Następnego ranka zostałem w moim pokoju, dopóki oboje nie wyszli. Potem wziąłem gazetę i odszukałem stronę z rubryką „Pracownicy poszukiwani”. Twarz miałem obolałą i nadal mnie muliło. Zakreśliłem jakieś oferty, ogoliłem się – na tyle, na ile się dało – połknąłem kilka aspiryn, ubrałem się i ruszyłem piechotą w kierunku Bulwaru. Co chwila podnosiłem dłoń z odgiętym do góry kciukiem. Samochody mijały mnie i jechały dalej. Wreszcie któryś się zatrzymał. Wsiadłem.
– Hank!
To był mój stary znajomy; Timmy Hunter. Chodziliśmy kiedyś razem do koledżu.
– Co tu robisz, Hank?
– Szukam pracy.
– A ja studiuję na Uniwersytecie Południowej Kalifornii. Co się stało z twoją twarzą?
– Kobieta mi ją załatwiła. Paznokciami.
– Serio?
– Taa. Słuchaj Timmy, muszę się czegoś napić.
Kolega zaparkował przy najbliższym barze. Weszliśmy i zamówiliśmy dwie butelki piwa.
– Jakiej szukasz pracy?
– Pomoc sklepowa, pakowacz, dozorca.
– Słuchaj, mam w domu trochę forsy. Znam dobry bar w Inglewood. Moglibyśmy tam podskoczyć.
Mieszkał z matką. Gdy tylko weszliśmy, starsza pani uniosła głowę znad gazety.
– Hank! Pamiętaj, żebyś nie upił Timmy'ego.
– Dzień dobry. Jak się pani miewa, pani Hunter?
– Zeszłym razem wasza wspólna wyprawa na miasto skończyła się w areszcie.
Timmy zaniósł swoje książki do sypialni, wyszedł stamtąd i powiedział:
– Idziemy.
Był tam hawajski wystrój i ścisk. Jakiś mężczyzna mówił przez telefon:
– Musicie przysłać kogoś po ciężarówkę. Jestem zbyt pijany. by usiąść za kierownicą. Tak, tak. Wiem, że straciłem tę zasraną pracę. Przyjedźcie po wóz!
Timmy stawiał. Piliśmy równo. Dobrze się z nim rozmawiało. Jakaś młoda blondynka zerkała na mnie i pokazywała mi nogi. Timmy gadał bez przerwy. Opowiadał o naszym koledżu: o tym, jak trzymaliśmy butelki z winem w naszej szafce; o Popoffie i jego drewnianych rewolwerach; o Popoffie i jego prawdziwych rewolwerach; o tym, jak na jeziorku w Westlake Park przestrzeliliśmy dno łodzi i ta pod nami zatonęła; o studenckim strajku w sali gimnastycznej…
Piliśmy dalej. Kolejkę za kolejką. Młoda blondynka wyszła z kimś innym. Z szafy grającej leciała muzyczka. Timmy gadał bezustannie, a na dworze robiło się ciemno. W końcu byliśmy w takim stanie, że odmówili nam podawania alkoholu, ruszyliśmy więc ulicą, rozglądając się za jakimś innym barem. Była 10 wieczór, jezdnie pełne samochodów, a my z trudnością trzymaliśmy się na nogach.
– Spójrz, Timmy! Możemy tu odpocząć.
To ja wypatrzyłem ten dom pogrzebowy. Utrzymany był w stylu kolonialnej rezydencji, oświetlony światłami reflektorów, a na jego ganek prowadziły szerokie białe schody.
Udało nam się z Timmym dobrnąć mniej więcej do połowy ich wysokości. A potem mogłem dla niego zrobić tylko tyle, by delikatnie ułożyć go na jednym ze stopni. Rozprostowałem mu nogi, a ręce ułożyłem równiutko wzdłuż ciała, po czym sam przybrałem taką samą pozycję o stopień niżej.