Listonosz

Do Jokohamy wyruszyli nocą. Fandorin na trycyklu, Tamba biegiem. Welocypedysta obracał pedały równo i silnie, lecz wkrótce został z tyłu – ninja poruszał się szybciej, a i nie musiał przystawać, by założyć łańcuch lub przebyć kamieniste łożysko potoku. Nie planowali, rzecz jasna, wspólnej podróży, więc umówili się tylko co do miejsca spotkania: w Bluffie, na wzgórzu, skąd tak dobrze widać dom Tsurumakiego.

Erast Pietrowicz poddał się rytmowi jazdy, myśląc tylko o tym, by prawidłowo oddychać. Z oddechem nadal było kiepsko, a co do reszty – radca tytularny czuł się dużo lepiej niż za dnia. Pomagał mu ruch. Miał wrażenie, jakby z człowieka zmienił się w obrotowy, transmisyjno-łańcuchowy mechanizm. W jego duszy zapanował nie tyle spokój, ile jakaś zbawcza pustka, bez myśli, bez emocji. Gdyby mógł, jechałby tak przez uśpioną dolinę aż do końca życia, nie czując zmęczenia.

Zmęczenia nie czuł rzeczywiście. Przed wyruszeniem Tamba zmusił Fandorina do przełknięcia kikatsu-maru, starodawnego pokarmu ninja, w który ci zaopatrywali się, mając przed sobą długą drogę. Była to drobna, prawie pozbawiona smaku, utoczona z proszku kuleczka. Tarta marchew, mąka gryczana, batat i jakieś wymyślne korzonki. Mieszanka ta musiała stać trzy lata, aż całkiem wyparowała z niej wilgoć. Wedle słów Tamby, dorosłemu mężczyźnie starczały dwie, trzy takie kulki, by cały dzień nie czuł głodu i zmęczenia. A zamiast manierki z wodą Erast Pietrowicz dostał zapas suikatsu-maru - trzy maleńkie gałki z cukru, słodu i miąższu marynowanej śliwki.

Był jeszcze jeden podarek, mający niewątpliwie wzbudzić w wyzbytym uczuć Fandorinie żądzę zemsty: gabinetowa fotografia Midori. Zdjęcie pochodziło zapewne z czasów, gdy służyła w domu publicznym. Z nieudolnie barwionego portretu na radcę tytularnego patrzyła porcelanowa lalka w kimonie, z wysoką fryzurą. Wpatrywał się długo w ten portret, ale Midori nie poznał. Znikła gdzieś także uroda. Erast Pietrowicz pomyślał z roztargnieniem, że za pomocą obiektywu fotograficznego nie sposób utrwalić prawdziwej urody: jest zbyt żywa i nieprawidłowa, zbyt zmienna. A może cała rzecz w tym, że prawdziwą urodę odbiera się nie oczyma, lecz jakoś inaczej.

Droga z Jokohamy w góry zajęła dwa dni. Z powrotem Erast Pietrowicz dojechał w pięć godzin. Nie zrobił żadnego postoju, a nawet bynajmniej się nie zmęczył – pewnie dzięki cudownym maru.

Żeby dotrzeć do Bluffu, należało jechać prosto, w stronę hipodromu, lecz zamiast tego Fandorin skierował maszynę w lewo, ku rzece, za którą skupiały się osłonięte poranną mgłą dachy dzielnicy handlowej.

Przemknął przez most Nishinobashi, za którym biegły już proste ulice Settlementu i zamiast na wzgórzu, gdzie na tytularnego radcę czekał już niewątpliwie Tamba, znalazł się na bulwarze, przed gmachem z trójkolorową rosyjską flagą.

Marszrutę Erast Pietrowicz zmienił nie z wywołanego przeżytym wstrząsem roztargnienia. Roztargnienie nie miało tu nic do rzeczy. Przeciwnie, za sprawą zmrożenia uczuć i wielogodzinnego, mechanicznego ruchu mózg radcy tytularnego jął pracować w sposób ukierunkowany i ścisły niczym arytmometr. Obróciły się jakieś zębatki, zazgrzytały dźwigienki i wyskoczyła decyzja. W swym zwykłym stanie Fandorin przeliczyłby się może, naplótłby trzy po trzy, lecz teraz, przy kompletnym braku emocji, wyłonił się plan zadziwiająco prosty i jasny.

