian w szykownym granatowym uniformie, posortował zawartość skrzynki i pokłusował po kocich łbach jezdni doręczyć korespondencję pod adres „Bluff, nr 130”.

– Co jest w kopercie? – po raz czwarty spytał Tamba.

Pierwsze trzy próby nie dały rezultatu. Gorączkowe ożywienie, z jakim Fandorin adresował kopertę, zastąpiła apatia. Zwróconych doń pytań gaijin nie słyszał – siedział, patrząc obojętnie na ulicę. Niekiedy zaczynał chwytać ustami powietrze i trzeć pierś, jakby kamizelka była dla niego za ciasna.

Ale stary Tamba był cierpliwy. Pomilczy, pomilczy i znów spyta. Potem znowu.

Wreszcie doczekał się odpowiedzi.

– Co? – Erast Pietrowicz drgnął. – W kopercie? Wiersz. Niech go tylko Shirota przeczyta, od razu zareaguje. I pojedzie tą właśnie ulicą, przez m-most. Sam jeden.

Co do wiersza, Tamba nie zrozumiał, lecz nie wypytywał – nieważne.

– Sam? Bardzo dobrze. Złapiemy go, to nietrudne. Szybko powiedział coś do Dena po japońsku. Kuzyn potakiwał stałym: Hai, hai, hai…

– Nie trzeba łapać – przerwał instruktaż Fandorin. – Wystarczy go po prostu tu sprowadzić. Dacie radę?


* * *

Shirota zjawił się niebawem – Tamba ledwie zdążył się przygotować.

Rozległ się rączy stuk kopyt i zza zakrętu wypadł jeździec w kapeluszu panama i jasnopiaskowym garniturze. Były sekretarz wydawał się nie do poznania: wyglądał elegancko, wręcz wytwornie. Pod spłaszczonym nosem czerniała szczoteczka kiełkujących wąsów, na obliczu, zamiast stalowych binokli, lśniło nowiutkie złote pince-nez.

Sądząc z wypieków na twarzy tubylczego dżentelmena i wściekłego galopu wierzchowca, Shirota strasznie się śpieszył, ale przed mostem musiał ściągnąć wodze – pod kopyta konia rzucił się zgarbiony żebrak w zakurzonym kimonie.

Chwyciwszy za uzdę, zajęczał obrzydłym, fałszywie żałosnym dyszkantem.

Spinając rozgorączkowanego konia, Shirota sklął wydrwigrosza, szarpnął za wodze, lecz włóczęga wczepił się w nie pazurami.

Erast Pietrowicz oglądał tę małą scenkę z okna herbaciarni, starając się trzymać w cieniu. Dwaj czy trzej przechodnie, zwabieni w pierwszej chwili krzykami, już uprzykrzyli sobie tak banalną sensację i ruszyli swoją drogą.

Dobre pół minuty jeździec starał się wyswobodzić, potem doszedł wreszcie do wniosku że istnieje skuteczniejszy sposób. Mamrocząc przekleństwa, wsunął rękę do kieszeni, wygrzebał monetę i rzucił ją starcowi.

Miał rację: żebrak natychmiast puścił uzdę. W porywie wdzięczności chwycił dobroczyńcę za rękę i przywarł do niej wargami (musiał widzieć, jak czynią to jacyś gaijini). Potem uskoczył wstecz, skłonił się nisko i oddalił drobnym kroczkiem.

Zadziwiająca rzecz: Shirota zapomniał chyba, że się śpieszy. Szarpnął głową, później potarł skroń, jakby próbował coś sobie przypomnieć. I nagle pijackim, chwiejnym ruchem przechylił się na bok. Niechybnie upadłby i zapewne bardzo się potłukł o kocie łby, gdyby na szczęście nie przechodził obok młody tubylec o bardzo przyzwoitym wyglądzie. Młodzian zdążył chwycić słaniającego się jeźdźca na ręce, a z herbaciarni na pomoc biegli już gospodarz i pastor, który porzucił swą liczną rodzinę.

– Pijany? – krzyknął gospodarz.

– Nieżywy? – krzyknął pastor.

Młody człowiek, pomacawszy puls Shirocie, oznajmił:

– Nieprzytomny. Jestem lekarzem. To znaczy: wkrótce będę… – I zwrócił się do gospodarza: – Gdyby pozwolił pan wnieść tego pana do pańskiego lokalu, mógłbym udzielić mu pomocy.

