Końskie łajno

Fandorin obudził się – ktoś delikatnie, lecz uporczywie klepał go po policzku.

– O-Yumi – wyszeptał Erast Pietrowicz. I w istocie ujrzał przed sobą skośnooką twarz, lecz, niestety, nie była to nocna czarodziejka, tylko sekretarz Shirota.

– Proszę o wybaczenie – powiedział Japończyk – ale pan w żaden sposób nie chciał się obudzić i już brał mnie niepokój…

Radca tytularny usiadł na łóżku i rozejrzał się. Sypialnię oświetlały niskie promienie porannego słońca. Nie było ani samej O-Yumi, ani jakichkolwiek oznak jej niedawnej obecności.

– Panie wicekonsulu, gotów jestem zdać raport – zaczął Shirota, trzymając w pogotowiu jakiś arkusik.

– Tak, tak, oczywiście – wymamrotał Fandorin, zaglądając pod kołdrę.

Prześcieradło zmięte, ale to jeszcze o niczym nie świadczy. Może został długi włos? Pyłki pudru? Pąsowy ślad szminki?

Nic.

Przyśniło mu się?

– Zgodnie z pańskimi wskazówkami, ukryłem się w krzakach koło rozstaju dróg. O drugiej czterdzieści trzy od strony bezludzia ukazała się biegnąca postać…

– Proszę powąchać – przerwał Fandorin, wetknąwszy nos w powłoczkę. – Czym to pachnie?

Sekretarz wziął poduszkę i ze znawstwem wciągnął powietrze.

– To aromat ayame. Jak to jest po rosyjsku? Irys.

Oblicze radcy tytularnego rozświetlił szczęśliwy uśmiech. Nie przyśniło mu się!

Była tu! To woń jej perfum!

– Irys to najmodniejszy aromat bieżącego sezonu – wyjaśnił Shirota. – Perfumują się nim kobiety, praczki skrapiają bieliznę. W kwietniu zapachem sezonu była glicynia, a w czerwcu będzie azalia.

Uśmiech spełzł z oblicza Erasta Pietrowicza.

– Można kontynuować? – spytał Japończyk, zwracając mu poduszkę.

I kontynuował raport. W minutę potem Fandorin nie myślał już ani o aromacie irysów, ani o nocnej zjawie.


* **

Pola zalewowe nieznośnie lśniły w słońcu, jakby cała dolina zmieniła się w ogromne, potrzaskane zwierciadło. Ciemnymi pęknięciami jaśniejącej powierzchni były miedze, dzielące poletka na maleńkie prostokąciki. W każdym z nich krzątała się zgięta w pół figurka w szerokim słomianym kapeluszu. Chłopi pielili ryżowiska.

Pośród pól wznosił się niewielki lesisty pagórek, zwieńczony czerwonym dachem o zagiętych ku górze rogach. Erast Pietrowicz wiedział już, że to opuszczona sintoistyczna świątynia.

– Chłopi już tam nie chodzą – wyjaśnił Shirota. – Tam jest nieczysto. W zeszłym roku u wejścia znaleziono martwego włóczęgę. Semushi słusznie skrył się w takim miejscu. To bardzo dobre schronienie dla złego człowieka. I wszystkie podejścia jak na dłoni.

– I co będzie ze świątynią dalej?

– Albo ją spalą i zbudują nową, albo przeprowadzą ceremonię oczyszczenia. Wójt wsi i kanushi, kapłan, jeszcze nie postanowili.

Do chramu wiódł przez pola wąski nasyp, szeroki na ledwie pięć kroków. Erast Pietrowicz z uwagą zlustrował drogę na wzgórek, potem zarosłe mchem stopnie, wznoszące się do czerwonej, drewnianej bramy o dziwnym kształcie wielkiego „n”; ani skrzydeł wrót, ani płotu nie było. Brama, która niczego nie odgradza.

– To torii - objaśnił sekretarz. – Brama na tamten świat. No cóż, jeśli na tamten świat, to zrozumiałe. Lornetkę miał radca tytularny świetną, dwunastokrotną, pamiątkę z oblężenia Plewny.

