Stara kuruma

– Panie radco tytularny, oczekiwałem pańskiego przybycia parowcem „Wołga” tydzień temu, pierwszego maja – powiedział konsul, zatrzymując się przed czerwono lakierowaną dwukółką, wyraźnie pamiętającą lepsze czasy. – Z jakich to względów raczył pan się spóźnić?

Pytanie tak proste i rzeczowe, acz wyrażone surowym tonem, zbiło czemuś Erasta Pietrowicza z tropu. Młody człowiek kaszlnął i zmienił się na twarzy.

– Moja wina. P-przeziębiłem się przy przesiadce ze statku na statek.

– W Kalkucie! W czterdziestostopniowy upał?

– To znaczy nie, nie przeziębiłem się, ale zaspałem. Krótko mówiąc, spóźniłem się i wypadło czekać na następny p-parowiec…

Fandorin spiekł nagle raka, zyskując prawie ten sam odcień, co powozik.

– Te-te-te! – Doronin wpatrzył się w niego z wesołym zdziwieniem, spuszczając na czubek nosa okulary. – Rumieńczyk! Taki z ciebie Pieczorin? Tylko łgać nie potrafimy! Wspaniale.

Żółciowe oblicze Wsiewołoda Witaljewicza złagodniało, w zamglonych, czerwono pożyłkowanych oczach błysnęła iskierka.

– Akta nie kłamią, w rzeczy samej mamy raptem dwadzieścia dwa lata i najzwyczajniej w świecie wcielamy się w postać romantycznego bohatera – mruknął konsul, jeszcze bardziej konfundując rozmówcę. I idąc za ciosem, mrugnął: – Idę o zakład, że jakaś hinduska ślicznotka… Zgadłem?

Fandorin nachmurzył się i odparł: „Nie!”, lecz że nie dodał już ani słowa, pozostawało niejasne, czy nie było ślicznotki, czy też była, ale nie hinduska.

Konsul nie zamierzał przedłużać niedyskretnej indagacji. Z jego wcześniejszej oschłości nie zostało śladu. Wziął młodego człowieka pod ramię i pociągnął do dwukółki.

– Proszę siąść. To najpowszechniejszy w Japonii środek transportu. Zwie się kuruma.

Erast Pietrowicz zdziwił się, czemu powozik jest bez konia. Przez głowę przemknął mu fantastyczny obraz: cud – powozik, sam przez się pędzący ulicą, z hołoblami sterczącymi przed nim na kształt purpurowych wąsów.

Kuruma z widoczną satysfakcją przyjęła młodego człowieka, kołysząc nim na wytartym, lecz miękkim siedzeniu. Doronina powitała zaś niegościnnie, koląc złamaną sprężyną w żałosny i bez tego pośladek. Konsul powiercił się, ulokował wygodniej i burknął:

– Paskudną ma duszę ta bryka.

– Że co?

– W Japonii każdy stwór, a nawet każdy przedmiot, ma własną duszę. W każdym razie Japończycy w to wierzą. To się naukowo nazywa „animizm”… A oto i nasze koniki.

Trzej tubylcy, których cała garderoba składała się z obcisłych pantalonów i ściągniętych opaską ręczników na głowie, włożyli zgodnie karki w chomąta, krzyknęli: Hej-hej-ha!, i zadudnili w jezdnię drewnianymi trepami.

– „Mknie niby wicher trójka chyża, w Wołgi-matuszki dzwoniąc lód…” * – zanucił miłym tenorkiem Wsiewołod Witaljewicz, po czym się zaśmiał.

Fandorin zaś, zerwawszy się, wczepiony w poręcz, wykrzyknął:

– Panie konsulu! Jak można zaprzęgać ludzi? Toż to… barbarzyństwo!

Stracił równowagę i opadł z powrotem na siedzenie.