Do konsulatu – a ściślej, do swojego mieszkania Erast Pietrowicz zajechał w sprawie bezpośrednio związanej z arytmetycznym planem.

Odwrócony minął sypialnię (tak podszepnął mu instynkt samozachowawczy), zapalił światło w gabinecie i zaczął grzebać w książkach. Metodycznie brał w ręce tom, wertował, rzucał go na podłogę, sięgał po następny.

A przy tym mruczał pod nosem niezrozumiałe słowa:

– Edgar Poe? Nerval? Schopenhauer?

Tak był zajęty tą tajemniczą pracą, że nie usłyszał cichych kroków za plecami. Nagle rozległ się głośny, nerwowy krzyk:

Don ‘t move or I shoot! *

Na progu gabinetu stał konsul Doronin w japońskim szlafroku i z rewolwerem w dłoni.

– To ja, Fandorin – odparł spokojnie radca tytularny, obejrzawszy się nie dłużej niż na sekundę, i znów zaszeleścił kartkami. – Dzień dobry, Wsiewołodzie Witaljewiczu.

– Pan?! – zachłysnął się konsul, nie opuszczając broni (przypuszczalnie z zaskoczenia). – Zobaczyłem w pańskich oknach światło, drzwi otwarte. Pomyślałem: złodzieje, jeśli nie gorzej… Boże, więc pan żyje! Gdzie pan przepadł? Nie było pana cały tydzień! Już myślałem… A gdzie pański Japończyk?

– W Tokio – odpowiedział krótko Fandorin, odrzucając traktat Proudhona i biorąc się do powieści Disraelego.

– A… a pani O-Yumi?

Radca tytularny zamarł z książką w rękach, tak poraziło go to proste pytanie.

W rzeczy samej, gdzież jest teraz? Przecież tak być nie może, żeby jej całkiem nie było! Wstąpiła w inne ciało, jak uczą buddyści? Trafiła do raju, gdzie znaleźć się musi wszystko, co naprawdę piękne? Znalazła się w piekle, które czeka grzeszników?

– …Nie wiem – rzekł zmieszany po długiej pauzie. Powiedziane to było takim tonem, że Wsiewołod Witaljewicz z miejsca przestał rozpytywać zastępcę o ukochaną. Gdyby Erast Pietrowicz był w normalnym stanie, zauważyłby, że i konsul wygląda dość dziwnie: znikły gdzieś nieodstępne okulary, wzrok błyszczy ożywieniem, włos w nieładzie.

– A jak pańska górska ekspedycja? Znaleźliście legowisko Tamby? – spytał Doronin, ale jakoś bez szczególnego zainteresowania.

– Tak.

Jeszcze jedna książka poleciała na stos.

– No i co?

Pytanie zostało bez odpowiedzi. I znów konsul nie upierał się przy nim. Opuścił wreszcie broń.

– Czego pan szuka?

– Ach, wetknąłem coś i nie pamiętam gdzie – z irytacją powiedział Fandorin. – Może do Buliera-Lyttona?

– A wie pan, jaki zdarzył się tu bez pana numer? – Konsul zachichotał krótko. – To bydlę, Bucharcew, cichaczem naskrobał na pana donos, przy czym nie byle gdzie, tylko do Trzeciego Oddziału. Przedwczoraj przychodzi szyfrogram z podpisem samego szefa żandarmów, generała-adiutanta Mizinowa: „Niech Fandorin robi, co uważa za konieczne”. Bucharcew został kompletnie pognębiony. Teraz dla ambasadora główną personą jest pan. Za zasługi baron przedstawił pana wręcz do orderu!

Lecz i ta krzepiąca informacja nie zainteresowała radcy tytularnego, zaczynającego zdradzać coraz więcej oznak niecierpliwości.

Osobliwy był to dialog – rozmówcy prawie nie słuchali się wzajem; każdy myślał o swoim.