– Nie widzę Masy – powiedział Fandorin. – Gdzie jest?

– Patrzy pan nie tam, gdzie trzeba. Pański sługa jest na gminnym polu. Jeszcze w lewo. Jeszcze.

Wicekonsul i jego podwładny leżeli w gęstej trawie na skraju ryżowiska. Erast Pietrowicz schwytał w bliźniaczy krążek Masę. Ów niczym nie odróżniał się od chłopów: całkiem nagi, w samej opasce biodrowej, z tyłu zwisa wachlarz. Tylko boki nieco zażywniejsze niż u reszty pracowników.

Oto krągłoboki wieśniak wyprostował się, owionął wachlarzem, obejrzał się na wieś. Jasne, że on: pyzate policzki, zmrużone oczka. Rzekłbyś – jest tuż-tuż, tylko dać prztyczka w nos.

– Pracuje tutaj od rana. Najął się na parobka za dziesięć senów. Umówiliśmy się: jeśli dostrzeże coś szczególnego, zawiesi za plecami wachlarz. O, widzi pan wachlarz za plecami? Coś zauważył!

Fandorin znów naprowadził lornetkę na pagórek. Zaczął powoli, kwadrat po kwadracie, lustrować schronienie Garbusa.

– Z Jokohamy skierował się prosto tutaj? Nigdzie nie zbaczał po drodze?

– Prosto tutaj.

Cóż to tam takiego białego wśród gałęzi?

Erast Pietrowicz podkręcił kremalierę i gwizdnął cichutko. Na drzewie siedział człowiek. Garbus? Co on tam robi?

Ale nocą Semushi był nie w białym kimonie, lecz w ciemnobrązowym.

Siedzący na drzewie obrócił głowę. Twarz była nierozpoznawalna, lecz błysnęła wygolona czaszka.

Nie, to nie Semushi! Tamten jest ostrzyżony na jeża.

Fandorin poprowadził lornetkę dalej. Wtem pośród zarośli coś błysnęło. Potem jeszcze i jeszcze.

Odrobinę poprawić ostrość.

Oho!

Na otwartej polance stał człowiek w kimonie o podwiniętych polach. Był absolutnie nieruchomy. W ręce trzymał miecz. Obok tkwił wbity w ziemię bambusowy kij.

Naraz człowiek drgnął. Nogi i tułów trwały bez ruchu, lecz miecz sypnął słonecznymi skrami i z kija poleciały obcięte talarki. Jeden, drugi, trzeci, czwarty. Ale wprawa!

Potem cud – fechmistrz obrócił się w drugą stronę. Był tam chyba jeszcze jeden kij, lecz Erast Pietrowicz patrzył już nie na klingę, tylko na lewy rękaw kimona. Był ni to skrócony, ni to podwinięty.

– Czemu uderzył pan pięścią w ziemię? Co pan widzi? – z podnieceniem zaszeptał mu w samo ucho Shirota.

Fandorin przekazał sekretarzowi lornetkę, skierował we właściwą stronę.

Kataude! - krzyknął sekretarz. – Suchoręki! Czyli reszta też tam!

Wicekonsul nie słuchał – szybko skrobał ołówkiem w notesie. Wyrwał stroniczkę, zaczął pisać na drugiej.

– A więc tak, Shirota. Co tchu do Settlementu. Da pan to sierżantowi Lockstonowi. Szczegóły objaśni pan sam. Druga notatka – dla inspektora Asagawy.

– Też co sił? Tak?

– Nie, przeciwnie. Od Lockstona do japońskiego komisariatu pójdzie pan wolnym krokiem, może nawet wpaść na herbatę po drodze.

Shirota w zdumieniu wpatrzył się w radcę tytularnego. Potem, zdaje się, pojął – kiwnął głową.

Sierżant przybył z całą swą armią, szóstką zbrojnych w karabiny konstabli.

Erast Pietrowicz oczekiwał wsparcia u wejścia do wsi. Pochwalił przybyłych za szybkość, krótko objaśnił dyslokację.

