Głowa z karku

O zmierzchu u kresu długiego dnia Asagawa wybrał się na pirs trzydziesty siódmy. Nadbrzeże było specjalne, policyjne, dla aresztowanych łodzi. Już trzeci tydzień stała tam „Kappa-maru”, spory rybacki barkas, zatrzymany w podejrzeniu o kontrabandę. Ostatnimi czasy wzdłuż zatoki zaczęły przekradać się dżonki z Hongkongu i Ingkou. Żeglując po wodach neutralnych, oczekiwały bezksiężycowych nocy, gdy z brzegu podpłyną szybkie łódki po skrzynki wina, worki kawy, bele tytoniu i koszyki z opium. Właściciele barkasu, bracia Sakai, wpadli i siedzieli teraz w więzieniu, a dla ich stateczku inspektor obmyślił nowe zastosowanie.

Obejrzał ładownię. Sucha, pusta. Od razu czuć, że dawno nie przewożono tu ryby. Ciasnawo, naturalnie, i twardo, ale cóż, nie na księcia trafiło. Chociaż nie: właśnie akurat na księcia, mimo woli uśmiechnął się Asagawa.

A oto co wymyślił: przejąwszy od wicekonsula ważnego świadka, zamknąć go w ładowni „Kappa-maru”, odprowadzić łódź dalej od brzegu i rzucić kotwicę. Ster i żagiel zabrać ze sobą, zablokować kabestan, żeby książątku na morfinowym rauszu nie wpadło na myśl podnieść kotwicę. Niech się dzionek lub dwa pohuśta na falach. Nie ucieknie i nikt go nie ruszy. A na nadbrzeżu trzeba będzie postawić wartownika – niby dla kontroli skonfiskowanych obiektów pływających.

Teraz, o niezbyt późnej porze, po nadbrzeżu kręcili się ludzie, ale przed świtem nie będzie tu żywej duszy. Powinno pójść gładko.

Upewniony, że wszystko w porządku z barkasem, inspektor wrócił na własne śmieci.

Miniona noc i następujący po niej dzień były pełne zdarzeń. W życiu każdego człowieka przychodzi moment stanowiący punkt szczytowy jego istnienia. Często nie zdajesz sobie z tego sprawy i dopiero potem, patrząc wstecz, łapiesz się za głowę: „Przecież to było właśnie to, po co zapewne przyszedłem na świat!”. A tu za późno, nie sposób zawrócić i czegokolwiek naprawić.

Asagawa natomiast wiedział, że teraz właśnie przeżywa szczytowy moment życia, i zdecydował twardo, że nie zawiedzie karmy. Któż by pomyślał, że syn i wnuk zwykłych yoriki stanie się języczkiem politycznej wagi, dzierżąc w dłoni los cesarstwa? Czyż nie od niego zawisło, gdzie zwróci się Japonia, jaka nią pokieruje siła?

Charakterowi inspektora obca była pycha, ale dziś dzień był zaiste szczególny, z takiego dnia można być dumnym. Pozwolił więc sobie na to, rzecz jasna, w głębi duszy.

Naczelnik nadbrzeżnego komisariatu jokohamskiej policji mieszkał na wzgórzu Nogę, zajmując numer w hotelu Momoya. Zakład był z tych skromniejszych, ale schludny, koszty niewygórowane, wikt wyżej wszelkich pochwał (na parterze mieściła się pierwszorzędna makaroniarnia). Prócz tego zachodziła jeszcze jedna okoliczność, sporo dla kawalera znacząca.

Ta właśnie okoliczność (była ona płci żeńskiej i zwała się Emiko – do niej to właśnie należała Momoya) od razu sama przyniosła do pokoju kolację.

Asagawa, zmieniwszy ciasną europejską odzież na cienką yukatę, siadł na poduszce i patrzył z błogością, jak Emiko się krząta – posypuje gorący makaron proszkiem z suszonych wodorostów, nalewa z dzbanuszka podgrzaną sake. Płócienna koperta z dokumentami schowana była pod rozścielonym siennikiem.