We trzech wnieśli bezwładne ciało do herbaciarni, a że w angielskiej połowie nie było gdzie położyć chorego, przenieśli go do części japońskiej, na tatami. Tam właśnie, gdzie dopijał swoją herbatę Erast Pietrowicz.

Kilka minut zeszło na tym, by pozbyć się gospodarza, a zwłaszcza pastora, który miał wielką ochotę udzielić cierpiącemu ostatniej pociechy. Student medyk wyjaśnił, że to zwykłe omdlenie i nie ma żadnego zagrożenia, chory musi po prostu chwilkę poleżeć.

Wkrótce wrócił Tamba. W czcigodnym, czyściutkim staruszku nie sposób było rozpoznać odrażającego łapserdaka z mostu. Jónin poczekał, aż postronni się oddalą, potem nachylił się nad Shirotą, ścisnął mu skronie palcami i siadł z boku.

Renegat rychło się ocknął.

Zamrugał powiekami, zdziwiony powiódł wzrokiem po suficie. Wreszcie uniósł głowę i napotkał spojrzeniem zimne, błękitne oczy radcy tytularnego.

Zerwawszy się jednym susem, zauważył obok dwóch Japończyków. Ledwie spojrzał na młodego Dena, za to w cichego staruszka wpatrzył się tak, jakby straszniejszego widoku nie oglądał nigdy w życiu.

Zbladł jak ściana, na czoło wystąpiły mu krople potu.

– To Tamba? – zwrócił się nie wiadomo dlaczego do Fandorina. – Tak, poznałem go z rysopisu… Tego się właśnie bałem! Że to oni porwali Sonię. Jak pan, cywilizowany człowiek, może wiązać się z tymi łotrami?

Lecz spojrzawszy znów w nieruchomą twarz dawnego kolegi z konsulatu, spuścił wzrok i wymamrotał:

– Tak, tak, oczywiście… Nie miał pan wyboru… Rozumiem. Ale wiem, jest pan człowiekiem szlachetnym. Pan nie pozwoli, by shinobi zrobili jej coś złego. Eraście Pietrowiczu, panie Fandorin, pan przecież także kocha, pan mnie zrozumie!

– Nie zrozumiem – odparł obojętnie wicekonsul. – Kobiety, którą kochałem, już nie ma. Za pańską sprawą. Tamba powiedział, że to pan opracował plan operacji. Cóż, udał się Donowi p-pomocnik.

Shirota patrzył na Erasta Pietrowicza ze strachem, przerażony nie tyle sensem słów, ile martwotą tonu, jakim zostały wygłoszone.

– Ja… ja zrobię wszystko, co zechcą! – wyszeptał namiętnie. – Tylko proszę ją puścić! Ona o niczym nie wie, nic z moich spraw nie rozumie. Nie nadaje się na zakładniczkę. To anioł!

– Ani mi przyszło do głowy brać Sofię Diogenownę na z-zakładniczkę – równie obojętnym, stłumionym głosem odrzekł Fandorin. – Cóż za ohydne rzeczy pan wygaduje.

– Nieprawda! Dostałem od niej liścik. To pismo Soni! – I Shirota przeczytał wyjętą z rozerwanej koperty malutką różową kartkę:


Biada, sercu brak już siły,

Zjaw się szybciej, ocal mnie!

Lecz jeśli zawiedziesz, miły,

Wiedz, że ginę w imię twe.


Jasne – krzyknął – że Tamba domyślił się, gdzie ukryłem Sonię, i ją schwytał!

Na narzeczonego „córki kapitana” żal było patrzeć: wargi mu drżały, pince-nez chwiało się na sznurku, palce błagalnie się splotły.

Ale Erasta Pietrowicza nie wzruszyła ta bezbronna miłość. Potarłszy pierś (przeklęte płuca!), wicekonsul powiedział tylko:

– To nie liścik, to wiersz.

– Wiersz?! – zdumiał się Shirota. – Co pan! Wiem, co to są rosyjskie wiersze. Jakie tu rymy? „Mnie”, „twe” – to ma być rym? Rymów w białym wierszu może nie być, ale jest rytm, choćby u Puszkina. „Znowu odwiedziłem ów kąt zapadły, gdzie spędziłem niegdyś niedostrzegalne dwa lata wygnania…” * A tu nie ma nawet i rytmu.

– A jednak to naprawdę wiersze.