– To jak, nie ruszymy do szturmu? – zirytował się Lockston. – Moi chłopcy aż rwą się do boju.

– Żadnych b-bojów. Jesteśmy o dwie mile od Settlementu, poza strefą jurysdykcji konsularnej.

– A chrzanić jurysdykcję, Rusty! Proszę nie zapominać: te trzy bestie zakatrupiły białego! Może nie same, ale to bez różnicy – jedna szajka.

– Musimy, Walter, przestrzegać praw kraju, w którym działamy.

Sierżant nadął się.

– Więc po kiego licha pisał pan: „Jak można najszybciej, z bronią dalekosiężną”?

– Z pańskich ludzi utworzy się kordon. Rozłoży ich pan zamaskowanych na obwodzie pola. Niech pańscy konstable padną na ziemię i nakryją się słomą. Odstęp od jednego do drugiego dwieście, trzysta kroków. Gdyby przestępcy zaczęli uciekać przez wodę, otworzyć niecelny ogień, by zagnać ich z powrotem na wzgórze.

– A kto będzie brać zbójów?

– Policja japońska.

Lockston zmrużył oko.

– A dlaczegóż to pan po prostu nie wezwał japów? Na co panu municypalni?

Radca tytularny nie odpowiedział i sierżant przytaknął ze zrozumieniem.

– Dla pewności, tak? Nie ufa pan żółtomordym? Boi się pan, że ich wypuszczą? Bo też i wypuściliby, nie?

Pytanie znów pozostało bez odpowiedzi.

– Ja będę czekał we wsi na Asagawę. Za pozostałe trzy boki kwadratu odpowiada pan – oznajmił Fandorin.


* * *

Tym razem czekać przyszło długo. Zapewne przed wizytą w japońskim komisariacie Shirota nie tylko wypił herbatę, lecz i zjadł obiad.

Gdy słońce osiągnęło zenit, z pól ku domom pociągnęli pracownicy, by odpocząć przed popołudniowym znojem. Wraz z nimi wrócił i Masa.

Pokazał gestami: cała trójka jest tam, a z nimi Garbus. Czujnie rozglądają się na wszystkie strony, na hura się ich nie weźmie.

Erast Pietrowicz zostawił kamerdynera, by miał oko na jedyną dróżkę, wiodącą ku świątyni. Sam skierował się za wieś czekać na japońską policję.

Dopiero w trzy godziny później w dali na drodze pojawiła się ciemna plama. Fandorin przyłożył do oczu lornetkę i aż jęknął. Od strony Jokohamy marszowym krokiem nadciągała cała kolumna. W chmurze pyłu pobłyskiwały bagnety, obok kiwali się w siodłach oficerowie.

Radca tytularny rzucił się na spotkanie wojska biegiem, z daleka już machając rękami, by stanęli. Nie daj Boże, jeśli ze wzgórza zauważą tę szczeciniastą gąsienicę!

Przodem jechał wierzchem sam wiceintendent policji, pan Kinsuke Suga. Ujrzawszy Fandorinowską gestykulację, podniósł rękę i kolumna stanęła.

Japońscy żołnierze nie spodobali się Erastowi Pietrowiczowi. Niskiego wzrostu, wątli, bezwąsi, mundury wiszące jak worki, żadnej postawy. Przypomniał sobie, jak Wsiewołod Witaljewicz opowiadał, że służbę wojskową wprowadzono całkiem niedawno i chłopi nie chcą służyć w armii. Jakżeby inaczej? Trzysta lat prostym ludziom zabraniano brać broń do ręki, samuraje skracali za to o głowę. I tak oto powstał naród złożony z olbrzymiego stada owiec-wieśniaków i sfory owczarków-samurajów.

– Wasza ekscelencjo, mógł pan jeszcze artylerię p-podciągnąć! – Fandorin wściekły podbiegł do głównodowodzącego.

Ów uśmiechnął się z satysfakcją, podkręcił wąsa.

– Jak będzie trzeba, podciągniemy. Brawo, mister Fandorin! Jakże pan zdołał wytropić te wilki? Prawdziwy z pana bohater!

