Łaskotki

Nocować w biurze – to dla Waltera Lockstona nie pierwszyzna. Wedle kontraktu z miastem Jokohama naczelnikowi policji municypalnej przysługiwał służbowy dom, i to z umeblowaniem, lecz do tych apartamentów sierżant jakoś nie przywykł. Kanapy i krzesła stały pod pokrowcami, wielki szklany kandelabr nie zapłonął ni razu, małżeńskie łoże pokrywało się bez pożytku pyłem – dawny mieszkaniec prerii przedkładał płócienne łóżko polowe. Smutno samotnemu w piętrowym domu – przygniatają go sufit i ściany. Dużo lepiej w biurze i własnej, znajomej, miłej ciasnocie: biurko do pracy, szafa pancerna, półka z bronią. Nie wionie pustką jak w domu. I śpi się lepiej. Walter pod byle pretekstem chętnie zostawał tu na noc. A dziś pretekst był aż nazbyt poważny.

Posiadającego rodzinę dyżurnego sierżant zwolnił do domu. W komisariacie panowała cisza i spokój. Areszt ział pustką. Ani rozhukanych marynarzy, ani pijanych klientów Numeru Dziewiątego. Chwała Bogu!

Mrucząc pod nosem piosenkę o sławnym roku sześćdziesiątym piątym, Lockston przeprał bluzę, powąchał skarpetki i włożył je z powrotem. Jeszcze dzionek da się w nich pochodzić. Zaparzył mocną kawę, wypalił cygaro, a tymczasem nastała pora udania się na spoczynek. Umościł się w fotelu. Zdjął buty, nogi położył na biurku. Miał w gabinecie koc, tu i ówdzie przetarty, lecz ulubiony, bo pod nim zawsze śniły się piękne sny.

Ziewnąwszy, sierżant zlustrował pomieszczenie. Wszystko jak należy. Trudno chyba wyobrazić sobie, żeby angielscy szpiedzy czy japy zamierzali szperać w komisariacie policji. Lecz ostrożności nigdy dość.

Drzwi gabinetu zamknięte na klucz. Okno i kraty też, otwarty tylko lufcik, żeby nie było duszno. Odstęp między prętami jest wąziutki, ledwie kot się prześliźnie.

Deszcz, mżący od południa, ustał. Na niebie zajaśniał księżyc, i to tak jaskrawy, że trzeba było nasunąć daszek na oczy.

Walter powiercił się, umościł. Za pazuchą zaszeleściły zapisane krwią papierki. Ależ bywają na świecie potwory – sierżant tylko pokręcił głową.

Zasypia zawsze szybko, lecz z początku (to lubił nade wszystko) przemkną mu przez mózg barwne scenki z przeszłości, a nawet zdarzeń na niby. Zakrążą, zawirują jedna przez drugą i jedna po drugiej, przechodząc z wolna w pierwszy, najsłodszy sen.

Tak też było i tym razem. Zobaczył końską głowę o ostrych, rytmicznie podrygujących uszach, wybiegającą naprzeciw ziemię, porosłą jak okiem sięgnąć zrudziałą trawą; potem wysokie, odległe niebo w białych chmurach, jakie widzi się tylko nad bezkresną przestrzenią; potem pewną kobietę, która kochała go (lub udawała) w Louisville w sześćdziesiątym dziewiątym; potem karzełka w barwnym trykocie, co okręcał się i przeskakiwał przez pierścień. To ostatnie widzenie, które wypłynąć musiało z najgłębiej zapomnianej przeszłości, może z dzieciństwa, przeszło nieznacznie w sen.

Sierżant zamruczał, zachwycony małym cyrkowcem, który, jak się okazało, umiał też fruwać i wypuszczać z ust języki ognia.

Tu zaczął się sen mniej przyjemny, o pożarze – śpiącemu zrobiło się za gorąco pod kocem. Pokręcił się, koc spadł na podłogę, i w krainie snów znów zapanował ład.

Ocknął się Walter grubo po północy. Nie sam z siebie – dosłyszał oddalony dźwięk. Na wpół przebudzony, nie od razu uświadomił sobie, że to dzwonek przy drzwiach.

Ten, który wisiał tam specjalnie na wypadek, gdyby zaszła potrzeba jakiejś nagłej nocnej interwencji.

Umową z Asagawą i rosyjskim wicekonsulem mówiła twardo: choćby nie wiem co, sierżant na krok nie ruszy się z komisariatu. Nawet w razie jakiejś awantury, bójki na noże, zabójstwa – niech się wypchają, to może poczekać do jutra.

Dlatego też Lockston odwrócił się na bok i chciał spać dalej, lecz alarm nie milknął.

Pójść popatrzeć? Oczywiście, bez wychodzenia, jeszcze czego. Może to pułapka. Może źli ludzie przyszli po swoje papierki.

Wziął rewolwer i bezszelestnie ruszył korytarzem.

W drzwiach było chytre okienko z ciemnego szkła. Od wewnątrz wszystko przez nie widać, z zewnątrz nic.

Lockston wyjrzał. Zobaczył na ganku japońską dziewuchę w pasiastym kimonie, jakie nosi służba hotelu International.

