Zasłona z oczu

Parę minut schwytani w potrzask włamywacze zachowywali się w sposób tyleż naturalny, co stereotypowy. Grzmocili pięściami w nieustępliwą ścianę, próbowali wymacać w niej styk, szukali jakiegoś guzika czy dźwigni. Potem Fandorin pozostawił miotanie się partnerowi, a sam usiadł po turecku na podłodze.

– To na nic – oznajmił spokojnie. – Żadnej dźwigni tu nie ma.

– Ale przecież drzwi musiał ktoś zamknąć! Nikt do gabinetu nie wchodził, usłyszelibyśmy, zasunąłem zasuwę!

Erast Pietrowicz wyjaśnił:

– Mechanizm zegarowy. Ustawiony na dwadzieścia minut. Czytałem o takich drzwiach. Używa się ich w dużych sejfach bankowych i pancernych skrytkach, skąd nie sposób wynieść raz-dwa zdobyczy. Tylko właściciel wie, ile ma czasu do uruchomienia się sprężyny, włamywacz wpada. Proszę się uspokoić, Asagawa. Nie wyjdziemy stąd.

Inspektor usiadł obok w samym rogu.

– To nic – oznajmił dziarsko. – Poczekamy do jutra, i niech nas nawet aresztują. Mamy co zaprezentować władzom.

– Nikt nas aresztować nie będzie. Rano Suga przyjdzie do biura, z nieporządku w gabinecie domyśli się nieproszonych gości. Po krześle pod krucyfiksem zorientuje się, że myszjest w pułapce i będzie nas tu trzymał tak długo, aż skonamy z pragnienia. Muszę przyznać, że zawsze obawiałem się takiej śmierci…

Zdania te zostały zresztą wypowiedziane bez większych emocji. Widać zatrucie serca i mózgu zdołało też obezwładnić instynkt samozachowawczy. „Z pragnienia, to z pragnienia – pomyślał ospale Erast Pietrowicz – w istocie, co za różnica?”.

Fatalizm jest zaraźliwy. Asagawa spojrzał na przygasający płomyk latarni i rzekł w zadumie:

– Proszę się nie bać. Nie zdążymy umrzeć z pragnienia. Udusimy się dużo wcześniej, niż zjawi się Suga. Mamy powietrza na jakiś kwadrans.

Pewien czas posiedzieli w milczeniu, rozmyślając każdy o swoich sprawach. Erast Pietrowicz, na przykład, rozważał rzecz dziwną. Przyszło mu naraz do głowy, że to wszystko to fikcja. Wypadki ostatnich dni były tak niebywałe, a on sam zachowywał się w sposób tak nienormalny, jakby go coś ugryzło. Zbyt długi sen czy pośmiertne zwidy? Przecież nikt nie wie dokładnie, co dzieje się z duszą człowieka po rozłączeniu z ciałem. A jeśli trwają w niej jakieś fantomatyczne procesy, jak w trakcie sennych marzeń? Wszystko to miraż: i pogoń za zabójcą bez twarzy, i pawilon nad nocnym strumieniem. W istocie końcem życia był moment, gdy w twarz bezsilnego Erasta Pietrowicza wpatrzyła się swymi paciorkami szarobrunatna mamushi, albo i wcześniej, kiedy wszedł do sypialni i ujrzał uśmiechniętego starucha, Japończyka…

„Bzdura” – powiedział sobie radca tytularny i drgnął.

Drgnął również Asagawa, którego myśli też pewnie zboczyły, gdzie nie trzeba.

– Nie ma się co rozsiadać – rzekł, wstając, Japończyk. – Nie spełniliśmy jeszcze swego obowiązku.

– A co możemy zrobić?

– Wyrwać Sudze jego żądło. Zniszczyć archiwum.

Inspektor zdjął z półki kilka teczek, zaniósł w swój kąt i jął rwać kartki na jak najdrobniejsze strzępy.

– Lepiej byłoby je oczywiście spalić, ale za mało tu tlenu – wymamrotał z żalem.

Radca tytularny posiedział jeszcze trochę, potem zaczął pomagać Japończykowi. Brał teczkę, przekazywał Asagawie, a ten metodycznie wykonywał swą niszczycielską pracę. Szeleścił darty papier, w kącie rósł z wolna stos śmieci.