– Proszę przywykać – uśmiechnął się Doronin – bo przyjdzie panu poruszać się pieszo. Dorożkarzy prawie tu nie ma, a te zuchy nazywają się jinrikisha lub, jak wymawiają Europejczycy: „riksza”.

– Ale czemu nie korzysta się z koni?

– Koni w Japonii jest mało i są drogie, a ludzi dużo i są tani. Riksza to zawód nowy. Przed dziesięciu laty nawet o nim nie słyszano. Transport kołowy uważa się za europejską nowinkę. Taki nieborak przebiega dziennie z sześćdziesiąt wiorst. Za to zarobek ma, jak na tutejsze stosunki, przedni. W dobry dzień zbierze i pół jena – to jakby u nas rubelka. Co prawda, riksze długo nie żyją, zdzierają się. Trzy, cztery latka i do Buddy na piwo.

– Potworność! – Fandorin zadrżał, dając sobie słowo, że nigdy już nie skorzysta z tak haniebnego środka transportu. – Tak tanio cenić życie!

– I do tego przyjdzie przywyknąć. W Japonii życie warte jest kopiejkę – i cudze, i własne. O taki drobiazg bisurmany ani dbają. Zamiast Sądu Ostatecznego mają wszak długi cykl reinkarnacji. Dziś, czyli w obecnym życiu, ciągniesz wózek, ale jeśli będziesz go ciągnął uczciwie, to jutro powiozą cię w kurumie.

Konsul zaśmiał się, lecz jakoś dwuznacznie, i młody urzędnik dosłyszał w tym śmiechu nie drwinę z tubylczych przesądów, ale coś na kształt zawiści.

– Winien pan wiedzieć, że miasto Jokohama składa się z trzech części – jął objaśniać Doronin, wskazując laseczką. – Tam, gdzie to skupisko dachów, leży Miasto Tubylcze. Tu, pośrodku – nasz Settlement: banki, sklepy, przedsiębiorstwa. A na lewo, za rzeką, Bluff. Taki kawałek dobrej, starej Anglii. Wszyscy choć trochę zamożni osiedlają się tam, byle dalej od portu. W ogóle zaś w Jokohamie da się funkcjonować w sposób najzupełniej cywilizowany, po europejsku. Jest nawet parę klubów: wioślarski, krykietowy, tenisowy, wyścigowy i dla smakoszy. A, między nami mówiąc, niedawno powstał i atletyczny. Myślę, że powitają tam pana z otwartymi rękoma.

Obejrzał się przy tych słowach. Za czerwoną „trojką” ciągnęła cała karawana wózków z Fandorinowskim bagażem. W zaprzęgu to parami, to pojedynczo biegły podobne żółtoskóre centaury. Kawalkadę zamykała platforma wyładowana przyrządami atletycznymi: były tam i żeliwne ciężary, i gruszka bokserska, i wiązka ekspanderów, a z wierzchu lśnił polerowaną stalą wspomniany już welocyped, patentowany amerykański Royal Crescent Tricycle.

– Wszyscy cudzoziemcy, z wyjątkiem pracowników ambasady, starają się mieszkać nie w stolicy, lecz u nas – pysznił się jokohamski autochton. – Tym bardziej że koleją do centrum Tokio ledwie godzina drogi.

– To jest i kolej? – spytał ponuro Erast Pietrowicz, żegnając ostatnie nadzieje na wschodnią egzotykę.

– Wspaniała! – z entuzjazmem wykrzyknął Doronin. – Oto jak żyje dzisiejszy jokohamczyk: zamawia telegraficznie bilety do teatru, wsiada do pociągu i za godzinę i kwadrans ogląda już spektakl kabuki!

– Dobrze choć, że k-kabuki, a nie operetkę… – Świeżo upieczony wicekonsul posępnie wpatrywał się w bulwar. – Ale proszę mi powiedzieć, gdzie te Japonki w kimonach? Z wachlarzami, z parasolkami? Nie widzę ani jednej.

