Śmierć wroga

W przeciwieństwie do izb, jakie widział Fandorin w górze, piwnica wyglądała na zamieszkaną i na swój sposób nawet przytulną. Na podłodze istotnie rozrzucone były poduszki, na łąkowym stoliku parowała czarka herbaty a za plecami strasznego staruszka wisiał obraz – portret wojownika w rogatym hełmie, z łukiem w dłoniach i ściśniętą w zębach strzałą; oczy z groźnym błyskiem wlepione były w niebo.

Erast Pietrowicz przypomniał sobie legendę, jak wielki Momochi Tamba ustrzelił fałszywy księżyc, ale nie miał w tej chwili głowy do dawnych podań.

Rzucać się na wroga nie miało sensu – Fandorin całkiem dobrze pamiętał dwie poprzednie walki z jōninem, zakończone w jak najbardziej poniżający sposób. Wobec po stokroć silniejszego przeciwnika człowiek honoru ma tylko jedną broń: przytomność umysłu.

– Czemu porwałeś O-Yumi? – zapytał Erast Pietrowicz, ze wszystkich sił starając się nadać twarzy obojętność (po świeżym wstrząsie nie było to łatwe). Usiadłszy byle jak na podłodze, roztarł stłuczoną dłoń. Właz, przez który spadł, zatrzasnął się już. Nad głową żółcił się drewniany sufit.

– Nie porywałem jej – spokojnie odrzekł staruszek łamanym, lecz całkiem zrozumiałym angielskim.

– Kłamiesz!

Tamba nie obraził się, nie rozgniewał. Sennie opuścił powieki.

– Kłamstwo – to mój fach, lecz tym razem mówię prawdę.

Obojętności Erastowi Pietrowiczowi nie udało się zachować – w przystępie ślepej pasji skoczył, chwycił staruszka za wątłą szyję i potrząsnął nim, niepomny, że ten może sparaliżować go jednym dotknięciem palca.

– Gdzieś podział Yumi? Gdzie ona jest?

Tamba nie stawiał oporu, głowa latała mu na cherlawych ramionach.

– Tu. Jest tu – usłyszał Fandorin i cofnął ręce.

– Gdzie „tu”?

– W domu. Midori czeka na ciebie.

– Co za Midori? – Fandorin w napięciu zmarszczył czoło. – Gdzie moja Yumi?

Staruszek jak gdyby nigdy nic zerknął w głąb fajki, zobaczył, że tytoń się wysypał, i nabił nową szczyptę. Nadymając policzki, rozdmuchał ogienek i wtedy dopiero rzucił:

– Naprawdę zwie się Midori. To moja córka. Nie porywałem jej. Spróbowałby ktoś taką porwać…

– Hę? – to było wszystko, co zdołał wyrzec zdębiały Fandorin.

– O wszystkim decyduje sama. Ma przeokropny charakter. Jestem łagodnym ojcem, kręci mną, jak chce. Prawdziwy Tamba taką córkę by zabił.

– W jakim sensie „prawdziwy Tamba”? – Wicekonsul rozpaczliwie tarł czoło, starając się zebrać myśli. – Kim jesteś?

– Jestem jego następcą w jedenastym pokoleniu. – Jōnin wskazał fajką portret wojownika w rogatym hełmie. – Zwykłym słabym człowiekiem, nie tak, jak wielki przodek.

– Do diabła z g-genealogią! – zakrzyknął Erast Pietrowicz. – Gdzie moja Yumi?

– Midori – znów poprawił go jedenasty Tamba. – Słusznie mówiła o tobie: jesteś krótkowzroczny, krótkoskrzydły, półślepy. Wzrok ostry, ale przenika płytko. Lot szybki, ale nie zawsze trafny. Umysł bystry, ale nieglęboki. Widzę jednak pod twoją lewą kością policzkową cień kagebikari, świadczący, że jesteś na samym początku swej Drogi i możesz się zmienić na lepsze.

– Gdzież ona jest?! – Fandorin zerwał się na nogi, nie chcąc już słuchać bzdur. Skoczył i walnął głową w drewno – sufit był za niski dla jego wzrostu.

W czaszce wicekonsula zadzwoniło, przed oczyma zawirowały mu kręgi, lecz starzec nazywający się ojcem O-Yumi nie przerwał ani na moment.

– Widząc w porę na skrajach twego czoła guzy inuoka, nie poszczułbym na ciebie węża. Takich jak ty nie gryzą psy, nie tykają żmije, nie żądlą osy. Zwierzęta i rzeczy cię lubią. Jesteś człowiekiem bardzo rzadkiego gatunku. Dlatego też podsunąłem ci córkę.