Zaczynało się robić duszno. Na czoło wicekonsula wystąpiły krople potu.

– Nie podoba mi się śmierć przez uduszenie – powiedział. – Lepiej kulę w łeb.

– Tak? A ja wolę się udusić. Strzelać – to nie po japońsku. Za duży hałas i nie zdąży człowiek poczuć, że umiera…

– W tym właśnie tkwi bodaj główna różnica między k-kulturą europejską a japońską – zaczął głęboką myśl radca tytularny, lecz pasjonującej dyskusji nie było sądzone trwać dłużej.

Gdzieś w górze rozległ się cichy świst i z palników gazowych wystrzeliły rozchybotane, błękitnawe języczki płomieni. W tajnej izdebce stało się jasno.

Erast Pietrowicz obrócił się, zadarł głowę i ujrzał, jak w ścianie pod sufitem otwarło się malutkie okienko. Z okienka w tytularnego radcę gapiło się skośne oko.

Rozległ się przygłuszony śmieszek i znajomy głos powiedział po angielsku:

– A to ci niespodzianka. Oczekiwałem Bóg wie kogo, tylko nie pana dyplomaty. Wiedziałem, Fandorin-san, że z pana człowiek bystry i przedsiębiorczy, jednak to już…

Suga! Ale skąd się dowiedział?

Wicekonsul milczał, łapczywie wdychając powietrze, napływające przez wąski otwór do ciasnego pomieszczenia.

– Kto panu powiedział o skrytce? – ciągnął intendent policji, nie doczekawszy się odpowiedzi. – O jej istnieniu wiedzieli prócz mnie tylko inżynier Schmidt, dwaj murarze i cieśla. Ale wszyscy utonęli… Słowo daję, jestem szczerze zaintrygowany!

„Najważniejsze – to nie zerkać w kąt, gdzie skrył się Asagawa – rzekł sobie Erast Pietrowicz. – Suga go nie widzi, myśli, że jestem sam”.

W duchu pożałował jeszcze, że nie wziął od Doronina kilku lekcji battōjutsu – sztuki wyciągania broni. Zaraz błyskawicznie wyciągnąłby gerstala i wpakował złoczyńcy kulę w nasadę nosa. Z otwartym okienkiem nie udusiliby się do rana, a potem przyszliby ludzie i uwolnili jeńców z potrzasku.

– A pan? Skąd pan wie, że tu jestem? – zapytał Fandorin, by odwrócić uwagę intendenta. Schował ręce za siebie i lekko się wyprostował, jakby zdrętwiały mu plecy. Namacał płaską kaburę.

Kątem oka dojrzał ruch w kącie – także inspektor wyciągał chyba broń. Bez sensu! I tak nie trafi stamtąd w okienko, a słyszeć byle podejrzany szelest, Suga się schowa.

– W sąsiedztwie ma służbowe mieszkanie naczelnik policji. Włączył się sygnał – ochoczo, nawet z przechwałką objaśnił Suga. – Jesteśmy może Azją, lecz staramy się nadążać za zdobyczami postępu. Zaspokoiłem pańską ciekawość, teraz proszę zaspokoić moją.

– Z przyjemnością – uśmiechnął się radca tytularny i strzelił.

Wygarnął z biodra, nie tracąc czasu na celowanie, lecz reakcja intendenta była błyskawiczna. Okienko opustoszało i fantastyczny strzał (nie w ścianę, a ściśle w otwór) poszedł na marne.

Erastowi Pietrowiczowi dzwoniło w uszach od łomotu. Poklepał się ręką w głowę od lewej, potem od prawej. Brzęk przycichł i rozległ się głos Sugi.

– …czegoś takiego właśnie się spodziewałem. Jeśli będzie się pan zachowywał tak niegrzecznie i nie odpowiadał na pytania, zaraz zasunę klapkę i wrócę za parę dni, by wynieść zwłoki.

Asagawa podniósł się bezszelestnie, przyciśnięty plecami do stelaża. Broń trzymał w pogotowiu, ale teraz Sugi już się nie zaskoczy. To było jasne.

