Nie pojąwszy jeszcze, co zaszło, Erast Pietrowicz szybko siadł w kucki, gotów do beznadziejnej walki z trzema krwiożerczymi bestiami, ale zadziwiająca krata – nie: furtka! – zatrzasnęła się ze zgrzytem sprężyny.
Z tamtej strony w żelazne pręty grzmotnęła z rozbiegu ciężka tusza, dobiegł gniewny pisk i warkot. Trzy pary wściekle połyskujących oczu wpiły się w niedostępną ofiarę.
– Not your day, folks! * - krzyknął im radca tytularny, którego angielszczyzna wskutek kontaktów z sierżantem Lockstonem mocno się zwulgaryzowała.
Nabrał pełną pierś powietrza. Zrobił wydech, próbując uciszyć bicie serca. Rozejrzał się na boki – kto mógł otworzyć zbawczą furtkę?
Wokół nie było żywej duszy.
W dali bielał pałac nuworysza Tsurumakiego, bliżej pobłyskiwał zarosły grzybieniem strumyk, niewyobrażalnie piękny w poświacie księżyca, z miniaturową jak zabawka wysepką, mostkami dla lalek i szczeciniastym zaroślami trzciny wzdłuż brzegów. Niósł się stamtąd melancholijny rechot żaby. Czarną taflę na wskroś stębnowały srebrne nici – odbicia gwiazd.
Szczególnie uroczy zdał się wicekonsulowi czerniejący nad samą wodą pawilon o zagiętych niczym w zapowiedzi wzlotu okapach dachu. Nad filigranowym zwieńczeniem zastygł kurek w kształcie fantastycznego ptaka.
Rozglądając się, wstrząśnięty Erast Pietrowicz ruszył brzegiem. Cóż to za cuda? Ktoś musiał przecież otworzyć, a potem zamknąć furtkę? Któż to ocalił nocnego łowcę przygód od niechybnej zguby?
Dopiero gdy pawilon i strumyk zostały z tyłu, Fandorin wpadł na myśl spojrzenia na sam pałac.
Elegancki budynek w stylu willi z Champs Elysées zwrócony był tarasem do stawu, a tam, na drugim piętrze, za misterną balustradą ktoś stał i machał ręką do nieproszonego gościa. Ktoś w długim szlafroku, w fezie z chwaścikiem.
Po fezie Erast Pietrowicz domyślił się – to gospodarz posiadłości we własnej osobie. Spostrzegłszy, że wreszcie został dostrzeżony, Don Tsurumaki uczynił przyzywający gest: zapraszam w me progi.
Trudno i darmo: w tej sytuacji nie weźmie się wszak nóg za pas. Zakląwszy półgłosem, radca tytularny solennie się skłonił i ruszył do wejścia. Gutaperkowy umysł Erasta Pietrowicza wziął się do dzieła, próbując obmyślić jakiekolwiek w miarę prawdopodobne wyjaśnienie swych skandalicznych poczynań.
– Witam serdecznie młodego zastępcę mojego przyjaciela, Doronina! – rozległ się z góry gęsty bas gospodarza. – Drzwi otwarte, zapraszam na górę!
– D-dziękuję – odrzekł smętnie Fandorin.
Pokonawszy wpół ciemny salon, gdzie podczas balu kawalerskiego rżnęła orkiestra i zadzierał spódniczki wielonogi kankan, Erast Pietrowicz niczym na szafot wspiął się na górę.
Co robić? Upokorzyć się? Kłamać? Ale cóż tu można skłamać… Rosyjski wicekonsul zmykający z ogrodu brytyjskiego attaché. Sytuacja całkiem niedwuznaczna: jeden szpieg szpieguje drugiego…
Ale Fandorin nie doceniał jeszcze całej katastrofalności owej sytuacji.
Na kamiennym tarasie zobaczył wspaniale nakryty stół, gdzie stały na podorędziu wędliny, kiełbasy, owoce, ciasta, słodycze i cała bateria słodkich nalewek; w srebrnych kandelabrach tkwiły świece, ale nie zapalone – pewnie z uwagi na blask księżyca. Stół – pół biedy, lecz tuż przy balustradzie tkwiła na żelaznym trójnogu potężna luneta, której obiektyw zwrócony był bynajmniej nie ku gwiazdom, lecz ku domowi Bullcoksa!