– Ach, może to wiersz prozą! – olśniło Shirotę. – Jak u Turgieniewa! „Przywidziało mi się, że jestem gdzieś w Rosji, na odludziu w prostym wiejskim domu” *.

– Być może – zgodził się Erast Pietrowicz. – Tak czy owak, Sofii Diogenownie nic nie zagraża. Nie mam p-pojęcia, gdzie ją pan schował.

– Więc pan… Pan chciał mnie po prostu zwabić! – Shirota zalał się purpurą. – No cóż, to się panu udało. Ale i tak nic wam nie powiem! Nawet kiedy pańscy shinobi zaczną mnie dręczyć – przy tych słowach znów zbladł. – Raczej odgryzę sobie język!

Erast Pietrowicz z lekka się skrzywił.

– Nikt nie zamierza pana dręczyć. Zaraz pan sobie pójdzie. Chciałem pana zobaczyć, by zadać jedno jedyne pytanie. I może pan wcale na nie nie odpowiedzieć.

Przestawszy cokolwiek rozumieć, Shirota wymamrotał:

– Wypuści mnie pan? Nawet jeśli nie odpowiem?

– Tak.

– Tak jakby pana nie… No dobrze, proszę pytać.

Patrząc mu w oczy, Fandorin rzekł powoli:

– Pamięta pan, że nazwał mnie kiedyś p-przyjacielem? I mówił, że jest na wieki mym dłużnikiem? Potem zdradził mnie pan, choć panu zaufałem. Niech pan powie, szczery człowieku, miłośniku Puszkina, czy służba ojczyźnie uzasadnia każdą podłość?

Shirota z napięciem zmarszczył brwi, czekając na ciąg dalszy. Lecz ciągu dalszego nie było.

– Tyle. Pytanie zadane. Może pan nie odpowiadać. I żegnam.

Miłośnik Puszkina spąsowiał. Widząc, że Fandorin wstaje, zakrzyknął:

– Eraście Pietrowiczu, proszę poczekać!

Let us go! * - Fandorin ze znużeniem machnął ręką w stronę Tamby i jego kuzyna.

– Nie zdradziłem pana – zatrajkotał Shirota. – Postawiłem Donowi warunek: pan musi pozostać przy życiu!

– Po czym jego ludzie mnóstwo razy próbowali mnie zabić. Zginęła kobieta droższa mi ponad wszystko na świecie. Zginęła z pańskiej winy. Żegnam, szczery człowieku.

– A pan dokąd? – krzyknął za nim Shirota.

– Do pańskiego pryncypała. Chcę mu przedstawić rachunek.

– Ależ on pana zabije!

– Czyżby? – radca tytularny odwrócił się. – Przecież obiecał panu pozostawić mnie przy życiu.

Shirota rzucił się za nim, chwycił go za ramię.

– Eraście Pietrowiczu, co mam robić? Jeśli pomogę panu – zdradzę ojczyznę! Jeśli pomogę ojczyźnie – zgubię pana, a wtedy będę łajdakiem i zostanie mi tylko skończyć ze sobą! – Jego oczy zapłonęły. – Tak, tak, to jest wyjście. Jeśli Don Tsurumaki pana zabije – skończę ze sobą!

W skostniałej duszy Fandorina zadrgało coś na słabe podobieństwo uczucia. Był to gniew. Rozdmuchując tę wątłą iskierkę w nadziei, że rozrośnie się w zbawczy płomień, radca tytularny wycedził:

– Ach, wy Japończycy! Byle moralna trudność, i już kończycie ze sobą! Jakby podłość mogła się przez to zmienić w szlachetność! Nie zmieni się! I dobro ojczyzny nie ma z tym nic wspólnego. Nie życzę źle waszej umiłowanej ojczyźnie, źle życzę akuninowi nazwiskiem Don Tsurumaki. Wobec niego ma pan także wiekuisty dług?

– Nie, ale sądzę, że to ktoś zdolny wprowadzić Japonię na drogę postępu i cywilizacji. Pomagam mu jako patriota!

– A co by pan zrobił z tym, kto zabiłby Sofię Diogenownę? Oho, jak zaświecił oczyma! Proszę pomóc mi w zemście za moją miłość, a potem służ pan ojczyźnie, kto panu broni! Domagajcie się konstytucji, rozbudowujcie armię i flotę, utrzyjcie nosa innym mocarstwom. To bez bandyty Tsurumakiego nie ma mowy o postępie i cywilizacji? Jeśli tak, są grosza niewarte! I coś jeszcze. Mówi pan, że jest patriotą. Ale czy może być patriotą ktoś, kto wie o sobie, że jest podły?