– Zapraszam, zapraszam – Erast Pietrowicz przycisnął palec do warg. – Wyniesie pan moje zimne zwłoki. I proszę nie zapomnieć kleju. Dobrych parę lat zajmie panu sklejanie dziesięciu tysięcy papierowych strzępków pańskiego bezcennego dossier. Na razie zdążyłem podrzeć tylko zawartość siedmiu teczek, a są ich tu co najmniej dwie setki.

Milczenie. Wszystko wskazywało na to, że intendent się zamyślił.

Inspektor wskazał gestami: proszę mnie podnieść, bym mógł się dostać pod okienko. Fandorin wzruszył ramionami, nie bardzo wierząc w ten plan, lecz czemu by nie spróbować?

Złapał za stelaż, szarpnął. Na podłogę z łomotem sypnęły się teczki. Korzystając z hałasu, wicekonsul podniósł Asagawę za talię, jednym ruchem uniósł go wyciągniętymi rękoma i przycisnął brzuchem do ściany, by łatwiej było trzymać. Japończyk okazał się nawet nie tak ciężki, najwyżej sto pięćdziesiąt funtów, a Fandorin co rano po czterdzieści razy podrzucał dwa stufuntowe żeliwne ciężary.

– Co pan tam wyrabia? – krzyknął Suga.

– Przewróciłem półki. Mały wypadek. – I cicho do inspektora: – Ostrożnie! Bo zauważy!

Po paru chwilach Asagawa klepnął go po ramieniu: spuszczaj.

– Nic z tego – szepnął, stanąwszy na podłodze. – Okienko za małe. Albo patrzysz, albo wysuwasz lufę. Jednocześnie się nie da.

– Fandorin! Moje warunki są takie – oznajmił intendent. Stał zapewne tuż pod ścianą, więc Asagawa i tak by go nie dojrzał. – Teczek nie tykać i podać, kto opowiedział panu o archiwum. Potem pana wypuszczę. Wcześniej, ma się rozumieć, obszukam, by nie przywłaszczył pan sobie czegoś na pamiątkę. I pierwszym parowcem precz z Japonii. Jeśli, rzecz jasna, nie życzy pan sobie przenosin na cmentarz dla cudzoziemców w Jokohamie.

– Kłamie – szepnął inspektor. – Żywego pana nie puści.

– Warunki honorowe! – odkrzyknął Fandorin. – Nazwisko wymienię, ale nic więcej.

– Dobrze! Kto powiedział panu o archiwum?

– Ninja z klanu Momochi!

Sądząc z ciszy jaka nastąpiła, Suga był wstrząśnięty. Innymi słowy – uwierzył.

– Jak pan na nich wpadł? – zapytał intendent po półminutowej pauzie.

– Nic więcej nie powiem, mowa była tylko o nazwisku. Proszę mnie wypuścić!

Nie patrząc, wziął pierwszą lepszą teczkę, wyjął kilka kartek i zaczął je drzeć, uniósłszy ręce w pobliże otworu.

– Dobrze! Umowa to umowa. Rzuć pan tu broń!

Asagawa kiwnął i rozpłaszczył się pod ścianą, gdzie powinny były otworzyć się drzwi.

Stanąwszy na palcach, Fandorin rzucił gerstala w wywietrznik.

W okienku pociemniało – znów zjawiło się oko. Wpatrzyło się uważnie w Fandorina.

Ten stał napięty, gotów odskoczyć w martwe pole, gdyby zamiast oka w kwadracie pojawiła się lufa.

– Proszę się rozebrać – zażądał Suga. – Całkiem. Do naga.

– A to niby po co?

– Chcę być pewien, że nie chowa pan jeszcze jakiejś broni.

Widząc, że Asagawa ostrożnie, dwoma palcami, odciąga kurek, Fandorin rzekł szybko:

– Tylko niech panu nie przyjdzie do głowy strzelać. Nim pan wyceluje, skoczę w bok. A wtedy koniec z umową.

– Słowo honoru – obiecał intendent.

Jasne, że kłamał, lecz słowa Fandorina przeznaczone były nie dla niego, tylko dla inspektora, a ten zrozumiał. Zrobił uspokajający gest: nie będę.