Widział czy nie widział? – oto myśl, w obliczu której Erast Piętrowicz zamarł na miejscu. A raczej nie: rzecz w tym, co właściwie widział Tsurumaki: samą ucieczkę przez ogród czy też?…
– Czemuż pan stoi? – Don ruszył mu na spotkanie, pykając z czarnej wrzoścowej fajki. – Ma pan ochotę na mały poczęstunek? Uwielbiam samotnie nocami przegryźć to i owo. Bez widelców, bez pałeczek, po prostu rękami. – Pokazał lśniące od tłuszczu i poplamione czekoladą palce. – Oczywista, tak się nie godzi, lecz daję słowo, że to dla mnie najmilsza pora doby. Duszę krzepię widokiem gwiazd, ciało – wszelkimi frykasami. Proszę spróbować tej przepiórki, jeszcze dziś rano fruwała nad polaną. A może ostrygi? Świeżusieńkie. Chce pan?
Grubas mówił tak smakowicie, że Erast Pietrowicz zaraz nabrał chętki i na przepiórkę, i na ostrygi. Dopiero teraz poczuł, jaki jest głodny. Najpierw należało jednak coś wyjaśnić.
Skoro sam gospodarz nie śpieszył się z wypytywaniem, wicekonsul postanowił przejąć inicjatywę.
– Proszę powiedzieć, po co panu furtka do sąsiedniego ogrodu? – zapytał, gorączkowo myśląc, jak gładko przejść do następnego tematu.
– Przyjaźnię się z Algernonem (u Japończyka brzmiało to „Arudżenon”). Odwiedzamy się po sąsiedzku. Przez ogród wygodniej niż nadkładać drogi przez ulicę.
„A i twemu pieczeniarzowi łatwiej sprzedawać usługi” – pomyślał wicekonsul, ale donosić na księcia Onokoji, ma się rozumieć, nie myślał. Przypomniał sobie, że Bullcox i jego towarzyszka, w odróżnieniu od reszty zaproszonych, przybyli na bal kawalerski pieszo, przy czym pojawili się właśnie skądś z boku, a nie od strony wejścia. Zapewne skorzystali z tej właśnie furteczki…
– Ale… jak ją pan otworzył? – spytał Erast Pietrowicz, obchodząc znów sedno rzeczy.
Don ożywił się:
– O, o, tu u mnie wszystko jest ze-le-ktry-fi-ko-wa-ne. Żywię istny kult tego fascynującego wynalazku. Proszę spojrzeć!
Wziął wicekonsula pod ramię i na wpół poprowadził, na wpół pchnął w stronę pulpitu w pobliżu lunety. Erast Pietrowicz zobaczył cały pęczek kabli zwisających ku podłodze i ginących tam w krytej rynience. Sam zaś pulpit połyskiwał kilkoma rzędami przełączników. Tsurumaki szczęknął jednym i pałac ożył. Ze wszystkich okien lunęło żółtobiałe światło. Znów szczęknął i dom zgasł.
– A oto pańska furtka. Proszę patrzeć w lunetę, w lunetę.
Fandorin przywarł do tubusa i ujrzał całkiem blisko, na odległość wyciągniętej ręki pręty kraty, a za nią trzy psie sylwetki. Znów błysnęło zieloną iskrą wyłupiaste ślepie. Ależ cierpliwe stwory.
– Raz, dwa! – huknął Don i furtka jak żywa błyskawicznie się rozwarła. Jeden z psów skoczył naprzód.
– Trzy, cztery!
Przejście zatrzasnęło się równie szybko, ciskając mastiffa na powrót do ogrodu. Dobrze mu tak, sukinsynowi!
Udając, że nastawia ostrość, Erast Pietrowicz nieznacznie uniósł okular. Krąg pola widzenia równie bezpośrednio blisko objął ścianę domu, rynnę, okno.
– No dość już, dość! – Wielbiciel elektryczności niecierpliwie szarpnął go za rękaw. – Teraz pokażę panu coś, co zwala z nóg. Nikt jeszcze tego nie widział, zachowuję niespodziankę na okazję wielkiego rautu… Patrz pan na strumień, na strumień!
Trzask! Nad czarną, migotliwą plamą wody wybuchło szmaragdowe pałanie. To zajęła się ogniami miniaturowa wysepka, a na niej nie zielenią już, lecz różem zabłysła mikroskopijna kamienna pagoda.