– Prosiłem inspektora o tuzin sprawnych ludzi. Czemu sprowadził pan cały pułk?

– To batalion. – Suga przerzucił nogę przez siodło, zeskoczył. Ordynans natychmiast przechwycił wodze. – Gdy tylko przyszedł telegram od Asagawy, od razy zadepeszowałem do koszar dwunastego batalionu piechoty, który kwateruje o milę stąd. Świetny to wynalazek – telegraf! A sam pośpieszyłem na kolej. Też bardzo przydatny wynalazek.

Wiceintendent emanował energią i determinacją. Przekazał po japońsku jakąś komendę i wzdłuż szeregu poniosło się: Chūtaichō, chūtaichō, chūtaichō! *. Przytrzymując przy boku szable, ku czołu kolumny podbiegli trzej oficerowie.

– Regularnego wojska użyjemy na utworzenie kordonu zewnętrznego – objaśnił Suga. – Ani jeden złoczyńca nie może się wymknąć. Pan, Fandorin, zbytecznie się niepokoi. Nie miałem zamiaru podprowadzać żołnierzy bliżej. Za chwilę dowódcy plutonów uszykują ludzi w tyralierę i rozstawią po bokach dużego kwadratu. Ze wzgórza będzie to niewidoczne…

Niepozorni na oko żołnierze poruszali się nad podziw sprawnie i równo. „Jasne, że nie orły, ale w musztrze całkiem nieźli” – poddał korekcie pierwsze wrażenie Fandorin.

Batalion w nie więcej niż minutę uformował trzy długie szeregi. Jeden z nich pozostał na miejscu, dwa pozostałe, wykonawszy półobrót wstecz, ruszyły w prawo i lewo.

Dopiero wówczas okazało się, że w ogonie kolumny piechoty stoi grupka policjantów – półtora dziesiątka, w tej liczbie i Asagawa, przy czym jokohamski inspektor prezentował się pomiędzy nimi skromnie, całkiem nie po szefowsku. Po większej części byli to niemłodzi, o surowym wyglądzie służbiści z gatunku, który nosi u nas miano wyjadaczy. Wśród nich znalazł się i Shirota – sądząc z zielonkawego obliczą, ledwie się trzymał na nogach. Nic dziwnego: noc bez snu, nerwy, po czym ciągłe kursowanie do Jokohamy i z powrotem.

– Najlepsi majstrzy naszej policji – dumnie wskazał Suga. – Wkrótce ujrzy ich pan przy robocie.

Obrócił się do jednego z zastępców, przemówił po japońsku.

Sekretarz ocknął się, przypomniał sobie o obowiązkach służbowych i podszedł do radcy tytularnego. Zaczął półgłosem tłumaczyć:

– Adiutant raportuje, że z wójtem już pomówili. Chłopi będą pracować jak gdyby nigdy nic, nie zdradzając naszej obecności. Zaraz zacznie się odprawa, znalazło się bardzo dogodne miejsce.


* * *

„Bardzo dogodne miejsce” okazało się gminną stajnią, na wskroś przepojoną wonią końskiego łajna i potu. Za to przez pełną szczelin ścianę otwierał się znakomity widok na pola i wzgórze.

Wiceintendent siadł na składanym taborecie, pozostali policjanci stanęli półokręgiem i sztab przystąpił do planowania operacji. Mówił przeważnie Suga. Pewny siebie, szybki, cały w uśmiechach, był jawnie w swoim żywiole.

– …Jego ekscelencja przedkłada panu komisarzowi, że nie ma co czekać do nocy – bębnił Fandorinowi w ucho wierny tłumacz. – Ma być bezchmurnie, a księżyc niemal w pełni, więc pola będą jak lustro – każdy cień widoczny z daleka. Już lepiej za dnia. Można podkraść się do wzgórza, udając pielących wieśniaków.

Policyjne szarże akceptująco zabrzęczały. Suga przemówił znowu.