Kobieta nie odeszła i wtedy, gdy inspektor, podziękowawszy, jął głośno wsysać palącą sobę, raz po raz podbierając pałeczkami z oddzielnej tacki ulubioną marynowaną rzodkiew. Sądząc po rumieńcu na policzkach Emiko i jej opuszczonym wzroku, można było się domyślić, że ogarnęła ją potrzeba miłosna. I choć Asagawa był śmiertelnie zmęczony, a do świtu pozostawało niewiele czasu na sen, obrażać kobietę byłoby niegodziwe. Dlatego, zakończywszy posiłek czarką znakomitej jęczmiennej herbaty, wyrzekł zdanie, mające dla nich obojga sens szczególny:

– Jakaś ty dzisiaj piękna.

Emiko zapłoniła się, przesłoniła twarz szerokim rękawem. Wyszeptała:

– Ach, nie trzeba tak mówić…

I sama już rozwiązywała sznurek od obi - szerokiego pasa, noszonego do kimona.

– Chodź tu – inspektor wyciągnął do niej ręce.

– Niedobrze. Goście czekają – mamrotała głuchym z namiętności głosem i jedną po drugiej wyciągała szpilki z włosów.

Z niecierpliwości nie rozwiązała nawet do końca pasa. Uwolniła jedno ramię, drugą ręką niecierpliwie, w do cna wyzbyty wdzięku sposób, ściągnęła kimono przez głowę. Taką właśnie Emiko inspektor lubił najbardziej. Szkoda, że nie miał dziś głowy do amorów.

– Czekałam całą zeszłą noc – wyszeptała, przypełzając na czworakach na łoże.

Asagawa zerknął, czy spod chudego materaca nie wystaje koperta, i położył się pierwszy.

Kiedy Emiko z jękiem opuściła się nań z góry, w kręgosłup wbił mu się twardy rożek, i to dość boleśnie, lecz trudno i darmo – trzeba było cierpieć.

Ale gdy wreszcie spełniony został czuły obowiązek i gospodyni ochłonęła, Asagawa, stękając, roztarł odcisk na grzbiecie i zdmuchnął lampę. Zgodnie z niezmiennym od dzieciństwa nawykiem legł na boku, podłożył dłoń pod policzek i natychmiast usnął.

Przez papierowe przegródki dochodziły najróżniejsze dźwięki. W jadłodajni gadali klienci, po schodach człapały służące, w sąsiednim numerze chrapał sąsiad, handlarz ryżem. Cały ten szum był powszedni i nie rozpraszał snu, aczkolwiek sen miał inspektor czujny. Gdy z sufitu na matę spadł karaluch, Asagawa od razu otworzył oczy i ręka sama skoczyła pod drewniany zagłówek, gdzie leżał rewolwer. Po raz drugi inspektor obudził się, bo zadzwoniła pokrywka maleńkiego porcelanowego czajniczka, stawianego zawsze u wezgłowia. „Trzęsienie ziemi, ale całkiem małe” – momentalnie pojął Asagawa i zaraz zasnął.

Lecz po trzecim przebudzeniu zasnąć się już nie udało.

W makaroniarni działo się coś niezwykłego, ktoś darł się przenikliwym głosem, trzeszczały meble, po czym doniósł się przenikliwy krzyk gospodyni:

– Asagawa-san!

Czyli że trzeba zejść – Emiko z pewnością nie alarmowałaby go o głupstwa. Pewnie znów, jak onegdaj, rozrabiają cudzoziemscy marynarze. Jakoś ostatnio nabrali zwyczaju szlajania się po tubylczych dzielnicach, gdzie wypitka wypada taniej.

Inspektor wstał z westchnieniem, naciągnął yukatę. Rewolweru postanowił nie brać, nie ma po co. Zamiast broni palnej wziął jitte, żelazny pręt z dwoma haczykami po bokach. W dawnych czasach czymś takim parowano cios miecza, ale jitte nadawał się także do wytrącenia noża lub po prostu walnięcia kogoś w łeb. Bronią tą Asagawa władał znakomicie.