– Europejska nauka! – Oczy milionera błyszczały z emocji. – Kable biegną po dnie w specjalnej telegraficznej koszulce, a szkła lampionów są kolorowe – oto cała sztuka. I jak?
– Niebywałe! – zachwycił się szczerze Fandorin. – Jest pan prawdziwym wynalazcą.
– O, nie, nie wynalazcą. Odkrycia to wasza gaijińska domena. Japończycy nie bywają wynalazcami, naszym żywiołem jest ład, a odkrywcy są dziećmi chaosu. Natomiast świetnie umiemy znajdować właściwe zastosowanie dla cudzych odkryć, i w tym nas nie przegonicie. Trochę czasu, panie Fandorin: poznamy wszystkie wasze sztuczki, a potem zademonstrujemy, jak nieudolnie się nimi posługujecie.
Don zarechotał, a radca tytularny pomyślał: „Wątpię, czy twoim żywiołem jest ład”.
– Lubi pan astronomię? – Zaciekawiony Erast Pietrowicz kaszlnął znacząco, wskazując lunetę.
Tsurumaki bezbłędnie pojął ukryty sens pytania. Zaśmiał się jeszcze serdeczniej, tłuste policzki uniosły się, zmieniając tryskające radością oczy w dwie szparki.
– A owszem, astronomią także, ale czasem na ziemi można dojrzeć dużo ciekawsze rzeczy. – Klepnął gościa poufale w ramię i zionąc fajkowym dymem, skręcił się ze śmiechu.
Erast Pietrowicz spąsowiał: widział! Wszystko widział! I cóż na to powiedzieć?
– Brawo, Fandorin-san, brawo! – wesołek ocierał łzy. – Moje gratulacje!
Wicekonsul uścisnął dość mdło wyciągniętą rękę i posępnie zapytał:
– Co w tym tak pana cieszy?
– To, że stary Algernon – jak to po angielsku? – jest kukod.
Nie od razu domyśliwszy się, że ma to znaczyć cuckold *, Erast Pietrowicz zastrzegł demonstracyjnie oschle, by nadać rozmowie ton salonowy:
– Ale mówił pan, że jesteście przyjaciółmi.
– Owszem, przyjaciółmi! O ile tubylczy bogacz może być przyjacielem białego sahiba. – Zażywna fizjonomia rozpłynęła się nie w wesołym już, lecz jawnie złośliwym uśmiechu. – Nawet pan nie wie, mój drogi Fandorin-san, że jedna z najwyższych radości – to poczucie tajemnej przewagi nad kimś, kto uważa się za lepszego od pana. Ofiarował mi pan cudowny dar. Teraz ile razy spojrzę na bezczelną fizjonomię czcigodnego Bullcoksa, przypomni mi się wspaniały skok z okna, lecąca w ślad garderoba i skręcę się w środku ze śmiechu. Wielkie panu za to dzięki!
Znów chciał się narzucić z uściskiem dłoni, lecz tym razem zgorszony wicekonsul skrył swoją rękę za plecy.
– Obraził się pan? Pojmuję. Ale chcę zaproponować panu tajny japońsko-rosyjski sojusz, wymierzony w brytyjski imperializm – mrugnął Don – i zapewnić świetną bazę do dywersji przeciw angielskim wpływom. Widzi pan ten pawilon nad wodą? Znakomite, odosobnione miejsce. Dam panu klucz od bramy i niech pan przychodzi o dowolnej porze dnia i nocy. A pięknej pani O-Yumi wręczę klucz od ogrodowej furtki. Proszę się czuć jak u siebie. Cieszcie się miłością. Tylko jeden warunek, proszę: nie gaście lampy i nie opuszczajcie zasłony z tej strony. Traktujcie to jako czynsz dzierżawny… Oj, co za błysk w oku! Żartuję, żartuję!
Znów zaniósł się śmiechem, ale Erastowi Pietrowiczowi żarty na temat wyższej i fatalnej siły, łączącej go z O-Yumi, wydały się niedopuszczalnym bluźnierstwem.
– Proszę pana nigdy więcej o tej d-damie i moich z nią związkach w takim tonie… – zaczął gniewnym, świszczącym szeptem.
