Mieszkaliśmy na trzecim piętrze, w starym domu z umeblowanymi pokojami. Wynajmowaliśmy dwa, z oknami wychodzącymi na zaplecze. Budynek stał na skraju stromej skarpy i wyglądając z okna, człowiek miał wrażenie, że jest na dwunastym, a nie na trzecim piętrze. Było to jak mieszkanie na krawędzi świata – miejsce ostatniego odpoczynku przed statecznym wielkim upadkiem.
Tymczasem nasza szczęśliwa passa skończyła się tak, jak wszystkie szczęśliwe passy się kończą. Mieliśmy bardzo mało pieniędzy i piliśmy wino. Portwajn i muszkatel. Podłoga w kuchni cała zastawiona była tymi sikaczami: z tyłu sześć lub siedem dzbankowatych pojemników pięciolitrowych, przed nimi cztery lub pięć dużych, trzyćwierciowych flach, a z przodu trzy lub cztery mniejsze butelki, mieszczące niecałe pół litra.
– Pewnego dnia – powiedziałem Jane – gdy zostanie dowiedzione, że świat ma cztery, a nie trzy wymiary, człowiek będzie mógł wyjść na spacer i po prostu nie wrócić. Żadnych pogrzebów, żadnych łez, iluzji, żadnego nieba i piekła. Ludzie będą sobie siedzieli jakby nigdy nic i ktoś spyta: „Gdzie się podział George?”. A kto inny odpowie: „A skąd mam wiedzieć? Powiedział, że idzie po papierosy”.
– Słuchaj – przerwała mi Jane – która jest godzina? Chcę wiedzieć, która jest godzina.
– Chwileczkę, zastanówmy się. Wczoraj o północy nastawiliśmy zegar według radia. Wiemy, że spieszy się 35 minut na godzinę. Pokazuje teraz 7.30, ale nie może to być 7.30 wieczorem, bo nie jest jeszcze dostatecznie ciemno. W porządku. A więc 7 i pół godziny. Siedem razy 35 minut równa się 245 minut. Połowa 35 minut to 17 i pół minuty. Razem 252 i pół minuty. Dobra, a więc wyprzedzamy czas o 4 godziny 42 minuty i 30 sekund. Cofamy więc zegar na 5.47. Jest 47 po piątej. Pora na obiad, a my nie mamy nic do jedzenia.
Nasz zegar spadł na podłogę, potłukł się i był przeze mnie naprawiany. Po zdjęciu tylnej pokrywy stwierdziłem, że uszkodzona została sprężyna i balans. Wymyśliłem jedyny sposób na to, by znowu zaczął chodzić: skróciłem mu główną sprężynę i skręciłem ją ciaśniej. Wpłynęło to na prędkość, z jaką obracały się wskazówki. Minutowa przyśpieszyła na tyle, że widać niemal było, jak się porusza.
– Otwórzmy następne wino – powiedziała Jane.
Naprawdę nie mieliśmy nic innego do roboty, jak tylko pić wino i kochać się.
Zjedliśmy wszystko, co było do zjedzenia. Nocami wychodziliśmy na spacery, żeby kraść papierosy pozostawione na deskach rozdzielczych zaparkowanych samochodów.
– Może usmażyć naleśniki? – spytała Jane.
– Tak mi już obrzydły, że nie wiem, czy przełknę choć jednego.
Odkąd skończyło nam się masło i smalec, Jane smażyła je na suchej patelni. Nie z naleśnikowego ciasta, tylko z mąki zmieszanej z wodą. Wychodziły chrupkie. Naprawdę chrupkie.
– Co ja jestem wart jako człowiek? – zastanawiałem się na głos. – Ojciec uprzedzał mnie, że tak skończę. Przecież mógłbym wyjść na miasto… zdobyć coś. I zaraz to zrobię. Ale najpierw sobie golnę.
Nalałem pełną szklankę portwajnu. Świństwo miało tak podły smak, że gdyby człowiek myślał o tym w trakcie picia, to od razu by zrzucił. Dlatego też pijąc tego bełta, zawsze wyświetlałem sobie w głowie jakiś inny film. Wyobrażałem sobie stary zamek w Szkocji – omszałe mury, zwodzone mosty, niebieskawą wodę, drzewa, błękitne niebo i cumulusy. Albo myślałem o seksownej panience, która bardzo, bardzo powoli wciąga jedwabne pończochy. Tym razem wyświetliłem sobie film z pończochami.
Osuszyłem szklankę do dna. Jakoś poszło.
– Wychodzę. Do widzenia, Jane.
– Do widzenia, Henry.
