– Ich klasyczny trik. Jeśli się nie mylę, zwie się mamusi-gama, sierp żmijowy? – zwrócił się Twiggs do Japończyka. – Proszę opowiedzieć panu wicekonsulowi.
– Lepiej pan, sensei – z szacunkiem odpowiedział Asagawa. – Jestem pewien, że przewyższa mnie pan erudycją i, o wstydzie, dużo lepiej zna pan dzieje mego kraju.
– Ale cóż to znów za shinobi? – niecierpliwie zakrzyknął Lockston.
– „Skradacze” – wyjaśnił doktor, ostatecznie przejmując w swoje ręce ster rozmowy. – Kasta szpiegów i najemnych zabójców. Najbardziej wyrafinowanych w dziejach świata. Japończycy wielbią przecież doprowadzanie wszelkiego mistrzostwa do perfekcji. Osiągają najwyższą doskonałość w złym i dobrym. Inaczej tych na wpół mitycznych rycerzy płaszcza i sztyletu zwano rappa, suppa albo ninja.
– Ninja? – powtórzył radca tytularny, przypominając sobie, że z ust Doronina słyszał już to słowo. – Proszę mówić, doktorze.
– O ninja wypisują cuda. Mogli oni jakoby zmieniać się w żaby, ptaki i węże. Latać w powietrzu, skakać z wysokich murów, biegać po wodzie i tak dalej. W istocie, ma się rozumieć, to baśnie, po części stworzone przez samych shinobi, ale też w jakiejś mierze i prawda. Interesowałem się ich historią, czytałem traktaty napisane przez znakomitych mistrzów ninjutsu, skrytej sztuki, i mogę potwierdzić: owszem, umieli skakać z przewieszonej ściany, wysokiej na dwadzieścia jardów. Za pomocą specjalnych przyrządów mogli chodzić po błocie. Przekraczali fosy i rzeki, chodząc po dnie, i dokonywali jeszcze mnóstwa na wskroś fantastycznych sztuk. Kasta owa miała własną moralność, z punktu widzenia pozostałej ludzkości najzupełniej nieprawdopodobną. Okrucieństwo, odstępstwo, oszustwo wynieśli do rangi najwyższego dobra. Istniał nawet zwrot: „perfidny jak ninja”. Utrzymywali się z zabójstw na zlecenie. Wymagało to ogromnych pieniędzy, ale za to ninja można było zaufać. Przyjąwszy zlecenie, wypełniali je nawet za cenę własnego życia. I zawsze potrafili dopiąć swego. Kodeks shinobi zalecał wiarołomstwo, ale z wyjątkiem stosunków z klientem. I wszyscy o tym wiedzieli.
Żyli owi skradacze w odosobnionych skupiskach. Do przyszłego zawodu przygotowywali się od kolebki. Opowiem panom pewną historię, to zrozumiecie, jak kształcono małych shinobi.
Pewien znakomity ninja miał możnych wrogów, którzy wreszcie zabili go, odrąbali mu głowę, ale nie byli do końca pewni, czy to człowiek, o którego im szło. Pokazali więc swoje trofeum ośmioletniemu synowi ofiary i zapytali: „Poznajesz?”. Chłopiec nie uronił ani łezki, bo zhańbiłby pamięć ojca, ale wszystko i tak wyczytać się dało z jego twarzyczki. Mały ninja z honorami pochował głowę, a zaraz potem, nie mogąc znieść straty, rozciął sobie brzuch i zmarł bez jednego jęku, jak prawdziwy bohater. Wrogowie wrócili do siebie uspokojeni, a tymczasem głowa, którą pokazali chłopcu, należała do najzupełniej obcego człowieka, zabitego przypadkowo, przez pomyłkę.
– Cóż za charakter! Jaki heroizm! – zakrzyknął wstrząśnięty Erast Pietrowicz. – Gdzież do niego spartańskiemu chłopcu z jego lisem!
Doktor uśmiechnął się z satysfakcją.