– Z wachlarzami? – Wsiewołod Witaljewicz uśmiechnął się. – Siedzą w pawilonach herbacianych.

– To takie tutejsze kawiarnie? Pija się tam japońską herbatę?

– Można, oczywiście, napić się i herbaty. Czemu nie? Ale przychodzi się tam po inne atrakcje. – I tu Doronin wykonał palcami zdrożny gest, jakiego spodziewać by się można raczej po pryszczatym gimnazjaliście, a w żadnym razie nie po konsulu Cesarstwa Rosyjskiego.

Erast Pietrowicz z zaskoczenia aż mrugnął.

– Chciałby pan zwiedzić taką herbaciarnię? Sam trzymam się z dala od podobnych przybytków, ale mogę zarekomendować najlepszy z tych zakładów – nazywa się Numer Dziewiąty. Panowie żeglarze wielce go sobie chwalą.

– Nie, nie! – oburzył się Fandorin. – Ja z-zasadniczo jestem przeciwnikiem sprzedajnej miłości, a domy publiczne uważam za hańbę tak dla płci żeńskiej, jak męskiej.

Wsiewołod Witaljewicz po raz wtóry zerknął z uśmieszkiem na spąsowiałego sąsiada, lecz wstrzymał się od komentarzy.

Erast Pietrowicz jak najszybciej zmienił temat.

– A samuraje z dwoma mieczami? Gdzież oni są? Tyle o nich czytałem.

– Jedziemy przez terytorium Settlementu. Z Japończyków dopuszczani są tu tylko subiekci i służba. A samurajów z dwoma mieczami już nigdzie pan teraz nie zobaczy. Od zeszłego roku edykt cesarski zabrania nosić białą broń.

– Co za szkoda!

– O tak! – Doronin ukazał zęby w uśmiechu. – Wiele pan stracił. To było niezapomniane przeżycie – patrzeć ze strachem na byle kanalię z dwoma szablami za pasem, czy przejdzie obok, czy też zawróci i rąbnie pana na odlew. Mam do tej pory nawyk, że idąc dzielnicą japońską, wciąż zerkam przez ramię. Wie pan, przyjechałem do Japonii w okresie, gdy uchodziło tu za patriotyzm rżnąć gaijinów.

– Kto to taki?

– Ja i pan. Gaijin znaczy cudzoziemiec. Jeszcze nazywają nas tutaj akahige - „czerwonowłosi”, ketojin to znaczy „włochaci”, i sam, czyli „małpy”. A kiedy pójdzie pan na spacer do Tubylczego Miasta, dzieciaki będą pana przedrzeźniać, robiąc o, tak. – Konsul zdjął okulary i rozciągnął w górę i w dół powieki. – To znaczy „okrągłooki” i uważane jest za bardzo obraźliwe. Mniejsza z tym, za to nie rżną już nożem bez dania racji. Chwała mikado, że rozbroił swoich zbirów.

– A ja czytałem, że miecz to dla samuraja przedmiot nabożnej czci, niczym szpada dla europejskiego szlachcica! – Erast Pietrowicz westchnął, uginając się pod ciężarem rozczarowań. – Czyżby rycerze japońscy wyrzekli się tak łatwo prastarych obyczajów?

– Bynajmniej niełatwo. Buntowali się cały zeszły rok, doszło do wojny domowej, ale z panem Ōkubo nie ma żartów. Zlikwidował najzacieklejszych, reszta przycichła.

– Ōkubo? To minister spraw wewnętrznych – przytaknął Fandorin, demonstrując niejaką znajomość tubylczej polityki. – Gazety francuskie nazywają go Pierwszym Konsulem, japońskim Bonapartem.