– Prawdziwe szczęście, że pan wrócił! – zakrzyknął Wsiewołod Witaljewicz. – I to właśnie dziś! Znać w tym niechybny palec losu!

Tu dopiero Erast Pietrowicz oderwał się od poszukiwań, spojrzał nieco uważniej na konsula i zrozumiał, że ów jest kompletnie odmieniony.

– Co się z panem dzieje? Ma pan rumieńce.

– Rumieńce? Naprawdę? – Doronin, zmieszany, złapał się za policzek. – Ach, Fandorin, zdarzył się cud, istny cud. Moja Obayashi oczekuje dziecka. Dzisiaj doktor orzekł: nie ma wątpliwości! Pogodziłem się dawno z tym, że już nigdy nie będę ojcem, aż tu naraz…

– Gratuluję. – Erast Pietrowicz pomyślał, co by tu jeszcze rzec, lecz nic nie wymyślił i tylko serdecznie uścisnął konsulowi rękę. – A dlaczego mój powrót to palec losu?

– A dlatego, że składam podanie o dymisję. Już napisałem. Moje dziecko nie będzie z nieprawego łoża. Żenię się. Ale nie zamierzam wracać do Rosji. Patrzyliby tam koso na Japonkę. Niech lepiej patrzą tu koso na mnie. Wystąpię o poddaństwo japońskie, przybiorę nazwisko żony, zostanę panem Obayashi. Brakowałoby jeszcze, żeby moje dziecko nazywało się „brudny człowiek”. Jednak podanie podaniem, a nie było komu przekazać spraw. Pan przepadł, Shirota się zwolnił. Szykowałem się już na długie oczekiwanie – kiedyś w końcu przyślą zmianę. A tu – pan! Taki to już szczęśliwy dzień! Pan żyje, czyli mam komu przekazać sprawy.

Szczęście ma kiepski słuch i Wsiewołodowi Witaljewiczowi nie przyszło do głowy, że ostatnie zdanie zabrzmiało dla jego zastępcy dość obraźliwie, lecz Fandorin bynajmniej się nie obraził. Nieszczęście też nie odznacza się dobrym słuchem.

– Przypomniałem sobie! Epikur! – zakrzyknął wicekonsul, złapał z półki książkę ze złotym brzeżkiem. – Jest! Oto ona!

– Co jest? – zapytał przyszły ojciec. Ale radca tytularny wymamrotał tylko:

– Później, później, teraz nie ma czasu – i pocwałował do wyjścia.


* * *

Na umówione miejsce spotkania nie dotarł. Na moście Yatobashi, za którym zaczyna się właściwy Bluff, welocypedystę okrzyknął bardzo młody po europejsku ubrany Japończyk.

Uchyliwszy z szacunkiem słomkowego kapelusza, powiedział:

– Mister Fandorin, czy nie ma pan ochoty napić się herbaty? – I wskazał szyld „English & Japanese Tea Parlour” *.

Erast Pietrowicz nie miał ochoty na herbatę, ale zaproszenie po nazwisku wywarło na nim pewne wrażenie.

Zmierzywszy wzrokiem niewysoką, lecz elegancką postać Japończyka, a zwłaszcza zauważywszy jego spokojne, nader poważne spojrzenie, jakie nieczęsto zdarza się u młodzieńców, Fandorin zapytał:

– Pan jest Den, student medyk?

– Do pańskich usług.

Herbaciarnia okazała się zakładem typu mieszanego, jakich sporo było w Jokohamie: z jednej strony stoły i krzesła, z drugiej maty i poduszki.

W połowie angielskiej o tej wczesnej godzinie było prawie pusto, tylko przy jednym ze stołów siedzieli pastor z żoną i pięcioma córkami i pili herbatę z mlekiem.

Przewodnik poprowadził radcę tytularnego dalej, rozsunął papierową przegródkę i Erast Pietrowicz zobaczył, że w połowie japońskiej gości jest jeszcze mniej – właściwie tylko jeden: suchutki staruszek w lnianym kimonie.