Erast Pietrowicz nie przerywał mu już. O-Yumi wspominała, że jej ojciec był niedoścignionym mistrzem ninsō! Czyżby to, co mówi, było prawdą?

– Midori przyjrzała ci się i potwierdziła: tak, jesteś niezwykły. Szkoda takiego zabić. Prawidłowo wykorzystany, możesz przynieść wiele korzyści.

– Gdzie ona? – złamanym głosem zapytał Fandorin. – Chcę ją zobaczyć…

Tamba wyciągnął rękę do ściany, nacisnął coś i ściana odjechała w bok.

W sąsiedniej izbie, jasno oświetlonej papierowymi lampionami, siedziała O-Yumi – w białoczerwonym kimonie, z wysoką fryzurą. Bez najmniejszego ruchu, z zastygłą twarzą, podobna była do pięknej lalki. Erasta Pietrowicza dzieliło od niej nie więcej niż pięć kroków.

Jednym susem rzucił się ku niej, lecz O-Yumi ani drgnęła, a on nie śmiał jej objąć.

„Odurzona!” – przebiegło mu przez głowę, ale wzrok miała całkiem jasny i spokojny. Obca, niepojęta, O-Yumi siedziała przed Erastem Pietrowiczem na odległość ręki, lecz dystans ten zdawał się nieprzekraczalny Kochał nie tę kobietę, lecz inną, która – jak się okazuje – nie istniała wcale…

– Co?… Czemu?… Po co?… – rzucał bezładnie nieszczęsny Fandorin. – Jesteś ninja?

– Najlepsza w klanie Momochi – odrzekł z dumą Tamba. – Umie prawie wszystko, co umiem ja. A prócz tego włada sztukami niedostępnymi dla mnie.

– Wiem – radca tytularny uśmiechnął się gorzko. – Na przykład jōjutsu. – Wyprawiłeś ją na naukę tej wirtuozerii do burdelu.

– Tak. Wysłałem ją do Jokohamy na naukę. Tu, w górach, nikt nie nauczyłby jej być kobietą. A nadto Midori powinna była zdobyć wiedzę o zagranicznych barbarzyńcach, bo Japonia ich potrzebuje.

– Czy miałaś też zdobyć wiedzę o mnie? – zadał pytanie kamiennej kobiecie Fandorin.

Odpowiedział znów Tamba:

– Tak. Opowiem ci, jak to było. Przyjąłem zlecenie ochrony samurajów polujących na ministra Ōkubo. Moi ludzie mogli bez trudu zabić go sami, lecz musieli zrobić to Satsumczycy, by zabójstwo miało jasny dla wszystkich sens i by nikt nie podejrzewał klienta.

– Dona Tsurumakiego?

– Tak. Klan Momochi już wiele lat przyjmuje jego zlecenia. Poważny człowiek, płaci terminowo. Gdy jego agent odkrył, że w domu gry Rakuen siedzi stary cudzoziemiec i opowiada, komu popadnie, o grupie suchorękiego Ikemury, trzeba było zatkać gadule usta. Robotę wykonano wzorowo, lecz wyjątkowo nie w porę zjawiłeś się ty. Ikemura i jego ludzie musieli się ukryć. A na dodatek dowiedziałem się, że wziąłeś na służącego człowieka, który mnie widział i może poznać.

– Skąd się dowiedziałeś? – zapytał Fandorin, po raz pierwszy od usunięcia przegródki zwracając się do jōnina.

– Od klienta. A on otrzymywał informacje od naczelnika policji, Sugi.

„Któremu pisał raporty obowiązkowy Asagawa” – dodał w myśli radca tytularny. Zdarzenia dotąd zagadkowe, nawet niewyjaśnialne, składały się w logiczny ciąg i proces ten był na tyle zajmujący, że wicekonsul na pewien czas zapomniał o swym pękniętym sercu.

– Powinienem był zabić twojego sługę. Wszystko poszłoby gładko – ukąszenie mamushi uwolniłoby mnie od świadka. Ale znów pojawiłeś się ty. Z początku nawet nie zauważyłem pomyłki, omal cię nie zabiłem. Ale żmija była mądrzejsza. Wzbraniała się ciebie ukąsić. Rzecz jasna, łatwo mógłbym sprzątnąć cię sam, ale dziwne zachowanie mamushi kazało mi przyjrzeć ci się uważniej. Stwierdziłem, że jesteś człowiekiem niezwykłym, szkoda takiego zabić. Przy tym śmierć zagranicznego dyplomaty narobiłaby zbyt wiele szumu. Widziałeś mnie – to źle, ale nigdy mnie nie znajdziesz. Tak myślałem. – Staruszek dopalił fajkę, wytrząsnął popiół. – 1 znów się pomyliłem, co zdarza mi się nader rzadko. A klient powiadomił mnie, że zostawiłem ślad. Ślad niebywały – odcisk palca, i to nawet dwukrotnie. Jak się okazuje, europejska nauka pozwala rozpoznać człowieka po takim drobiazgu. Bardzo ciekawe! Poleciłem jednemu ze swoich geninów zgłębić sprawę odcisków palców, to się nam może przydać. Drugi genin dostał się do komisariatu policji i zniszczył dowody rzeczowe. To był dobry shinobi, mój powinowaty. Nie zdołał uciec przed pogonią, lecz umarł jak prawdziwy ninja, nie zostawiając wrogom swej twarzy…

