Tęczowe skrzydełka ważki

Fandorin obudził się tuż po świcie, dręczony przeraźliwą migreną. Wczoraj ból był głuchy, atakował falami, a teraz w skroń wkręcano mu jakby korkociąg, wiercąc nim wciąż i wciąż, choć i tak wszedł już do cna, po sam uchwyt. Jednak nieubłagana siła nadal obracała gwint i zdawało się, że czaszka za moment nie wytrzyma, trzaśnie.

Jeszcze gorzej, że znów znikła O-Yumi. Otwarłszy oczy, Erast Pietrowicz zobaczył przy łóżku tylko Masę, trzymającego w pogotowiu miseczkę z lodem i wilgotny ręcznik.

– Pani wyszła – zdołał ten jakoś wyjaśnić. – Przed północą. Narzuciła płaszcz i wyszła. Powiedziała, że wróci. Kazała przygotować lód.

Gdzie wyszła, po co, czy aby rzeczywiście wróci?

Myślenie męczyło, lecz dzięki niemu i lodowym kompresom udało się na czas pewien zapomnieć o korkociągu.

Sekundant przybył o wpół do ósmej, odziany w stosowną do powagi chwili czerń, a miast nieodłącznego fezu – w cylinder, za grosz nie pasujący do pyzatej fizjonomii Dona.

Radca tytularny był dawno gotów. Jego udręczona twarz nie ustępowała bielą koszuli, lecz krawat zawiązany był starannie, przedziałek nienagannie lśnił, a czubki wąsów stanowiły wzór symetrii.

Wątpiąc w zdolności aktorskie swego kamerdynera, Erast Pietrowicz nie próbował mu nawet wyjaśniać, że Tsurumaki został teraz rozpoznany jako główny akunin, dlatego też Masa przywitał gościa z całym szacunkiem. O celu porannej wizyty sługa, chwała Bogu, też nie wiedział, inaczej bez wątpienia przyczepiłby się niby rzep, a powinien zostać w domu i czekać na O-Yumi. Wsiedli do powozu, pojechali.

– Wszystko gotowe – konspiracyjnym szeptem oznajmił Don. – Słuchy puszczone, miejsce do podglądania wyśmienite, będą świadkowie, może pan nie wątpić.

Patrzeć na rumianą, uśmiechniętą twarz łotra było przykro, lecz radca tytularny zdobył się na ten wysiłek, podziękował i wszczął rozmowę o pogodzie. Pogoda jak na sezon deszczów była zresztą wspaniała: pochmurno, lecz sucho i bryza od morza.

Kareta wznosiła się szosą wciąż wyżej. Malownicze wille Bluffu zostały w dole. Wokoło były wzgórza, zarośla i piaszczyste spacerowe ścieżki.

Już są, wskazał Tsurumaki.

Opodal drogi, na krągłej polance, otoczonej z trzech stron gęstymi zaroślami, czerniały trzy postacie. Jeden z mężczyzn zdjął kapelusz, żeby otrzeć czoło chustką – po ryżej szewelurze Fandorin poznał Bullcoksa. Drugi był w szkarłatnym mundurze i przy szabli, pod pachą trzymał długie zawiniątko. U nóg trzeciego stał sakwojaż. A więc zapewne lekarz.

– Oho, jest i publika. – Japończyk zachichotał z zadowoleniem. – Widownia pełna.

Miejsce istotnie wybrane było przemyślnie. Chociaż krzaki poniekąd zakrywały plac boju przed cudzym wzrokiem, wrażenie prywatności było mylące. Tuż nad polanką piętrzyła się skała z wierzchołkiem także zarosłym jakąś roślinnością, i tam pośród zieleni sterczały cylindry, meloniki, bielało nawet parę damskich parasolek. Gdyby zza chmur wyjrzało słońce, z pewnością błysnęłoby na szkłach teatralnych lornetek.

„Publiczność się rozczaruje” – pomyślał Fandorin, stąpając po wilgotnej od rosy trawie.

Sekundant Bullcoksa skłonił się oficjalnie i przedstawił: major Ruskin. Przedstawił się i lekarz: doktor Stein.

– Muszę powiedzieć panu Bullcoksowi coś ważnego – powiedział radca tytularny gdy major rozwinął przed nim jedwabną chustę, w którą zawinięte były dwie szpady.