– Spodobała się historia? To opowiem panom jeszcze jedną. Też dotyczy ofiarności, lecz w całkiem innym stylu. Epizod godny pióra powieściopisarza w duchu sir Waltera Scotta czy monsieur Dumasa. Czy wiecie, jak zginął wielki wódz z szesnastego wieku, książę Uesugi? To posłuchajcie.
Uesugi wiedział, że mogą go zabić, i podjął takie środki ostrożności, że nie zdołałby się doń dobrać żaden zabójca. A jednak ninja przyjęli zlecenie. Zadanie powierzyli karłowi. Karły cenili sobie ninja szczególnie wysoko, umyślnie zmuszając je do wzrastania (a ściślej – niedorastania) w specjalnych glinianych dzbanach. Człowieczek ten nosił imię Jinnai, a wzrostu miał mniej niż trzy stopy. Od dzieciństwa trenowano go do działań w bardzo wąskich i ciasnych pomieszczeniach.
Zabójca przekradł się do zamku szparą, przez którą wśliznąć mógłby się chyba tylko kot. Ale przemknąć się na pokoje księcia nie mogłaby nawet mysz, więc Jinnaiowi wypadło długo czekać. Czy wiecie, jakie miejsce wybrał sobie na oczekiwanie? To, gdzie wódz wcześniej czy później musiał koniecznie zajrzeć. Kiedy księcia nie było w twierdzy i straże nieco osłabiły czujność, Jinnai zakradł się do jaśnie oświeconej wygódki, skoczył do szamba i zarył się po szyję w apetycznej gnojówce. Tak przesiedział wiele dni, aż do powrotu ofiary. Wreszcie Uesugi wybrał się za potrzebą. Jak zawsze odprowadzali go ochroniarze. Szli z przodu, po bokach, z tyłu. Przeszukali cała wygódkę, zajrzeli nawet w dziurę, ale Jinnai dał nura z głową. A potem skręcił z bambusowych rurek dzidę i wetknął ją wprost w anus wielkiego człowieka. Uesugi wydał rozdzierający wrzask i umarł. Samuraje, wbiegłszy, nie pojęli nawet, co mu się stało. A co najdziwniejsze – sam karzeł pozostał przy życiu. Póki na górze trwał zamęt, siedział skulony, oddychając przez rurkę. A nazajutrz wymknął się z zamku i doniósł jōninowi o wypełnieniu zadania…
– K-komu?
– Jōnin - to generał klanu, strateg. On przyjmował zlecenia, on decydował, któremu z chuninów, oficerów, powierzyć opracowanie akcji, a osobiście zabijali i szpiegowali geninowie, żołnierze. Każdy genin dążył do osiągnięcia perfekcji w jakimś wąskim zakresie, w którym nie miał sobie równych. Na przykład, w bezszelestnym marszu shinobi – aruki, w intonjutsu, poruszaniu się bez dźwięku i rzucania cienia, albo w fukumi-bari, pluciu jadem.
– Co? – zamrugał Lockston. – W czym?
– Ninja miał w ustach bambusową rurkę z paroma nasączonymi trucizną igłami. Mistrz fukumi-bari wypluwał je raptem na dość znaczny dystans, do dziesięciu, piętnastu kroków. Shinobi nade wszystko cenili sobie sztukę szybkiej zmiany powierzchowności. O sławnym Jaemonie Jamadzem piszą, że gdy przebiegał przez tłum, świadkowie opisywali potem sześciu różnych ludzi, z których każdy był inny. Shinobi w ogóle starali się nie pokazywać prawdziwej twarzy obcym. Był to przywilej wyłącznie kamratów z klanu. Dla zmiany powierzchowności umieli dodawać sobie lub, na odwrót, ujmować zmarszczek, zmieniać sposób chodzenia, kształt nosa i ust, nawet wzrost. Jeśli zaś ninja trafił w położenie bez wyjścia i groziła mu niewola, zabijał się, ale przedtem obowiązkowo pozbawiał się twarzy. Wrogowie nie mogli zobaczyć go nawet po śmierci. Był raz przesławny shinobi przezwiskiem Sarutobi – Małpi Sus. Dostał to imię, bo umiał skakać jak małpa. Sypiał na gałęziach drzew, najzwyczajniej przeskakiwał wymierzone weń włócznie, i tak dalej. Pewnego razu, skacząc z muru zamku szoguna, gdzie wysiano go na przeszpiegi, Sarutobi wpadł w potrzask. Straż ruszyła nań, wywijając mieczami. Wtedy ninja odrąbał sobie stopę, w jednej chwili założył opaskę uciskową i jął uciekać, skacząc na jednej nodze. Widząc jednak, że nie ujdzie, odwrócił się do prześladowców, obrzucił ich stekiem ulicznych wyzwisk i przeszył sobie gardło mieczem, ale przedtem, jako powiada kronika, „odciął sobie twarz”.