Wszystko to było bardzo ciekawe, ale Erastowi Pietrowiczowi nie dawała spokoju jedna dziwna okoliczność. Czemu jōnin odsłania się przed swym jeńcem? Czemu uważa za konieczne uciekać się do wyjaśnień? Zagadka!

– Tymczasem zajęła się już tobą Midori – ciągnął Tamba. – Ciekawiłeś mnie coraz bardziej. Jak sprytnie wyśledziłeś grupę Ikemury! Gdyby nie Suga, który zdołał uratować sytuację, mój klient mógłby mieć poważne nieprzyjemności. Ale Suga był nie dość ostrożny i zdemaskowałeś go. Zdobyłeś nowe dowody, jeszcze groźniejsze od poprzednich. Klient kazał uciszyć cię raz na zawsze, skończyć z księciem Onokojim, który sprawiał mu zbyt wiele kłopotów, i zlikwidować was wszystkich: naczelnika cudzoziemskiej policji, Asagawę i łysego doktora. I ciebie.

– Mnie też? – Fandorin drgnął. – Mówisz, że Don chciał i mnie zabić?

– Ciebie przede wszystkim.

– Czemuś tego nie zrobił? Tam, na p-pirsie?

Starzec ciężko westchnął, przeniósł wzrok na córkę.

– Czemu? Czemu?… A czemu tracę tu z tobą czas, zamiast skręcić ci kark?

Radca tytularny, którego bardzo zajmowała ta kwestia, wstrzymał oddech.

– Mówiłem już. Jestem złym, słabym jōninem. Córka kręci mną, jak chce. Zabroniła mi cię zabijać i okłamałem klienta. Co za wstyd…

Tamba opuścił głowę na pierś, westchnął jeszcze głębiej, a Fandorin obejrzał się na O-Yumi, która w istocie zwała się inaczej.

– D-dlaczego? – zapytał samymi wargami.

– Shinobi się degenerują – rzekł z żalem Tamba. – Niegdyś dziewczyna ninja, córka jōnina, za nic w świecie nie zakochałaby się w obcym, i to jeszcze barbarzyńcy…

– Co?! – rzucił Erast Pietrowicz i ujrzał nagle, jak na lalczynym obliczu Midori pojawia się rumieniec.

– Zdecydowałem cię oszczędzić, zwróciłem Donowi część pieniędzy i powiedziałem, że uratowałeś się cudem. Ale jej było mało mojej hańby, zapragnęła mej zguby. Kiedy walczyłeś na miecze z Anglikiem, schowała się w zaroślach. Plunęła w czerwonowłosego usypiającym kolcem z fukibari. To było straszne głupstwo. Odwożąc Anglika do domu, Tsurumaki znalazł sterczący mu z gardła kolec i zrozumiał: bez shinobi się tu nie obeszło. Uświadomił sobie, że prowadzę podwójną grę. Przedsięwziął środki bezpieczeństwa, wypełnił dom ochroną – bał się, że przyjdę go zabić. A ty, nic nie wiedząc, nic nie pojmując, wybrałeś się wprost do legowiska tygrysa…

– I tyś mi nic nie mówiła? – zwrócił się Fandorin do Midori.

Poruszyła się po raz pierwszy – spuściła oczy.

– A miała zdradzić ojca? Opowiedzieć obcemu o klanie Momochi? – zapytał srogo Tamba. – Nie. Postąpiła inaczej. Moja córka to zakochana idiotka, lecz bardzo sprytna idiotka. Wymyśliła dla ciebie ratunek. Wiedziała, że Tsurumaki boi się nie ciebie, ale mnie. Nie rozumie, czemu wszedłem mu w drogę, i bardzo go to niepokoi. Kiedy Don dowie się, że ninja porwali twoją kochankę, daruje ci życie. Midori uśpiła twego sługę – nie na długo, na parę minut – a sama pośpieszyła tu, do mnie. Powiedziała, że Tsurumaki niewątpliwie cię zwabi, musi przecież wybadać, co cię wiąże z jōninem klanu Momochi… – Starzec uśmiechnął się kwaśno. – Gdyby znał prawdę, przestałby mnie szanować… Tamba Pierwszy nie miewał słabości. Ani drgnął, porzucając swych synów na śmierć w osaczonym chramie Hijiyama. Ja zaś jestem słaby. Moja słabość – to córka. Słabością mojej córki jesteś ty. Dlatego wciąż żyjesz i dlatego z tobą rozmawiam.