Koperty po namyśle nie zostawił w pokoju, wsunął ją z tyłu za pas.


* * *

Ku uldze inspektora rozrabiali nie cudzoziemcy, lecz dwaj Japończycy. Z wyglądu najzwyklejsi chinpira - szumowiny najpośledniejszej kategorii. Nie yakuza – zwykli krzykacze, lecz tęgo pijani i nachalni. Stół był przewrócony, sporo misek rozbitych, stary wyplatacz koszyków Jaiti, który często zasiadywał się do późna, miał rozkwaszony nos. Innych gości nie widać, pewnie uciekli. Tylko w kącie siedzi jakiś rybak o miedzianobrązowej, wygarbowanej wiatrem gębie. Nic go nie obchodzi, nabiera pałeczkami makaron, na boki się nie rozgląda.

– To Asagawa-dono – główny naczelnik policji! No, teraz wam się dostanie! – krzyknęła Emiko, której chyba dostało się także – fryzurę miała rozburzoną i naderwany rękaw.

Podziałało. Jeden chinpira z czerwoną opaską na czole zaczął się skradać do wyjścia.

– Nie podchodź! My nietutejsi! Pójdziemy, więcej nas tu nie zobaczysz!

I wyciągnął zza pazuchy nóż, żeby policjant się nie pchał.

– Jak to „pójdziemy”! – pisnęła Emiko. – A kto zapłaci? Ile naczyń natłuczonych! I stół pękł przez środek!

Bez śladu obawy rzuciła się na szkodników z pięściami.

Lecz drugi rozrabiaka, z głębokimi dziobami na twarzy, na odlew dał jej w ucho i biedna kobieta bez czucia padła na podłogę. Stary Jaiti, wcisnąwszy głowę w ramiona, dał nogę z lokalu.

Asagawa i tak nie wypuściłby drani, ale za Emiko postanowił dać im solidną nauczkę.

Na początek podbiegł do drzwi i zagrodził przejście, by nie uciekli.

Tamci dwaj wymienili się spojrzeniami. Czerwony podniósł nóż na wysokość ramienia, dziobaty wyciągnął broń poważniejszą – krótki miecz wakizashi.

– No to razem! – krzyknęli i zgodnie rzucili się na Asagawę.

Ale gdzież im było mierzyć się z mistrzem jitte! Cios noża odbił niedbale łokciem, klingę miecza zaczepił hakiem, szarpnął i wakizashi poleciał w najdalszy kąt.

Nie tracąc ani chwili, Asagawa przyłożył czerwonemu żelaznym końcem w nadgarstek, wybijając mu z ręki nóż. Dziobaty zrejterował w stronę lady, zaparł się o nią plecami.

Drugi chinpira przylgnął do niego. Nie wrzeszczeli już, nie machali rękami, gęby im poszarzały ze strachu.

Asagawa niespiesznie skierował się ku nim, wymachując swą bronią.

– Zanim traficie na komisariat, nauczę was trochę, jak trzeba się zachowywać w przyzwoitych lokalach – oznajmił, wściekły na myśl, że jednak nie udało mu się wyspać.

Tymczasem miedzianomordy rybak wyjadł z miski resztki bulionu i otarł usta rękawem. Schyliwszy się, podniósł wakizashi z podłogi, zważył go na dłoni i naraz, bez najmniejszego wymachu, rzucił.

Klinga weszła inspektorowi w plecy nieco powyżej płóciennej koperty.

Asagawa obrócił się, twarz miał groźną, pełną niedowierzania. Zachwiał się, z trudem utrzymał na nogach.

Wtedy chinpira z czerwoną opaską błyskawicznie wyrwał zza pazuchy krótki, prosty miecz. Lekko, jakby opędzając się od muchy, ruszył ręką z lewa na prawo, i głowa inspektora, spadłszy z karku, wesoło poturlała się po podłodze.


Parę chwil jeszcze,

Nawet zleciawszy z karku.

Wciąż żyje głowa.

Загрузка...