Przyjechałem do Nowego Orleanu o 5 rano. Padało. Posiedziałem trochę na dworcu autobusowym, ale ludzie działali na mnie tak przygnębiająco, że wziąłem walizkę, wyszedłem na deszcz i ruszyłem przed siebie. Nie wiedziałem, gdzie są domy z pokojami do wynajęcia, gdzie jest dzielnica ubogich.
Moja tekturowa walizka zupełnie się już rozlatywała. Swego czasu była czarna, ale jej czarne obicie zaczęło się łuszczyć, odsłaniając żółtą tekturę. Próbowałem kiedyś temu zaradzić i posmarowałem te żółte łaty czarną pastą do butów. I gdy wędrowałem teraz w tym deszczu, pasta zaczęła się rozpuszczać, a ja nie zauważyłem tego i przekładając walizkę z ręki do ręki, na obu nogawkach porobiłem sobie czarne smugi.
No i dobra. W każdym razie było to jakieś nowe miasto. Może mi się powiedzie.
Deszcz przestał padać i wyszło słońce. Byłem w dzielnicy czarnych. Szedłem wolno przed siebie.
– Hej! Biały menelu!
Postawiłem walizkę na ziemi. Na schodkach ganku siedziała wysoka mulatka i machała w powietrzu nogami. Była całkiem w porządku.
– Sie masz, biały menelu!
Nie odezwałem się ani słowem. Stałem po prostu i patrzyłem na nią.
– Miałbyś ochotę na dupę, biały menelu?
Robiła sobie ze mnie pośmiewisko. Założyła udo na udo i wierzgała stopami w powietrzu. Miała ładne nogi, buciki na wysokich obcasach, wierzgała tymi nogami i śmiała się. Podniosłem walizkę i ruszyłem dróżką w jej stronę. Idąc pod górkę, zauważyłem, że w oknie, na lewo ode mnie, odsunęła się nieznacznie firanka. Zobaczyłem twarz jakiegoś czarnego mężczyzny. Wyglądał jak Jersey Joe Walcott. Zawróciłem więc, zszedłem w dół na chodnik, a gdy oddalałem się ulicą, długo jeszcze słyszałem za sobą jej śmiech.