Erast Pietrowicz milczał, wstrząśnięty. Przytoczone fakty ułożyły się w jeden obraz, wyjaśniły się nierozwiązywalne zagadki. A jednak zapytał – nie jōnina, lecz jego córkę.

– To prawda?

Przytaknęła bez podnoszenia głowy. Bezdźwięcznie wyrzekła jakieś krótkie zdanie.

I love you – wyczytał z jej warg Fandorin i żar zatętnił mu w skroniach. Nie mówiła mu tego nigdy, nawet w najsłodszych chwilach. A może to znów chwyt przeklętego jōjutsu?

– Nie jestem twoim wrogiem – przerwał przedłużającą się pauzę Tamba. – Nie mogę być wrogiem tego, kogo kocha moja córka.

Lecz radca tytularny, przeniknięty myślą o jōjutsu, zakrzyknął nieprzejednany:

– Nic z tego! Jesteś moim wrogiem! Zabiłeś moich przyjaciół! Coś zrobił z Masą?

– Jest żywy i cały – starzec uśmiechnął się łagodnie. – Po prostu wszedł do izby z uchylną podłogą i wpadł do dziury. Mój kuzyn Jingorō ścisnął twojemu słudze szyję, żeby usnął. Wkrótce sam go obudzisz.

Jednakże rachunek dla klanu Momochi miał wicekonsul długi.

– Zabiłeś moich przyjaciół! Asagawę, Lockstona, Twiggsa! Mam o nich zapomnieć?

Na to Tamba rozłożył tylko ręce i przemówił smutno:

– Miałem nadzieję, że zrozumiesz. Moi geninowie wypełniali zadanie. Zabili twoich przyjaciół nie z nienawiści, lecz z obowiązku. Każdy z tych trzech został uśmiercony szybko, honorowo i bez męczarni. Ale jeśli chcesz zemsty za nich, masz prawo. Tamba niczego nie robi połowicznie.

Wsunął rękę pod niski stolik, coś tam nacisnął, i w suficie nad głową Fandorina otwarł się ciemny kwadrat.

Jōnin rzucił krótki rozkaz. Na matę przed wicekonsulem padł z głuchym stukiem gerstal.

– Zemścij się na mnie – powiedział shinobi – ale nie chowaj urazy do Midori. Niczym wobec ciebie nie zawiniła.

Wolno podniósłszy broń, Erast Pietrowicz wysunął bębenek. Zobaczył jedną wystrzeloną i sześć nietkniętych łusek. Czyżby starzec mówił serio?

Podniósł rewolwer, skierował go w czoło Tamby. Ów nie odsunął oczu, tylko opuścił powieki. „Z pewnością mógłby mnie zmesmeryzować, zahipnotyzować, czy jak to się tam nazywa, lecz nie chce” – zrozumiał Fandorin.

Midori spojrzała nań krótko. Wyczytał w jej wzroku błaganie. A może mu się zdaje? Taka nikogo nie poprosi o nic, nawet o życie ojca.

Jakby na potwierdzenie tej myśli znów opuściła głowę.

Radca tytularny zmusił się do przypomnienia twarzy zmarłych przyjaciół: twardego jak stal Lockstona; rycerza sprawiedliwości – Asagawy; doktora Twiggsa – ojca dwojga dziewcząt z wadą serca.

Nie sposób strzelić do człowieka, który nie próbuje się bronić. Ale rozgorzały w duszy ból żądał ujścia, drążył palec niepowstrzymaną żądzą naciśnięcia na cyngiel.

„Są rzeczy, których wybaczyć nie można, bo zachwieje się równowaga świata” – rzekł sobie Erast Pietrowicz.

Skręcił dłoń lekko w bok i wystrzelił.

Od huku zadzwoniło w uszach.

Midori podniosła ręce do skroni, lecz głowę wciąż miała opuszczoną.

Tambie nie drgnął ani jeden mięsień. Na jego skroni widniała pąsowa smuga oparzenia.

– Tak oto – rzekł łagodnie – zginął twój wróg Tamba. Został tylko twój druh Tamba.


Dzisiaj dzień święta.

Zwycięstwo, wróg zniszczony.

Co za samotność!

Загрузка...