Rozbierał się radca tytularny powoli, demonstrując oku każdy składnik swej garderoby, po czym rzucał go na podłogę. Wreszcie został w stroju Adama.

– Niezła budowa – pochwalił Suga. – Tylko brzuch za płaski. Harę mężczyzna powinien mieć tęższą. Teraz proszę obrócić się plecami i podnieść ręce.

– Żeby strzelił mi pan w tył głowy? Akurat.

– Zgoda. Ubranie pod pachę, w drugą rękę sztyblety. Kiedy otworzę drzwi, proszę powoli wyjść.

Perfidne drzwi odskoczyły, otwarło się przejście.

– Żyjemy – samymi wargami tchnął Erast Pietrowicz, mijając Asagawę.

W gabinecie płonęło jasne, lekko drgające światło. Suga stał na tym samym krześle, które wcześniej przystawił do ściany wicekonsul. W dłoni intendenta czerniał wielki rewolwer (bodajże szwedzki hagström), Fandorinowski gerstal leżał na stole.

NAGI WICEKONSUL ZASTRZELONY W GABINECIE NACZELNIKA POLICJI – przemknęło przez głowę dyplomaty.

Brednie, strzelać nie będzie, to nie pomieszczenie hermetyczne, gdzie ściany tłumią dźwięk. Usłyszeliby i przybiegli dyżurni. Na co mu to? Ale żywego, ma się rozumieć, wypuścić go stąd nie zamierza.

Nie zatrzymując się, lecz tylko krótkim spojrzeniem obrzuciwszy intendenta, Fandorin skierował się wprost do wyjścia.

– A pan gdzie? – zdziwił się Suga, zeskakując na podłogę. – Goły będzie pan paradował przez urząd? Proszę się ubrać. A poza tym i tak pana nie wypuszczą. Odprowadzę pana.

Rewolwer naczelnik policji schował, pokazując puste ręce: widzisz, dotrzymuję słowa.

Rzecz jasna, w zamiarach radcy tytularnego nie leżało bieganie po korytarzach jak go Pan Bóg stworzył. Sens manewru krył się w czym innym: odciągnąć intendenta jak najdalej od skrytki, a przede wszystkim skłonić, by odwrócił się do niej plecami.

Udało się!

Suga patrzył, jak wicekonsul naciąga swój mefistofeliczny strój, a tymczasem z drzwi bezgłośnie wynurzył się Asagawa i wziął generała na muszkę.

„Jakże ten chytrus zamierza mnie zabić? – zgadywał Erast Pietrowicz, wkładając pantofle gimnastyczne. – Przecież na parkiecie nie może być śladów krwi”.

– Interesujący z pana człowiek, mister Fandorin – paplał Suga, podśmiewając się dobrodusznie w podkręcone wąsy. – Nawet mi się pan podoba. Mamy chyba wiele wspólnego. Obaj lubimy naruszać reguły. Kto wie, może jeszcze kiedyś los zetknie nas znowu, niekoniecznie w charakterze nieprzyjaciół. Teraz między Japonią a Rosją zacznie się, oczywiście, okres ochłodzenia stosunków, lecz, powiedzmy, za lat piętnaście, dwadzieścia wszystko się zmieni. Staniemy się wielkim mocarstwem, a pański rząd zrozumie, że zamiast manipulować, trzeba się z nami przyjaźnić, i wtedy…

„Zagaduje” – pojął Fandorin, widząc, że intendent jakby niechcący zbliża się ku niemu. Ręce nieznacznie zgięte w łokciach, dłonie wysunięte do przodu, jakby dla gestykulacji.

Otóż to. Zabije bez żadnej krwi. Za pomocą jujitsu czy jakiegoś innego jitsu.

Patrząc spokojnie w twarz przeciwnika, radca tytularny przyjął postawę obronną, której nauczył go Masa: ugięte kolano wysunął w przód, ręce wystawił przed siebie. W oczach Sugi błysnęła wesoła iskierka.

– Miło mieć z panem sprawę. – Uśmiechnął się i już jawnie przygotował się do walki.