Rezerwowy plan był elementarnie prosty.

Zapytać Bullcoksa, czy niedawno złamał sobie napięstek. Jeśli odpowie: „Nie, nic podobnego”, publicznie, przy świadkach zdemaskować Tsurumakiego. Odsłonić podłe, nie do pomyślenia dla sekundanta oszustwo. Od razu przejść do sprawy głównej, rzucić oskarżenie o spisek przeciw Ōkubo. Dowodów nie ma, ale zdradzieckość Dona nastroi przeciw niemu świadków i zmusi ich do wysłuchania wicekonsula do końca. Aczkolwiek Bullcox wychodzi z siebie z zazdrości, jest jednak człowiekiem polityki i świetnie pojmie całą wagę tych słów. Bo mało, że Tsurumaki uknuł mord polityczny, to jeszcze próbował rzucić cień na Wielką Brytanię i jej przedstawiciela. Prawda wyjdzie na jaw i nikt już nie będzie miał głowy do pojedynku. Widzów czeka rozczarowanie.

Gdyby nie ból głowy i troska o O-Yumi, radca tytularny bez wątpienia wymyśliłby coś sensowniejszego. „Plan rezerwowy”, wątpliwy płód migreny okazał się nic niewart i niesławnie rozsypał się w proch od pierwszego zetknięcia z realnością.

– Czcigodny uprzedził mnie, że pan zdolny jest do czegoś takiego. – Ruskin się skrzywił. – Nie, nie, żadnych przeprosin. Pojedynek odbędzie się w każdym przypadku.

– Ani myślę przepraszać – chłodno upewnił go wicekonsul. – Chodzi o sprawę wagi państwowej.

Na twarzy majora zastygł wyraz tępego uporu.

– Otrzymałem jasną instrukcję: żadnych rozmów między przeciwnikami. Czy zechce pan wybrać szpadę?

– Hej, Ruskin, co tak długo? – w rozdrażnieniu krzyknął Bullcox.

– Dowiedziałem się, że pański przyjaciel złamał niedawno prawą rękę – pośpiesznie powiedział sekundantowi Fandorin, zaczynając się denerwować. – Jeśli to prawda, to pojedynek na szpady nie może się odbyć, toteż, ma się rozumieć, postanowiłem…

– Bzdura – przerwał pogardliwie Anglik. – Żadnej ręki Algernon nie łamał. Ten numer nie przejdzie. Mówiono mi, że wśród Rosjan jest mało dżentelmenów, lecz wszystko ma swoje granice!

– Po Bullcoksie zajmę się panem – obiecał radca tytularny. – Wepchnę panu te słowa na powrót w pańską żeliwną cz-czaszkę.

Niechlubny brak opanowania, jaki okazał Fandorin, tłumaczyła bez reszty irytacja na siebie. Erastowi Pietrowiczowi zaczynało świtać, że jego plan spali na panewce. Dość było spojrzeć na Tsurumakiego – nie skrywał tryumfalnego uśmiechu. Domyślił się „planu” i jest oczywiście pewien, że nabił Rosjanina w butelkę.

Pozostawała jeszcze jedna nadzieja: powiedzieć wszystko Bullcoksowi, gdy staną twarzą w twarz.

Wicekonsul, nie patrząc, wyciągnął jedną ze szpad za obciągniętą skórą rękojeść.

Rzucił na ziemię płaszcz, pozostając w samej koszuli.

Major dobył szabli.

– Proszę na metę, złączyć klingi. Zaczniecie po moim uderzeniu. Warunki mówią, że walka trwa, póki jeden z przeciwników zdolny jest utrzymać broń. Go!

Dźwięcznie stuknął szablą w skrzyżowane szpady i odskoczył w bok.

– Muszę panu coś przekazać – szybko i niegłośno, by nie wciągać w to sekundanta, zaczął Fandorin.

– Ha! – sapnął miast odpowiedzi czcigodny i obruszył na przeciwnika całą kaskadę wściekłych ciosów.

Ledwo nadążając z paradami, wicekonsul był zmuszony się cofnąć.

Z góry dobiegły okrzyki, szum oklasków, głos kobiecy krzyknął: „Brawo!”.