– Muszę pomyśleć – wyszeptał Japończyk i opuściwszy głowę, ruszył do wyjścia.

Den poczekał, aż Shirota opuści herbaciarnię, i cicho ruszył za nim, lecz Tamba zatrzymał kuzyna.

– Jaka szkoda, że nie rozumiem po rosyjsku – powiedział jōnin. – Nie wiem, co mu pan powiedział, ale nigdy jeszcze nie widziałem, by w ciągu pięciu minut obszar samolubstwa pod lewą kością policzkową tak nieodwołalnie zmienił kształt i barwę.

– Nie cieszmy się przedwcześnie. – Erast Pietrowicz poczuł z żalem, że płomień gniewu jednak nie rozgorzał. Iskierka skuliła się, przygasła i znów było trudno oddychać. – Powiedział, że musi pomyśleć.

– Shirota już postanowił, tylko sam jeszcze o tym nie wie. Teraz wszystko będzie całkiem proste.


* * *

Mistrz ninsō miał oczywiście rację.

Operacja wyglądała na tak prostą, że Tamba chciał wziąć ze sobą tylko Dena, lecz Erast Pietrowicz nastawał na swój udział. Pojmował, że będzie dla skradaczy ciężarem, ale bał się, że jeśli nie unicestwi Tsurumakiego własnoręcznie, pierścień ściskający mu pierś nigdy nie pęknie.

Z dala od ludzkich oczu, na urwistym brzegu morza, przebrali się w czerń, zasłonili twarze maskami.

– Istny shinobi. – Tamba pokiwał głową, wpatrując się w radcę tytularnego. – Tyle że zbyt długi…

Masie rozkazano zostać i pilnować ubrań, a gdy wasal Fandorina wpadł na pomysł małego buntu, Tamba wziął go leciutko za szyję, nacisnął i buntownik zamknął oczy, legł na ziemi i słodko zachrapał.

Nie próbowali pchać się wprost przez bramę – stróżowała tam bez przerwy warta. Przeszli ogrodem czcigodnego Bullcoksa. Okrutne mastiffy uciszył młody Den: po trzykroć dmuchnął z rurki i potwory, na podobieństwo Masy, zapadły w luby sen.

Mijając znajomy dom o ciemnych oknach, Erast Pietrowicz wciąż patrzył na piętro, badając, czy coś nie zadrga mu w duszy.

Nie zadrgało.

Przystanęli przed furtką wiodącą z ogrodu do sąsiedniej posiadłości. Den wyciągnął jakąś świstawkę i zaterkotał głosem cykady.

Furtka rozwarta się bezdźwięcznie, ani brzęknąwszy sprężyną. Zatroszczył się o to Shirota – nasmarował ją już wcześniej.

– Tędy – Fandorin wskazał w stronę strumienia, gdzie ciemniał zarys pawilonu.

Wszystko winno było skończyć się tam, gdzie się zaczęło. W szczegółowej notatce Shirota informował, że Tsurumaki nie nocuje w domu – z sypialni korzysta jeden z jego ludzi, bardzo doń podobny, i to z doklejoną brodą. Sam zaś gospodarz, nie w pełni ufając strażnikom, chadza spać do pawilonu, o czym nikt w domu nie wie prócz Shiroty i dwóch ochroniarzy.

Dlatego też Tamba uważał operację za całkiem prostą.

Zbliżając się do pawilonu, gdzie spędził tyle szczęśliwych godzin, Erast Pietrowicz znów wsłuchał się w swoje serce – może zapuka żywiej? Nie, nie zapukało.

Jōnin położył mu rękę na ramieniu. Nakazał gestem paść na ziemię. Dalej ruszyli tylko shinobi. Nie pełzli, nie zamierali w miejscu. Po prostu szli, ale w tak nadzwyczajny sposób, że Fandorin prawie ich nie widział.

Po trawie, po ścieżkach prześlizgiwały się cienie nocnych obłoków i Tamba z krewnym potrafili cały czas trzymać się ciemnych plam, ani razu nie trafiając na miejsca oświetlone.