– Jego ekscelencja powiada, że grupy uderzeniowe będą dwie, zaledwie po dwóch ludzi w każdej. Więcej nie trzeba, byłoby podejrzane. Pozostali uczestnicy operacji mają trzymać się z dala od wzgórza i czekać na sygnał. Po sygnale biec wprost przez wodę, nie maskując się już. Głównym atutem będzie tu szybkość.

Teraz rozległ się szum wszystkich naraz, i to wielce ożywiony. Nie otwierający dotąd ust inspektor Asagawa wysunął się naprzód i kłaniając się jak najęty, powtarzał wciąż: Kakka, tanomimasu no-del Kakka, tanomimasu no-de!

– Każdy chce trafić do grupy uderzeniowej – oznajmił Shirota. – Pan Asagawa prosi o pozwolenie odkupienia swej winy, mówi, że inaczej będzie mu bardzo ciężko żyć na świecie.

Wiceintendent podniósł rękę i momentalnie zapadła cisza.

– Chcę zapytać o zdanie pana rosyjskiego wicekonsula – zwrócił się Suga po angielsku do Fandorina. – Co pan myśli o moim planie? To przecież nasza wspólna operacja. Operacja – uśmiechnął się – dwóch „wice”.

Wszyscy patrzyli teraz na Fandorina.

– Mówiąc szczerze, jestem zdziwiony – powoli odparł radca tytularny. – G-grupy uderzeniowe, kordon piechoty… – wszystko to wspaniale. Ale gdzie środki przedsięwzięte, by wziąć spiskowców żywcem? Przecież dla nas ważni są nie tyle oni, ile ich kontakty.

Shirota przetłumaczył – widać nie wszyscy policjanci znali angielski.

Japończycy jakoś dziwnie spojrzeli po sobie, jeden siwo – wąsy aż chrząknął, jak gdyby gaijin palnął głupstwo.

– Oczywista, postaramy się ująć przestępców – westchnął wiceintendent – lecz marne na to widoki. Ludzi tego pokroju prawie nigdy nie udaje się schwytać żywcem.

Replika nie spodobała się Fandorinowi. Z nową siłą obudziło się w nim podejrzenie.

– A więc tak – oznajmił. – Powinienem znaleźć się w jednej z grup uderzeniowych. W tym wypadku daję gwarancję, że w ostateczności choćby jednego spiskowca zyska pan nie martwego, lecz żywego.

– Mogę zapytać, jakim sposobem pan tego dokona?

Urzędnik odpowiedział wymijająco:

– Kiedy byłem w niewoli u Turków, nauczono mnie tam pewnej sztuki, ale lepiej wcześniej nie opowiadać. Sam pan zobaczy.

Jego słowa wywarły na Japończykach dziwne wrażenie. Policjanci zaszwargotali, a Suga z niedowierzaniem spytał:

– Był pan w niewoli?

– A owszem, podczas niedawnej kampanii bałkańskiej.

Poprzedni siwowąsy popatrzył na Erasta Pietrowicza z jawną pogardą. Wzroku pozostałych też nie sposób było nazwać pełnym szacunku.

Wiceintendent podszedł, wielkodusznie poklepał Fandorina po ramieniu.

– Trudno, na wojnie zdarza się wszystko. Podczas ekspedycji na Formozę porucznik gwardii Tatibana, nader dzielny oficer, też trafił do niewoli. Był ciężko ranny, nieprzytomny, Chińczycy wzięli go wprost ze szpitalnej podwody. Rzecz jasna, potem, gdy doszedł do siebie, powiesił się na bandażu. Ale nie zawsze bywa pod ręką bandaż.

Potem powtórzył to samo pozostałym. Erast Pietrowicz rozpoznał nazwisko „Tatibana”, a Shirota wyjaśnił cichutko:

– W Japonii uważa się, że samuraj nie może trafić do niewoli. To oczywiście barbarzyństwo, przesąd – pośpiesznie dodał sekretarz.

Radca tytularny zirytował się. Podniósłszy głos, powtórzył z uporem:

– Muszę być w grupie uderzeniowej. Obstaję przy tym. Pozwolę sobie przypomnieć, że beze mnie i moich pomocników nie byłoby w ogóle żadnej operacji.