– Jest pewna zbieżność. Dziesięć lat temu w Japonii dokonano przewrotu państwowego…

– Wiem. Rewolucja Meiji, przywrócenie władzy cesarskiej – pośpieszył wtrącić radca tytularny, nie chcąc, by zwierzchnik uznał go za kompletnego ignoranta. – Samurajowie południowych księstw obalili rządy szogunów i ogłosili władcą mikada. Czytałem.

– Południowe księstwa – Satsuma i Chōshū – to coś w rodzaju francuskiej Korsyki. Znaleźli się i korsykańscy porucznicy, aż trójka: Ōkubo, Saigō i Kido. Zapewnili jego cesarskiej mości hołdy i ubóstwienie poddanych, a władzę, jak należy, zachowali dla siebie. Ale triumwiraty, zwłaszcza złożone z aż trzech Bonapartych, bywają kruche. Kido zmarł rok temu, Saigō zerwał z rządem, wzniecił bunt, lecz został rozgromiony i japońskim zwyczajem popełnił harakiri. Tym sposobem minister Ōkubo pozostał jedynym kogutem w tutejszym kurniku… Słusznie pan robi, że notuje – łaskawie zauważył konsul, widząc, że Fandorin skrobie ołówkiem w skórkowym notatniku. – Im szybciej przeniknie pan wszystkie subtelności tutejszej polityki, tym lepiej. Zresztą nawet dziś będzie pan miał okazję przyjrzeć się wielkiemu Ōkubo. O czwartej ma się odbyć uroczyste otwarcie domu poprawy upadłych niewiast. To idea w Japonii całkiem nowa – przedtem nikomu nie przyszłoby tu do głowy uzdrawiać obyczaje kurtyzan.

Środki na to zbożne przedsięwzięcie wyłożył nie jakiś klub misjonarski, ale filantrop Japończyk, podpora społeczeństwa, niejaki Don Tsurumaki. Zbierze się creme de la creme jokohamskiego beau monde’u. Spodziewać się można i samego Korsykanina. Wątpliwe, czy się pofatyguje na uroczystą ceremonię, lecz na wieczorny bal kawalerski – prawie na pewno. To nieoficjalna okazja i z poprawą ladacznic bynajmniej nie – związana – wprost przeciwnie. Nie wynudzi się pan. „Na bal ze statku wpadł, jak Czacki” *.

Doronin, jak wcześniej, znów mrugnął, ale radcy tytularnego nie kusiły kawalerskie uciechy.

– Może innym razem rzucę okiem na pana Ōkubo… Trochę zmęczyła mnie podróż i wolałbym odpocząć. Tak więc, gdyby pan pozwolił…

– Nie pozwolę! – z naciskiem przerwał konsul. – Na bal – obowiązkowo. Proszę to potraktować jako pierwsze polecenie służbowe. Zobaczy pan tam mnóstwo wpływowych ludzi. Będzie i nasz attaché morski Bucharcew, drugi człowiek w ambasadzie. A może i pierwszy – ze znaczącym wyrazem twarzy dorzucił Wsiewołod Witaljewicz. – Poznacie się panowie, a jutro zaprezentuję pana jego ekscelencji… Lecz oto i konsulat. Tomare! * - krzyknął do rikszów. – Zapamiętaj, kochany, adres: Bulwar Bund, dom numer sześć.

Erast Pietrowicz ujrzał kamienny budynek w kształcie litery n, zwróconej nóżkami ku ulicy.

– W lewym skrzydle jest moje mieszkanie, w prawym pańskie, a tam pośrodku biura. – Doronin wskazał za kratę. W głębi dziedzińca widać było paradny fronton, zwieńczony rosyjską flagą. – Gdzie pracujemy, tam i mieszkamy.

Dyplomaci zeszli na chodnik, przy czym kuruma miłośnie zakołysała Erasta Pietrowicza na pożegnanie, konsula zaś zaczepiła złośliwie czubkiem sprężyny za spodnie.


Jęczy, przeklina

Podle wyboje Drogi

Moja kuruma.

Загрузка...