– Czemu tu? Czemu nie na wzgórzu? – zapytał Erast Pietrowicz, siadając. – Tam czarne kurtki, co?

Oczy jōnina zatrzymały się pytająco na kamiennym obliczu radcy tytularnego.

– Tak. Skąd wiesz?

– Nie otrzymawszy raportu, Don zrozumiał, że jego drugi oddział także został zniszczony. Czeka na zemstę, przygotowuje się do oblężenia. A co do wzgórza, skąd widać cały dom – podpowiedział mu to Shirota. Powiedz lepiej, jak się domyśliłeś, że pojadę do Bluffu z tej strony?

– Nijak. Na drodze do hipodromu oczekuje twój sługa. On też przyprowadziłby cię tutaj.

– Czyli dostać się do domu nie m-można?

– Siedziałem długo na drzewie, patrzyłem przez gaijińską powiększającą rurkę. Całkiem źle. Tsurumaki nie wychodzi na zewnątrz. Wartownicy wokół całego płotu. Zemstę trzeba będzie odłożyć. Być może na tygodnie, na miesiące, nawet na lata. Nic nie szkodzi, zemsta to danie, które nie jełczeje. – Tamba niespiesznie rozpalił swą fajeczkę. – Opowiem ci, jak zemścił się na sprawcy obrazy mój pradziad Tamba Ósmy. Pewien klient, potężny daimyō, postanowił nie zapłacić za wykonaną robotę i zabił shinobi, który przybył doń po pieniądze. Były to bardzo wielkie pieniądze, a daimyō był chciwy. Postanowił, że nigdy więcej nie porzuci murów zamku. Nie wychodził ze swoich pokoi, a do niego także nikogo nie wpuszczano. Wtedy Tamba Ósmy polecił swojemu synowi, dziewięcioletniemu malcowi, nająć się do zamkowej kuchni. Chłopak był pilny i stopniowo awansował w służbie. Najpierw zamiatał podwórze, potem izby czeladne, później został kuchcikiem dla służby, uczniem książęcego kuchmistrza. Długo uczył się rozcierać pastę z pęcherza moczowego rekina – to wymaga szczególnego mistrzostwa. Wreszcie, w dziewiętnastym roku życia, osiągnął taką biegłość, że pozwolono mu przygotować skomplikowane danie dla księcia. I był to ostatni dzień w życiu daimyō. Na zemstę czekano dziesięć lat.

Wysłuchawszy barwnej historii, Fandorin pomyślał. „Dziesięć lat żyć ze ściśniętymi płucami? Za nic”.

Pojawiła się, co prawda, i inna myśl: „A co będzie, jeśli nawet zemsta nie pomoże?”.

Pytanie pozostało bez odpowiedzi. Zamiast niego Erast Pietrowicz zadał na głos inne.

– Czy widziałeś przez swoją powiększającą rurkę Shirotę?

– Tak, wiele razy. I na dziedzińcu, i w oknie.

– A białą kobietę? Wysoką, o żółtych włosach, splecionych w długi warkocz?

– W domu nie ma kobiet, tam są sami mężczyźni. – Jōnin coraz uważniej patrzył na rozmówcę.

– Tak też myślałem. Gotując się do obrony, Shirota przeniósł narzeczoną w pewniejsze m-miejsce – z zadowoleniem przytaknął swym myślom Erast Pietrowicz. – Nie musimy czekać dziesięciu lat. Pęcherz moczowy rekina też się nie przyda.

– A co się przyda? – cicho, jakby bojąc się spłoszyć zdobycz, zapytał Tamba.

Jego krewny aż podał się naprzód, nie spuszczając oczu z gaijina. Ten odwrócił się i przez otwarte okno patrzył na ulicę. Zaciekawiła go chyba wisząca na słupie granatowa skrzynka z dwiema skrzyżowanymi pocztowymi trąbkami.

Odpowiedź składała się z jednego słowa:

– Listonosz.

Stryj i siostrzeniec spojrzeli po sobie.

– Taki od listów? – uściślił jōnin.

– Taki od listów.


Chcesz całą torbę

Miłości, smutków, szczęścia?

Bądź listonoszem.

Загрузка...