Obudziłem się spocony. Przygniatała mnie przewieszona przez mój brzuch noga Jane. Odsunąłem ją na bok, wstałem i poszedłem do łazienki. Miałem sraczkę.
No dobra – przemknęło mi przez głowę. – Na razie żyję, siedzę tu i nikt mnie nie niepokoi.
Wstałem z kibla i wytarłem sobie tyłek. Spojrzałem. Niezły pasztet – pomyślałem. – Ale człowiek potrafi smrodu narobić! Zwymiotowałem, spuściłem wodę i poczekałem, aż wszystko razem spłynie. Byłem bardzo blady. Dostałem jakichś konwulsyjnych dreszczy, zacząłem dygotać. Potem przyszła fala gorąca: płonęły mi uszy, szyja, moja twarz zrobiła się purpurowa. Poczułem zawrót głowy, zaniknąłem oczy i pochyliłem się nad umywalką, wspierając się na obu rękach. Przeszło…
Wróciłem do pokoju, usiadłem na skraju łóżka i skręciłem sobie papierosa. Kiedy wstałem, by poszukać jakiegoś piwa, na prześcieradle została mokra brązowa plama. Niezbyt porządnie się podtarłem. Poszedłem do łazienki i podtarłem się jeszcze raz. A potem usiadłem z piwem na łóżku i czekałem, aż obudzi się Jane.
O tym, że jestem idiotą, dowiedziałem się po raz pierwszy na szkolnym boisku. Stałe byłem wyszydzany, przezywany, popychany – podobnie jak jeden czy dwaj inni idioci. Tyle że tamtych ganiali i tłukli naprawdę, a mnie jakoś nie. Pewnie dlatego, że miałem ponurą gębę i nawet osaczony nie wyglądałem na przerażonego. Dawali mi więc spokój, dopadali w końcu któregoś z tamtych, a ja stałem z boku i patrzyłem, jak go leją.
Jane poruszyła się, ocknęła i spojrzała na mnie.
– Nie śpisz?
– Uhm.
– Ale mieliśmy noc!
– Noc? Do diabła z nocą. Martwię się tym, co było w dzień.
– O co ci chodzi?
– Wiesz dobrze, o co.
Jane wstała i poszła do łazienki. Przyrządziłem jej portwajn z kostkami lodu i postawiłem na nocnym stoliku. Wyszła z łazienki, wzięła szklankę i usiadła na łóżku.
– Jak się czujesz? – spytała.
– Daj spokój! Zabiłem wczoraj faceta, a ty się pytasz, jak się czuję.
– Jakiego faceta?
– Pamiętasz chyba, nie byłaś aż tak pijana. Na torze, w Los Alamitos. Zrzuciłem starszego gościa z trybuny. Twojego niebieskookiego niedoszłego kochanka, który zarabiał sześćdziesiąt tysięcy rocznie.
– Zwariowałeś.
– Jane! Schlałaś się, film ci się urwał. Mnie też, ale tobie widocznie wcześniej.
– Nie byliśmy wczoraj w żadnym Los Alamitos. Przecież ty nie znosisz tych krótkodystansowych gonitw.
– Pamiętam nawet, na jakie konie stawiałem.
– Siedzieliśmy tu przez cały dzień i przez cały wieczór. Opowiadałeś mi o swoich rodzicach. Rodzice cię nienawidzili. Zgadza się?
– Zgadza.
– Dlatego jesteś trochę pomylony. Każdy potrzebuje miłości. A ciebie nikt nie kochał. I to cię wypaczyło.
– Ludzie nie potrzebują miłości. Potrzebują sukcesu w takiej lub innej formie. Może to być miłość, ale niekoniecznie.
– Biblia mówi: „Kochaj bliźniego swego”.
– Czyli zostaw go w spokoju. Wychodzę po gazetę.
Jane ziewnęła i uniosła do góry piersi. Miały intrygujący brunatnozłoty kolor – jak trociny zmieszane z ziemią.
– Kup po drodze małą butelkę whisky, dobra?
Ubrałem się i zacząłem schodzić z górki w kierunku Trzeciej. U podnóża wzniesienia, na którym mieszkaliśmy, znajdowała się trafika, a zaraz obok bar. Słońce było zmęczone, jedne samochody jechały na zachód, inne na wschód – a mnie nagle zaświtała myśl, że gdyby tak każdy pojechał w tym samym kierunku co inni, to od razu wszystko by się rozwiązało.
Kupiłem gazetę. Stanąłem i dokładnie ją przejrzałem. Nie znalazłem żadnej wzmianki o graczu zamordowanym w Los Alamitos. Ale zdarzenie miało przecież miejsce w okręgu Orange, a gazeta mogła podawać tylko informacje o zbrodniach popełnionych w granicach Los Angeles.
Kupiłem w monopolowym piersiówkę Grand Dada i poszedłem z powrotem pod górkę. Wetknąłem zwiniętą gazetę pod pachę i otworzyłem drzwi do mieszkania. Rzuciłem buteleczkę prosto w ręce Jane.
– Lód, woda i po dużej lufie dla każdego z nas. Jestem wariatem.
Jane poszła do kuchni przyrządzić drinki, a ja usiadłem, rozłożyłem gazetę i odszukałem stronę z wiadomościami z torów. Odczytałem wynik piątej gonitwy w Los Alamitos: Trójoki Piotruś, typowany 9 do 2, przegrał o nos z drugim faworytem.
Jane przyniosła mi drinka. Wypiłem go jednym haustem.
– Zostawiam ci samochód – powiedziałem. – I połowę tego, co mi jeszcze zostało.
– Chodzi o inną kobietę?
– Nie.
Zebrałem do kupy wszystkie pieniądze, rozłożyłem je na stole i przeliczyłem. W sumie było 312$ i jakieś drobne. Wręczyłem Jane 150$ i kluczyki do samochodu.
– Chodzi o Mitzi, prawda?
– Nie.
– Nie kochasz mnie już?
– Przesłań pieprzyć, dobra?
– Znudziło ci się mnie pierdolić?
– Przestań. Odwieź mnie lepiej na autobus.
Poszła do łazienki i zaczęła się szykować do wyjścia. Była zła i zmartwiona.
– Oboje jesteśmy przegrani. A tak nam było dobrze na początku.
Nie odpowiedziałem. Przyrządzałem sobie następną porcję whisky. Jane przestąpiła próg łazienki i spojrzała na mnie.
– Hank, zostań ze mną.
– Nie.
Zniknęła znowu w łazience i więcej już się do mnie nie odezwała. Wyjąłem walizkę i zacząłem pakować moje nieliczne rzeczy. Wziąłem także budzik. Nie był jej do niczego potrzebny.
Wysadziła mnie pod dworcem autobusowym i ledwie zdążyłem wyjąć walizkę, natychmiast odjechała. Wszedłem do środka i kupiłem bilet. A potem przeszedłem do poczekalni i usiadłem na ławce z twardym oparciem, tak jak inni podróżni. Siedzieliśmy tak, przyglądając się sobie nawzajem, to znów starając się na siebie nie patrzeć. Zabijając czas żuciem gumy, piciem kawy, chodzeniem do toalety, oddawaniem moczu, snem. Siedzieliśmy na twardych ławkach, paląc papierosy, których wcale nie chciało nam się palić. Patrzyliśmy na siebie i nie podobało nam się to, co widzimy. Patrzyliśmy na rozłożone na ladach i w gablotach rzeczy: frytki, ilustrowane magazyny, fistaszki, bestsellery, gumę do żucia, odświeżacze oddechu, lukrecjowe drażetki, dziecinne gwizdki.