– Zakochany! – przerwał Tsurumaki z chichotem. – Wpadł po uszy! Ach, nieszczęsna ofiaro jōjutsu!
Niesposób gniewać się na człowieka tak dobrodusznie oddającego się radości.
– Co ma do tego jujitsu? – zdziwił się Erast Pietrowicz, myśląc, że mowa o japońskiej sztuce walki, którą zgłębiał pod kierunkiem kamerdynera.
– Ależ nie o jujitsu, ale jōjutsu! Sztuka namiętności miłosnej. Kurtyzany najwyższej klasy opanowały ją mistrzowsko. – Spojrzenie bon vivanta stało się marzycielskie. – Ja też pewnego razu wpadłem w sidła mistrzyni jōjutsu. Nie na długo, raptem na półtora miesiąca. Jej miłość kosztowała mnie trzydzieści tysięcy jenów – wszystko, czym wówczas dysponowałem. Trzeba było potem rozkręcać biznes od nowa. Ale nie żałuję, to jedno z najpiękniejszych wspomnień mojego życia!
– Pan się myli, mój drogi – Fandorin uśmiechnął się pobłażliwie. – Pańskie jōjutsu nie ma z tym nic wspólnego. Nie kupiłem miłości.
– Nie zawsze się płaci pieniędzmi. – Don przygładził brodę, unosząc w zdziwieniu gęste brwi. – Żeby O-Yumi-san nie wykorzystywała jōjutsu? To byłoby dziwne. Więc może wyjaśnię. Nie znam, rzecz jasna, wszystkich arkanów tej subtelnej sztuki, lecz to i owo pomnę, bo zaznałem na własnej skórze. Pierwsza faza nazywa się soyokaze. Jak to przetłumaczyć… „Powiew wietrzyka” – mniej więcej tak. Ma na celu zaintrygowanie obranego obiektu. W tym celu mistrzyni daje mężczyźnie możność pokazania się z jak najlepszej strony. Wiadomo przecież, że nade wszystko kocha się tych, którzy, naszym zdaniem, winni się nami zachwycić. Jeśli mężczyzna chełpi się inteligencją, kurtyzana zaaranżuje sytuację, która pozwoli mu stanąć przed nią w całym blasku umysłu. Jeśli jest mężny, da mu szansę zaprezentowania się jako prawdziwy bohater. Można tu wynająć fałszywych rozbójników, przed którymi obiekt obroni piękną nieznajomą. Albo też ujrzy on nagle piękność, wpadającą z przechylonej łódki do wody. Najbardziej zdeterminowane ryzykują nawet życie, posługując się rikszą czy powozem. Proszę wyobrazić sobie gnającą na złamanie karku bryczkę z piękną, krzyczącą wniebogłosy pasażerką. Któż nie rzuciłby się na ratunek? W pierwszym etapie jōjutsu ważne jest, by obiekt, po pierwsze, uczuł się obrońcą, a po drugie, by potraktował łowczynię nie z litością, lecz z uwielbieniem. W tym celu ta koniecznie, niby przypadkiem, musi odsłonić najbardziej kuszącą część ciała: ramionko, nóżkę, pierś… Co tam która ma najefektowniejszego.
Z początku Fandorin słuchał wykładu ze sceptycznym uśmiechem, lecz słysząc o gnającej bryczce, drgnął. Ale rzekł sobie: „Nie, nie może być, to przypadek!”. – „A rozerwana suknia? – szepnął szatański głosik. – I alabastrowe ramię z purpurowym zadrapaniem?”.
„Bzdura! – tytularny radca rzucił głową. – Śmiechu warte”.
– A na czym polega druga faza? – zapytał ironicznie.
Tsurumaki wgryzł się ze smakiem w wielkie czerwone jabłko. Z pełnymi ustami ciągnął:
– Zwie się „para na wyspie”. Bardzo finezyjny moment. Trzeba, wciąż zachowując dystans, zademonstrować szczególną więź między obiektem a kurtyzaną – łączące ich niewidzialne nici losu. Tu w ruch idzie wszystko: mistrzyni nasyła na obiekt szpicli, zbiera o nim informacje, a zresztą wiele z tych dam nieźle włada ninsō. To coś jakby wasza fizjonomistyka, tylko dużo, dużo sprytniejsza.