– Jak to: odciął twarz? – zapytał Fandorin.
– Niezbyt wiadomo. To chyba zwrot przenośny, oznaczający: pociął, oszpecił, sprawił, że była nierozpoznawalna.
– Ale wspominał pan i o ż-żmii. Mamusi-gama – chyba tak?
– Ach, tak. „Skradacze” chlubili się nadzwyczaj zręcznym wykorzystywaniem dla swych celów zwierząt. Gołębi pocztowych, myśliwskich sokołów, nawet pająków, żab i żmij. Stąd też wzięły się legendy, że umieją przybrać kształt dowolnego stworzenia. Szczególnie często shinobi nosili ze sobą żmije, które nigdy ich nie kąsały. Mogły się przydać dla zdobycia trucizny, wtedy ninja wyciskał jej kilka kropel jadu, lub po to, by podrzucić ją na posłanie wroga, wreszcie na postrach. Sierp żmijowy polegał na tym, że mamushi przywiązywano za ogon do rękojeści sierpa. Wymachując tą egzotyczną bronią, „skradacz” mógł wzbudzić panikę w tłumie i w zamieszaniu zniknąć.
– Zgadza się! Jak na dłoni! – Erast Pietrowicz z przejęcia zerwał się z miejsca. – Kapitana zabił ninja, posługując się swoją t-tajemną sztuką. I ja go wczoraj widziałem. Teraz wiemy, kogo szukać. Starca shinobi, powiązanego z satsumskimi samurajami!
Doktor i inspektor wymienili spojrzenia, przy czym Twiggs przybrał wyraz konfuzji, a Japończyk kiwnął głową jakby z lekką przyganą.
– Mister Twiggs wygłosił nader interesujący wykład – z wolna powiedział Asagawa. – Ale zapomniał wspomnieć o jednym ważnym szczególe… Perfidnych shinobi już od dobrych trzystu lat nie ma…
– Racja – nie bez winy potwierdził lekarz. – Oczywiście, powinienem był uprzedzić o tym zaraz na początku, by nie wprowadzać panów w błąd.
– A gdzież się oni p-podziali? – W głosie radcy tytularnego dźwięczał autentyczny zawód.
– Jak widać, wypada mi doprowadzić mój, jak się wyraził inspektor, wykład do końca. – Doktor przyłożył rękę do piersi, jakby prosząc Asagawę o wybaczenie. – Trzysta lat temu „skradacze” żyli w dwóch dolinach, oddzielonych od siebie górskim grzbietem. Do głównego klanu należała dolina Iga, stąd nazywano ich Iga-ninja. Tą malutką prowincją, osłoniętą zewsząd przewieszonymi skałami, władały pięćdziesiąt trzy rody dziedzicznych szpiegów. U „skradaczy” istniało coś w rodzaju republiki, którą rządził obieralny jōnin. Ostatniego z władców zwano Momochi Tamba – o tym człowieku jeszcze za życia krążyły legendy. Cesarz ofiarował mu herb honorowy, na którym widniało siedem księżyców i strzała. Kronika mówi, że zła czarownica obraziła się na Kioto i obłożyła je klątwą: na niebie nad cesarską stolicą zapłonęło siedem księżyców, i wszystkich mieszkańców zdjęła zgroza wobec tak niebywałego ataku. Cesarz zawezwał na pomoc Tambę. Ten raz tylko rzucił okiem na firmament, naciągnął łuk i bezbłędnie posłał strzały w te z księżyców, które dodała czarownica. Szelma została zabita, a diabelstwo sczezło. Bóg raczy wiedzieć, co tam w istocie zaszło, ale sądząc z tego, że krążyły podobne opowieści, reputacja Tamby była zaiste legendarna. Na swe nieszczęście potężny jōnin wdał się w spór z kimś jeszcze potężniejszym – wielkim dyktatorem Nobunagą. I to już nie bajki, lecz historia.