– A stójże pan, do diabła! Jeszcze zdążymy powalczyć! Padliśmy obaj ofiarą intrygi politycznej…

– Zaszlachtuję! Zaszlachtuję! Tylko nie od razu. Najpierw oskopię jak barana – zachrypiał Bullcox i ześliznął się ostrzem po klindze Fandorina, mierząc jakby wprost w pachwinę.

Erast Pietrowicz wywinął się cudem, padł, skoczył na nogi, znów zajął postawę obronną.

– Ty idioto! – syknął. – Idzie o honor Anglii!

Ale spojrzał w nalane krwią oczy czcigodnego i pojął nagle, że ten go po prostu nie słyszy, że nic go nie obchodzi ani honor Anglii, ani kwestie państwowej wagi. Jaki Ōkubo, jakie intrygi? Był to stary jak świat bój samców o samicę, zacieklejszy i ważniejszy od wszystkiego świecie. Mądry Don wiedział to od początku. Pojmował, że nie ma siły zdolnej stłumić żądzę krwi, jaka ogarnia porzuconego kochanka.

I radcy tytularnemu zrobiło się straszno.

Z tego, jak Bullcox atakował, jak pewnie odpierał nieśmiałe kontrwypady byłego czempiona gubernialnego gimnazjum, było w pełni jasne, że wynik pojedynku jest przesądzony. Anglik mógł zabić przeciwnika już nieraz, na drodze stał mu tylko upór, z jakim postanowił zrealizować swą pogróżkę: wszystkie ataki przypuszczał wyłącznie w okolicę Fandorinowskich bioder. Po części ułatwiało to słabszemu przeciwnikowi zadanie – dość było skupić się na obronie jednej części ciała, lecz opór nie mógł trwać długo. Nienawykły do szermierki przegub zdrętwiał, parować ciosy stawało się coraz trudniej.

Nierzadko Erast Pietrowicz, tracąc równowagę, padał i Bullcox czekał, aż wstanie. Dwukrotnie przyszło odbić puszczony sztych gołą lewą ręką, raz ostrze przedarło się przez paradę i przeszyło biodro – Fandorin ledwie się uchylił.

Koszula była czarna od błota i zielona od trawy, na rękawie rozpływały się purpurowe plamy, po udzie też ściekała krew.

Z desperacji tytularny radca wpadł na rozpaczliwą myśl: skoro wszystko przepadło, czyby nie podbiec do Dona i nie przebić mu na wylot tłustego brzucha?

Prób doprowadzenia Bullcoksa do rozsądku wicekonsul zaniechał. Szkoda mu było oddechu. Patrzył tylko w jeden punkt – na myszkującą klingę wroga. Kontratakować nie próbował: byleby odbić stal stalą, a jeśli się nie uda – ręką.

Czuło się, że Anglik rankami nie biega naokoło placyku krykietowego, nie rozciąga ekspandera i nie dźwiga ciężkiej sztangi. Mimo całej zręczności i sztuki Bullcox zaczynał się męczyć, purpurowa twarz spływała mu strugami potu, zlepiły się ogniste kudły, ruchy stawały się coraz oszczędniejsze.

Naraz zatrzymał się, niearystokratycznie wytarł czoło rękawem i wycedził:

– Dobra, niech cię diabli, umrzyj mężczyzną.

Po czym nastąpił piekielny szturm, który zagnał Erasta Pietrowicza w róg polanki, pod same krzewy. Serię wypadów zakończył mocny cios z ramienia. Fandorin i tym razem zdążył uskoczyć, lecz w tym właśnie krył się zamysł napastnika – obcas wicekonsula pośliznął się na korzeniu. Upadł na wznak. Publika z góry jęknęła, uznawszy, że tym razem czcigodny nie da się już przeciwnikowi podnieść – spektakl zbliżał się do końca.

Bullcox przydepnął prawą rękę Fandorina, wzniósł ostrze, by przygwoździć Rosjanina do ziemi i nagle jakby się zamyślił, a nawet rozmarzył: oczy na wpół skryły się za powiekami, usta zaś, na odwrót, nieco się otwarły. Z tym dziwnym wyrazem twarzy czcigodny sekundę czy dwie chwiał się w przód i wstecz, po czym sflaczał i runął wprost na łapiącego oddech Erasta Pietrowicza.

Z trawy, migocząc tęczowymi skrzydełkami, wzleciała przestraszona ważka.


Takie są właśnie.

Jak aniołów i elfów.

Skrzydełka ważki.

Загрузка...