Gdy wartownik dyżurujący od strony strumienia odwrócił nagle głowę i wytężył słuch, obaj zastygli kompletnie nieruchomo. Erast Pietrowicz miał wrażenie, że ochroniarz patrzy wprost na skradaczy od których dzieliło go może z dziesięć kroków, lecz strażnik ziewnął i znów wpatrzył się w połyskującą gładź wody.

Rozległ się ledwo słyszalny dźwięk, podobny do krótkiego wydechu. Nadzorca miękko przewrócił się na bok, gubiąc karabin. To Den strzelił z dmuchawki kolcem. Środek nasenny działa błyskawicznie. Za kwadrans człowiek się ocknie, pewien, że zmrużył oczy przed sekundą.

Młody ninja przebiegł do ściany, skręcił za węgieł. W kilka chwil potem wychylił się i dał znak: drugi ochroniarz też uśpiony.

Można było ruszać.

Tamba czekał na radcę tytularnego przy drzwiach, lecz nie puścił go przodem – dał nura pierwszy.

Nie dłużej niż na moment schylił się nad śpiącym, po czym rzekł niegłośno, lecz nie szeptem:

– Wchodź. Jest twój.

Błysnął ognik, zapaliła się nocna lampka – ta sama, z której tyle razy korzystał Erast Pietrowicz. Na sienniku, z zamkniętymi oczyma, leżał Don Tsurumaki.

I pościel też była ta sama…

Tamba pokiwał głową, patrząc na śpiącego.

– Nie ocknie się, ucisnąłem mu punkt snu. Dobra śmierć, bez strachu i bólu. Taki akunin zasługiwałby na gorszą. – Wyciągnął do Fandorina różdżkę z zaostrzonym końcem. – Ukłuj go w pierś lub w szyję. Leciutko, by pokazała się jedna kropelka krwi. To wystarczy. Nikt się nie domyśli, że Dona zabito. Ochroniarze przysięgną, że nie zamykali oczu. Śmierć naturalna. Zatrzymanie serca we śnie, to zdarza się ludziom bardzo krwistym.

Erast Pietrowicz, patrzył na rumianą fizjonomię zaciekłego wroga, zdjęty mistycznym zdumieniem. To nie złudne déjà vu - rzekł sobie – tak już naprawdę raz było. Stałem nad śpiącym Donem i wsłuchiwałem się w jego równy oddech. Ale wtedy wszystko było inaczej. On nie spał, ale udawał. To raz. Byłem ofiarą, nie myśliwym. To dwa. A wreszcie – straszliwie biło mi serce, a teraz jest spokojne.

– Nie mogę zabijać śpiącego. Rozbudź go.

Tamba wymamrotał coś z cicha – pewnie przekleństwo. Ale nie sprzeciwiał się.

– Dobrze. Tylko ostrożnie. Jest zręczny i odważny. Musnąwszy szyję grubasa, jōnin odskoczył w cień. Tsurumaki drgnął, otworzył oczy, które rozszerzyły mu się na widok czarnej figury z uniesioną ręką.

Erast Pietrowicz zdarł z twarzy maskę, i oczy Dona stały się jeszcze szersze.

Najgłupsze, co mógł Erast Pietrowicz w tej sytuacji zrobić, to wdać się ze skazańcem w rozmowę – lecz jak uderzyć bezbronnego, i to milczkiem, po katowsku?

– To nie sen – powiedział Fandorin. – Żegnaj, akuninie, i bądź przeklęty.

Pożegnać się pożegnał, lecz ciosu wciąż nie zadał.

Nie wiadomo, jak wszystko to mogło się skończyć, lecz radca tytularny miał szczęście. Don Tsurumaki, człowiek o mocnych nerwach, wyszarpnął spod poduszki rewolwer, a wtedy Erast Pietrowicz z ulgą ukłuł szubrawca różdżką w obojczyk.

Ów dziwnie chrapnął, wypuścił broń, kilkakrotnie zadrgał i ucichł. W szparze półprzymkniętych powiek lśniły białka wywróconych oczu.

Fandorin spróbował odetchnąć pełną piersią – nic z tego!

Jak to? Śmierć wroga nie przyniosła ulgi? Może dlatego, że była za szybka i za łatwa?

Zamachnął się, żeby zadać drugi cios, ale przeszkodził mu Tamba – złapał go za rękę.

– Dość! Zostaną ślady.

– Wciąż nie mogę oddychać – poskarżył się Erast Pietrowicz.