Wicekonsul zlodowaciał, a wesoły narrator, chrupiąc jabłko, bezlitośnie wbijał w biedne serce wciąż nowe i nowe igły.
– Trzeci etap zwie się u nich bodaj „zapach brzoskwini”. Chodzi o to, by obiekt zwęszył kuszący aromat owocu, choć sam owoc wisi na razie wysoko na gałęzi i nie wiadomo jeszcze, komu się dostanie. Okazanie, że niepokojąca obiekt osoba to nie bezpłciowy anioł, lecz żywa i namiętna kobieta, ale przyjdzie o nią powalczyć. Tu bezwarunkowo zjawić się musi rywal, i to nie na żarty.
„Jakże to ona minęła konsulat z Bullcoksem, kładąc mu głowę na ramię – przypomniał sobie Erast Pietrowicz. – I ani spojrzała w moją stronę, choć siedziałem przy samym oknie…”.
O nie, nie, nie!
Don wpatrzył się zmrużonymi oczyma w księżyc.
– Co tam dalej? Ach tak, a jakże! Faza „tajfun”. Rozpacz („niestety, ona nigdy nie będzie moją”) kurtyzana bez wszelkiego uprzedzenia przerywa miłosną schadzkę. Kompletnie oszałamiającą, z użyciem wszelkich sekretów sztuki łoża, lecz niedługą. Obiekt powinien zasmakować słodyczy w pełni, lecz nie do syta. Dalej następuje faza ayatsuri - rozstanie wywołane przemożnymi trudnościami. Taka rozłąka przykuwa mężczyznę mocniej od wszelkich spotkań i do reszty odbiera mu rozum. Ayatsuri - to animacja marionetki przez lalkarza. Nie był pan na spektaklu bunraki? Trzeba koniecznie iść. U was, w Europie, niczego podobnego nie ma. Nasze kukiełki są całkiem jak żywe, i…
– Dość! – zawołał Fandorin, czując, że więcej nie zniesie. – Zamilcz pan, na Boga!
Radcy tytularnemu zrobiło się słabo. Kłuło go w sercu, dudniło mu w skroniach, drżały i uginały się pod nim kolana.
Strąciwszy z czoła krople zimnego potu, złamany Erast Pietrowicz wydusił z trudem:
– Teraz widzę, że ma pan rację… i… jestem panu wdzięczny. Gdyby nie pan, też pewnie straciłbym rozum… Bo naprawdę… Ale nie, już nie będę lalką w jej rękach!
– A to niby czemu? – nie zrozumiał Tsurumaki. – Czeka pana jeszcze najsłodsza faza: „cięciwa łuku”. W pańskim przypadku podwójnie pikantna – uśmiechnął się. – Przecież „łuk” to po japońsku yumi.
– Wiem – przytaknął Fandorin, patrząc w bok. W głowie przybitego wicekonsula rysował się pomału pewien plan.
– To faza pełni szczęścia, kiedy dusza i ciało trwają u jego szczytu i dźwięczą rozkoszą niczym napięta cięciwa. Dla podkreślenia słodyczy mistrzyni dodaje kroplę goryczy. Nigdy nie będzie pan miał pewności…
– Wie pan co – przerwał Erast Pietrowicz, posępnie patrząc w oczy człowiekowi, który wyrwał go ze szponów szaleństwa, lecz przy tym złamał mu serce. – Dość już o jōjutsu. Już mnie to nie ciekawi. Proszę dać pański klucz, biorę go od pana na jeden dzień. A jej… jej proszę także dać drugi, ten od furtki. I proszę powiedzieć, że od północy będę na nią czekał w pawilonie. A o naszej rozmowie ani słowa. Obiecuje pan?
– Ale nic jej pan nie zrobi? – ostrożnie zapytał Don. – To znaczy, mnie to bynajmniej nie obchodzi, ale nie chciałbym, żeby w mojej posiadłości… a i Algernon mógłby się obrazić, a nie jest to człowiek, z którym chciałbym zadzierać…
– Nic jej nie zrobię. Słowo h – honoru.
Do bramy Fandorin szedł męcząco długo, z trudem stawiając każdy krok.
– Ach, jōjutsu – szeptał. – Więc tak to nazywacie: jōjutsu?
Mrowie adeptów.
Lecz jak mało zgłębiło
Sens namiętności.