Lewa dłoń podniesiona w górę, prawa ręka zgięta w łokciu, odsunięta za plecy, jedna stopa oderwana od podłogi – istny tańczący Siwa. „Jakież to jitsu na mnie szykuje?” – pomyślał wicekonsul.

– Zobaczymy, ile pan wart w walce twarzą w twarz – wymruczał przymilnie generał policji.

Ale do walki twarzą w twarz, chwała Bogu, nie doszło. Wybrawszy moment, Asagawa dopadł dwoma susami intendenta i rąbnął go kolbą w szyję. Widok sprawnej, wirtuozerskiej roboty dziedzicznego yoriki był czystą rozkoszą. Nie pozwolił upaść zwiotczałemu ciału, zawlókł je na fotel, usadził. Jednym ruchem wyciągnął owiniętą wokół pasa linkę, szybko przywiązał napięstki Sugi do oparć, kostki do nóżek fotela, w usta wetknął knebel – znany Fandorinowi hami. Nie minęło i dwadzieścia sekund, a wróg był już spętany w myśl wszelkich reguł japońskiej wiedzy policyjnej.

Jak długo intendent mrugał oczyma, dochodząc do siebie, zwycięzcy naradzali się, co dalej. Wezwać dyżurnego oficera, czy lepiej doczekać dnia, gdy w budynku będzie wielu urzędników? A jeśli dyżurny to człowiek Sugi?

Dyskusje przerwał dochodzący z fotela pomruk. Generał ocknął się i szarpał głową, wyraźnie chcąc coś powiedzieć.

– No, wyjmować hami ani myślę – rzekł Asagawa. – Lepiej zrobimy, o, tak…

Przykrępował prawą rękę jeńca w łokciu, po czym rozwiązał nadgarstek, podsunął intendentowi arkusz papieru, zamoczył w kałamarzu obsadkę.

– Pisz.

Suga, skrzypiąc piórem i rozbryzgując czarne krople, nabazgrał coś zamaszyście z góry w dół:

„Pozwólcie mi umrzeć” – przetłumaczył inspektor. – Jeszcze czego. Podły zdrajco! Łykniesz wstydu do syta, a twoja odrąbana głowa będzie sterczeć na tyczce.

Erast Pietrowicz nastrojony był trochę mniej krwiożerczo, lecz tylko trochę.

– Schemat – przypomniał. – Niech napisze, kto figuruje tam jako główne kółko, a potem niech sobie umiera na zdrowie, jeśli ma ochotę. Zechce – zabije się w więzieniu, nie damy mu rady przeszkodzić. Jak Suchoręki rozwali głowę o ścianę albo na pierwszym przesłuchaniu odgryzie sobie język jak Garbus.

Zasapawszy, Asagawa niechętnie udał się po schemat. Wrócił i podetknął intendentowi pod nos zagadkową kartkę.

– Powiesz, kto był na czele spisku, to pozwolę ci umrzeć. Choćby zaraz. Zgoda?

Bynajmniej nie od razu Suga przytaknął.

– Czy to schemat spisku?

Pauza, kiwnięcie.

– Pisz nazwiska. Napisał. Po angielsku:

Just one name.

Spojrzał przy tym na Fandorina. Wciąż obowiązywała umowa, odwróciły się tylko role.

Czując, że większy nacisk może zerwać transakcję, Erast Pietrowicz powiedział:

– Zgoda. Ale najważniejsze.

Na kilka sekund intendent zamknął oczy, przygotowując się pewnie na zdradę lub śmierć. Najpewniej na jedno i drugie.

Następnie mocno ścisnął obsadkę, umoczył ją w podsuniętym kałamarzu i jął wolno kreślić znak za znakiem. Tym razem ani japońskim, ani łacińskim, lecz katakaną, alfabetem sylabowym, który Fandorin umiał już odczytywać.

„Bu” – wyczytał. Potem „ru”, „ko”, „ku”, „su”.

Bu-ru-ko-ku-su?

Bullcox!

No jasne!

Wszystko od razu wskoczyło na swoje miejsca, jakby z oczu radcy tytularnego naraz opadła zasłona.


Czy chcesz naprawdę,

Żeby naraz zasłona

Opadła z oczu?

Загрузка...