– Nie szkodzi, zaraz ci przejdzie. – Jōnin trzepnął wicekonsula po plecach. – Śmierć wroga – to najlepsze lekarstwo.

Zdumiewające, lecz od tych słów Fandorinowi zrobiło się naraz lżej. Jakby puściła w nim jakaś sprężyna. Ostrożnie wciągnął powietrze: lekko weszło w głąb piersi, napełniając ją bez reszty. Wrażenie było tak fascynujące, że Erastowi Pietrowiczowi zawirowało w głowie.

A więc wszystko to nie na darmo!

Póki tytularny radca delektował się nowo odzyskaną swobodą oddechu, Tamba schował rewolwer z powrotem pod poduszkę, ułożył trupa w naturalnej pozycji, otwarł mu usta, bryznął w nie czymś i na wargach wystąpiły pęcherzyki piany. Potem odchylił kołnierzyk nocnej koszuli, wytarł jedną jedyną kroplę krwi.

– I tyle. Idziemy! Nie będziemy narażać naszego przyjaciela Shiroty. No, co pan?

Wraz z oddechem wróciła Fandorinowi jasność myśli. Patrzył na Tambę, jakby widział go po raz pierwszy naprawdę – całego, na wskroś.

– Naszego przyjaciela? – powtórzył wolno Erast Pietrowicz. – Oczywiście, toż chodzi o Shirotę. Oto po co ci byłem potrzebny. Zemścić się na Donie mogłeś i beze mnie. Ale mało ci tego, chcesz odtworzyć więź z potężną organizacją, którą stworzył Tsurumaki. Wykalkulowałeś sobie, że gdy zabraknie Dona, organizacją pokieruje Shirota, jego prawa ręka. Zwłaszcza przy twojej pomocy. Ale nie wiedziałeś, jak dobrać się do Shiroty. I wtedy postanowiłeś posłużyć się mną. Prawda?

Jōnin milczał. W otworach maski płonęły niesamowitym żarem oczy. Lecz rozpętany potok wyzwolonej energii myślowej niósł Fandorina dalej.

– Nie mogłem oddychać. Teraz pamiętam, jak się to zaczęło. Tam, przy pogrzebowym stosie, niby mnie powstrzymując, ścisnąłeś mi mocno pierś. Myślałem, że nie mogę złapać oddechu od szoku, a to była twoja sztuczka! Mając na wpół sparaliżowane płuca, oniemiałą duszę i okuty w łańcuchy rozsądek, byłem jak wosk w twoich rękach. A przeszło mi to teraz wcale nie dzięki śmierci wroga – to ty uderzyłeś mnie w plecy! Ale teraz wypełniłem zadanie, wyczerpałem swą przydatność. I mnie zabijesz. Don był szubrawcem, lecz w jego żyłach płynęła żywa, gorąca krew. Prawdziwy akunin to nie on, ale ty: z zimnym sercem, które nie wie, co to miłość i szlachetność. Nie kochałeś wcale nawet własnej córki. Biedna Midori! Na pogrzebie myślałeś tylko o jednym – jakby spożytkować jej śmierć!

Zapewne Erast Pietrowicz nie całkiem jeszcze odzyskał jasność umysłu, bo nie wykrzyczałby na głos oskarżeń, nie zdradziłby, że przeniknął grę starego shinobi.

Był tylko jeden sposób naprawienia śmiertelnej omyłki. Radca tytularny zrobił wypad, celując zatrutą różdżką w pierś intryganta, lecz Tamba był gotów na ten atak. Uchylił się, lekko stuknął Fandorina w przegub i ręka zwisła bezwładnie. Jōnin spiesznie podniósł drewnianą broń.

Erast Pietrowicz nie był w stanie ducha nakazującym cenić własne życie. Podtrzymując zdrętwiałą rękę, zwrócił się piersią do Tamby i czekał na cios.

– Masz w swych wywodach tylko połowiczną rację – rzekł jōnin, chowając różdżkę. – Owszem, prawdziwy akunin – to ja, ale cię nie zabiję. Chodźmy stąd. Lada chwila ockną się wartownicy. Tu nie miejsce i nie czas na wyjaśnienia, które będą długie. Chodźmy! Opowiem ci o Diamentowej Karocy i o prawdziwym akuninie.


Oto akunin:

Ochrypły śmiech, nóż w zębach,

Szalone oczy

Загрузка...