Szybko straciłem tę robotę, tak samo jak wiele innych. Ich utratą nigdy się nie przejmowałem. Z jednym wyjątkiem. Była to najłatwiejsza praca, jaką kiedykolwiek zdarzyło mi się wykonywać, przykro mi więc było z nią się pożegnać. Trwała jeszcze wojna, a ja pracowałem w Czerwonym Krzyżu w San Francisco jako kierowca ciężarówki, wożąc pielęgniarki, butelki i lodówki po okolicznych miasteczkach. Ludzie oddawali krew na potrzeby frontu, a myśmy tę krew zbierali. Po dotarciu na miejsce wyładowywałem z ciężarówki sprzęt dla pielęgniarek i przez resztę dnia mogłem łazić po okolicy, spać w parku, robić, co tylko chciałem. Gdy dzień miał się ku końcowi, pielęgniarki ładowały pełne butelki do zamrażarek, a ja szedłem do najbliższego sracza, by powyciskać z gumowych rurek skrzepy krwi. Zwykle byłem trzeźwy, ale i tak musiałem wmawiać sobie, że te krwawe skrzepy to małe rybki albo jakieś sympatyczne robaczki – i dzięki temu udawało mi się zatrzymać w żołądku zjedzony lunch.
Praca w Czerwonym Krzyżu to była naprawdę świetna fucha. Miałem już nawet nagraną randkę z jedną z pielęgniarek. Ale niestety pewnego ranka przy wyjeździe z miasta pojechałem nie tym mostem co trzeba, zgubiłem drogę i wpakowałem się z ciężarówką pełną pielęgniarek, igieł i pustych butelek w dzielnicę mętów. Tamtejsi kolesie mieli nieprzepartą ochotę, by zgwałcić sporą część naszej załogi, co wyraźnie zdenerwowało niektóre spośród pielęgniarek. Nie mieliśmy innego wyjścia, jak tylko wycofać się tym samym mostem i pojechać inną, okrężną drogą. Na domiar złego pomyliłem te miasteczka i gdy dotarliśmy do kościoła, w którym czekali na nas dawcy krwi, byliśmy spóźnieni o dwie godziny i piętnaście minut. Na trawniku przed świątynią kłębili się zdenerwowani krwiodawcy, lekarze i kościelni oficjele, wszyscy w stanie krańcowego podenerwowania. Po drugiej stronie Atlantyku kolejne zwycięstwa odnosił Hitler. A mnie z miejsca wylali z roboty. Niestety.