Ruszyłem przez korytarz w kierunku klatki, pokonałem cztery kondygnacje schodów, prześlizgnąłem się koło mieszkania właścicieli – zalegaliśmy z czynszem – i wyszedłem na dwór. Zszedłem ze wzgórza i znalazłem się na skrzyżowaniu Szóstej i Union Street. Przeciąłem pierwszą z tych ulic i skierowałem się na wschód. Był tam mały bazar. Przeszedłem wolno wzdłuż stoisk, po czym zawróciłem i zacząłem do nich podchodzić z przeciwnej strony. Stoisko z warzywami znajdowało się na froncie. Były tam pomidory, ogórki, pomarańcze, ananasy, grejpfruty. Stanąłem i zacząłem im się przyglądać. Zajrzałem do sklepu: starszy gość w fartuchu rozmawiał z jakąś kobietą, nikogo więcej nie było. Zwinąłem ogórek, wsadziłem go do kieszeni i ruszyłem przed siebie. Uszedłem nie dalej niż pięć metrów, gdy usłyszałem za sobą głos:
– Hej, panie. PANIE! Proszę natychmiast oddać ten OGÓREK, bo jak nie, to wezwę POLICJĘ! Jeśli natychmiast nie przyniesiesz mi go Z POWROTEM, to wsadzę cię do KRYMINAŁU!
Zawróciłem. Droga powrotna wydała mi się nieskończenie długa. Czułem na sobie wzrok gapiów. Trzech albo czterech. Wyciągnąłem z kieszeni ogórek i położyłem go na kupie ogórków. A potem skierowałem się na zachód. Tym razem poszedłem pod górkę Union Street, sforsowałem podejście od zachodniej strony wzgórza, pokonałem cztery kondygnacje schodów i otworzyłem drzwi. Jane oderwała wzrok od szklanki i spojrzała na mnie.
– Jestem zerem – oświadczyłem jej. – Nie potrafiłem nawet ukraść ogórka.
– Nie przejmuj się.
– Nastaw te naleśniki.
Podszedłem do dzbanka i nalałem sobie następną szklankę.
…Jechałem na wielbłądzie przez Saharę. Mój olbrzymi nos przypominał trochę dziób orła, ale mimo to byłem przystojny, a jakże, w białej szacie w zielone pasy. Odwagi też mi nie brakowało. Niejednego zdarzyło mi się zgładzić. U mego boku wisiał wielki zakrzywiony miecz. Zmierzałem w stronę namiotu. W jego cieniu, na mięsistym orientalnym dywanie, czekała - niecierpliwa i drżąca - czternastoletnia dziewoja, którą niebiosa obdarzyły mądrością wielką i nie rozdartym hymenem…
Przełknąłem następną porcję tej trucizny. Wstrząsnęło mnie, ale jakoś poszło. Nalałem szklankę Jane, nalałem szklankę sobie…
W którymś momencie, podczas jednej z tych naszych piekielnych nocy, dobiegła końca druga wojna światowa. Póki trwała, odbierałem ją co najwyżej jako odległą, mglistą realność, ale właśnie się skończyła. Zawsze trudno było znaleźć robotę, a teraz stało się to jeszcze trudniejsze. Codziennie wstawałem rano i robiłem obchód wszystkich publicznych biur pośrednictwa, poczynając od Farm Labor Market – agencji oferującej prace u farmerów i badylarzy. Zwlekałem się z łóżka o 4.30, na kacu, a do domu wracałem zwykle około południa. Chodziłem po pośredniakach, w tę i z powrotem, bez końca. Czasami udawało mi się złapać jednodniową robotę przy rozładowywaniu wagonów, ale dopiero wtedy, gdy zacząłem korzystać z usług prywatnych agencji, które zabierały jedną trzecią mojego zarobku. W rezultacie mieliśmy bardzo mało pieniędzy i coraz bardziej zalegaliśmy z czynszem. Ale nadal dzielnie ustawialiśmy w rzędach butelki, a czas wypełniało nam to, co przedtem: łóżko, awantury, czekanie.
Gdy wpadło skądś trochę grosza, szliśmy spacerkiem na Grand Central Market, by kupić tanie mięso na gulasz, marchewki, ziemniaki, cebule, selery. Wsadzaliśmy to wszystko do dużego garnka, a potem, mając pewność, że za chwilę się najemy, można było usiąść, pogadać, powąchać jak pachnie mięso, cebula, jarzynki, posłuchać, jak podskakuje pokrywka. Robiliśmy skręty z tytoniu, właziliśmy o najróżniejszych porach do łóżka, wstawaliśmy i zaczynaliśmy śpiewać piosenki. Czasem zjawiał się administrator, by nas uciszyć i przypomnieć, że zalegamy z czynszem. Współmieszkańcy nigdy nie zgłaszali skarg na nasze awantury, natomiast wyraźnie im się nie podobało, gdy śpiewaliśmy po kolei: Nie mam nic, więc mam wszystko; Mississipi; Kokardki, guziczki, pończoszki, trzewiczki; Toczy wiatr na prerii zielsko, potocz się i ty, Boże; chroń Amerykę; Deutschland, Deutschland über Alles; Odwrót Napoleona; Deszcz przynosi mi bluesa; Uszy do góry, bracie; Nie mam w banku ani centa…; Były sobie świnki trzy; Kiedy o zmierzchu zapada purpurowa kurtyna; Entliczek pętliczek, zielony koszyczek; Kto poślubił cię, aniele; Małe jagniątko zbłąkane; Z taką jak mój papcio chajtnę się dziewuszką; Jak zatrzymasz, stary durniu, dzieciaki na farmie; Gdybym ci ja wiedziała, tobym na cię czekała, napiekłabym ciasta…