Pomiędzy Japończykami wybuchła dyskusja, której obiektem był bez wątpienia Fandorin, ale tłumacz wyjaśnił istotę sporu krótko i nie bez konfuzji:

– To… no, tak ogólnie… panowie policjanci rozważają pański kolor skóry, wzrost, rozmiar nosa…

– Czy mógłbym poprosić pana o rozebranie się do pasa? – zwrócił się do radcy tytularnego Suga.

I dla przykładu pierwszy zdjął mundur i koszulę. Ciało wiceintendenta było silnie umięśnione, krzepkie, a brzuch, choć spory, bynajmniej nie obwisły. Uwagę Erasta Pietrowicza przykuły zresztą nie tyle detale generalskiej anatomii, ile stareńki złoty krzyżyk, wiszący na wypukłej i bezwłosej piersi. Pochwyciwszy spojrzenie Fandorina, Suga wyjaśnił:

– Trzysta lat temu nasz ród był chrześcijański. Potem, kiedy europejskich misjonarzy wygnano z kraju i zabroniono ich wiary, moi przodkowie wyparli się cudzoziemskiej religii, ale krzyżyk zachowali jako relikwię. Nosiła go moja prapraprababka, donna Maria Suga, która wybrała śmierć męczeńską. Przez jej pamięć też przyjąłem chrześcijaństwo – teraz nikomu się już tego nie wzbrania. Rozebrał się pan? To proszę spojrzeć na mnie i na siebie.

Stanął obok, ramię przy ramieniu, i stało się oczywiste, czemu służył cały ten negliż. Mało, że wicekonsul o całą głowę przewyższał sąsiada, to jego skóra jaśniała jawnie niejapońską bielą.

– Chłopi są prawie nadzy – powiedział Suga. – Będzie pan sterczeć nad polem i bieleć niczym zaśnieżona góra Fudżi.

– Wszystko jedno-oznajmił twardo radca tytularny. – Muszę być w g-grupie uderzeniowej.

Więcej go już nie przekonywano. Policjanci, dyskutując półgłosem, skupili się wokół naczelnika. Potem siwowąsy wykrzyknął głośno: Kuso! Uma-no kuso!

Rozchichotany wiceintendent palnął go w ramię.

– Co on p-powiedział?

Shirota wzruszył ramionami.

– Komisarz Iwaoka powiedział: „Łajno. Końskie łajno”.

– To pod moim adresem? – Erast Pietrowicz spąsowiał. – Proszę mu powiedzieć, że w takim r-razie on…

– Nie, nie! Jak pan mógł tak pomyśleć! – przerwał sekretarz, przysłuchując się rozmowie. – To coś innego… Inspektor Asagawa pyta, jak poradzić sobie z pańskim wzrostem. Wieśniacy nie bywają takimi… dryblasami. Dobrze wymówiłem to słowo?

– Owszem. Dobrze.

Fandorin podejrzliwie śledził poczynania komisarza Iwaoki. Ów oddzielił się od grupy, zdjął białą rękawiczkę i zaczerpnął przygarść łajna.

– Pan Sasaki z wydziału przestępstw ciężkich mówi, że z pana istny kirin, ale to nic nie szkodzi, bo wieśniacy, tak czy owak, nigdy się nie wyprostowują.

– Kim ja jestem?

– Kirin to taki mityczny zwierz. Coś jak żyrafa.

– A… Aha.

Siwowąsy podszedł, ukłonił się z lekka i wtarł grudę łajna wprost w białą pierś rosyjskiego dyplomaty. Ów zmartwiał.

– I proszę – przetłumaczył Shirota. – Już pan nie jest podobny do zaśnieżonego szczytu Fudżi.

Komisarz Iwaoka rozmazywał po brzuchu Erasta Pietrowicza zółtobrązową, szpetnie pachnącą masę. Fandorin krzywił się, lecz cierpiał w milczeniu.


Cny mąż jest tak czysty

Że nawet koński gnój

Zbrukać go nie zdoła.

Загрузка...