Trzykrotnie Nobunaga wysyłał armie na podbój prowincji Iga. Pierwsze dwa razy nieliczni ninja zwyciężali samurajów. Napadali nocą na obóz ekspedycji karnej, podkładali ogień i siali panikę, uśmiercali najlepszych dowódców, przebrani w barwy wrogów prowokowali krwawe starcia pomiędzy oddziałami najeźdźczych armii. Tysiące wojowników położyło głowy w wąwozach i na górskich przełęczach.
Wreszcie cierpliwość Nobunagi się wyczerpała. W dziewiątym roku Niebiańskiej Sprawiedliwości, czyli tysiąc pięćset osiemdziesiątym pierwszym chrześcijańskiej miary czasu, dyktator przywiódł do Igi wielką armię, wielokrotnie przewyższającą liczebność mieszkańców doliny. Samuraje masakrowali na swej drodze wszystko, co żyje. Nie tylko kobiety i dzieci, ale i bydło domowe, górską zwierzynę, nawet jaszczurki, myszy i żmije – bali się, że to przeobrażeni shinobi. A co najgorsze, napastników wspierali ninja z sąsiedniej prowincji Koga, tak zwani kōga-ninja. Oni to zapewnili Nobunadze zwycięstwo, gdyż znali wszystkie sztuczki i fortele skradaczy.
Momochi Tamba z resztką drużyny obwarował się w starym chramie na górze Hijiyama. Walczyli potąd, aż wszyscy zginęli od strzał i ognia. Ostatni ze skradaczy poderżnęli sobie gardła, wcześniej „odcinając” twarze.
Ze śmiercią Tamby i jego ludzi historia shinobi kończy się ostatecznie. Kōga-ninja, którzy okazali pomoc najeźdźczej armii, otrzymali w nagrodę godność samurajów, a potem spełniali obowiązki strażników dworu szogunów. Wojny dobiegły kresu, w kraju na dwa i pół wieku zapanował spokój, a rzemiosło shinobi okazało się bezużyteczne. Na sytej, próżniaczej służbie dawni magowie sztuk tajemnych w parę pokoleń zatracili wszystkie swoje nawyki. W ostatnim okresie szogunatu, przed rewolucją, potomkowie skradaczy strzegli komnat kobiecych. Roztyli się, rozleniwili. Najważniejszą sprawą w ich życiu bywał wówczas opad śniegu.
– Co? – zapytał Erast Pietrowicz, uznawszy, że się przesłyszał.
– Tak, tak. – Doktor uśmiechnął się. – Najzwyklejszy śnieg, który w Tokio skądinąd trafia się nie co roku. Jeśli śnieg zdarzał się w Nowy Rok, w pałacu urządzano tradycyjną zabawę: służące dzieliły się na dwa wojska i obrzucały śnieżkami. Dwa piszczące z podniecenia oddziały, jeden w białych, drugi w czerwonych kimonach, toczyły bitwę dla rozrywki szoguna i dworaków. Pośrodku, rozdzielając armie, stał łańcuszek odzianych w czarne uniformy ninja. Rzecz jasna, większość śnieżek trafiła w ich spasione od wielowiekowego nieróbstwa fizjonomie i wszyscy widzowie zataczali się ze śmiechu. Taki był niesławny koniec sekty strasznych zabójców.
Odwróciła się
Jeszcze jedna stronica -
Noworoczny śnieg.