Tubylka wyciągnęła rękę do dzwonka i znów z całej siły go szarpnęła. Tylko że teraz wrzeszcząc:

– Porismen-san! Moja być Kumiko, hoter Intanasianaru! Nieszczęście! Malynarz zabiri! Carkiem zabiri! Birardową kija w reb! Dziura w growie!

Jasne. W sali bilardowej marynarze pobili się kijami i któryś oberwał w czachę. Zwykła sprawa.

– Jutro rano! – krzyknął Lockston. – Powiedz szefowi, że jutro przyślę konstabla!

– Nie można rano! Zaraz trzeba, marynarz umiera!

– No, a ja co, sam mu łeb skleję? Idźże, dziewucho, idź. Powiedziałem: jutro.

Japonka wciąż jeszcze dzwoniła, ale uspokojony sierżant szedł już na powrót korytarzem. Niedoczekanie, żeby naczelnik policji biegał w środku nocy do takiego głupstwa.

Nawet bez ważnych papierów w zanadrzu i tak by nie poszedł.

Gdy dzwonek wreszcie umilkł, zrobiło się całkiem cicho. Walter nie słyszał nawet własnych kroków. Nogi w skarpetkach niemal bezszelestnie stąpały po drewnianej podłodze. Gdyby nie ta absolutna cisza, sierżant nie zdołałby usłyszeć leciutkiego szelestu, jaki dobiegi zza drzwi gabinetu.

Ktoś tam był!

Lockston zamarł, serce załomotało mu galopem. Przyłożył ucho do szpary – a jakże! Ktoś szperał w biurku, wyciągał szuflady.

Też wymyślili, sukinkoty! Umyślnie wywabić go z pokoju, a potem… Ale jak wleźli? Wychodząc na korytarz, zamknął przecież drzwi na klucz!

No, czekajcie, łachudry.

Ściskając w lewej ręce rewolwer, prawie bezgłośnie wsunął klucz do dziurki. Obrócił go, szarpnął klamkę, skoczył do pokoju.

– Stać!!! Zabiję!!!

Już miał dać ognia, ale czekała go niespodzianka. Przy biurku ciemniała drobniutka figurka, trzy stopy wzrostu. W pierwszej chwili Walter pomyślał, że wciąż śpi i widzi we śnie karzełka.

Lecz gdy szczęknął kontaktem lampy i zapłonął gaz, okazało się, że to wcale nie karzełek, lecz malutki japoński chłopaczek, całkiem goły.

– A tyś kto? – wymamrotał Lockston. – Skąd? Jakżeś tu wlazł?

Diablik żwawo smyrgnął do okna, podskoczył jak małpka, wcisnął się bokiem między pręty, wkręcił w lufcik i pewnie zdołałby prysnąć, ale sierżant nie czekał. Podbiegł, zdążył capnąć go za nogę i wciągnąć z powrotem.

Przynajmniej na trzecie pytanie znalazła się odpowiedź. Golas wlazł przez lufcik. Lecz i jemu było przyciasno, o czym świadczyły zadrapania na biodrach. Dlatego pewno przecisnął się nagi – w ubraniu nie dałby rady.

Masz ci los. Sierżant czekał nie wiedzieć na kogo – na szpiegów, morderców, zdradzieckich ninja, a zamiast nich zjawił się jakiś smark.

– No już, gadaj. – Wziął dzieciaka za wąskie ramionka, potrząsnął. – Kataru! Dare da? Dare okutta? *.

Smarkacz patrzył na ogromnego, czerwonolicego Amerykanina bez zmrużenia oczu. Uniesiona do góry twarzyczka, wąska, ostronosa, nie zdradzała strachu, była nieprzenikniona. Fretka, istna fretka pomyślał sierżant.

– Milczymy? – rzucił groźnie. – Już ja ci rozwiążę język! Mitaka? *

Rozluźnił sprzączkę, wyciągnął ze spodni pas.

Chłopaczek (z osiem lat, nie więcej) nadal spoglądał na Lockstona obojętnie, nawet ze znużeniem, jak malutki staruszek.

– No?! – warknął sierżant groźnym głosem.

Lecz dziwny malec nie przeląkł się, bodajże nawet poweselał. Ni stąd, ni zowąd wargi rozpełzły mu się na boki, jakby nie mógł powstrzymać uśmiechu. Z ust wysunęła się czarna rurka, coś świsnęło i sierżantowi wydało się, że w pierś użądliła go osa.

Popatrzył ze zdziwieniem: z koszuli, tam gdzie serce, sterczało coś błyszczącego. Jakaś igiełka? Ale skąd się wzięła?

Chciał ją wyrwać, lecz nie mógł jakoś unieść rąk.

Potem wszystko zahuczało, załomotało i Walter spostrzegł, że leży na podłodze. Chłopaczek, na którego dopiero co patrzył z góry, teraz zawisł nad nim – był ogromny, zasłaniał sobą cały sufit.

Niewiarygodnych rozmiarów ręka opadała w dół, coraz większa i większa. Potem zrobiło się ciemno, umilkły wszystkie dźwięki. Po piersi sierżanta przesuwały się lekkie palce. To było jak łaskotki.


Wzrok – jako pierwszy,

A gdy umierasz, dotyk

Ginie ostatni.

Загрузка...