Znalazłem robotę z ogłoszenia w gazecie. Sklep odzieżowy, w którym mnie zatrudniono, nie znajdował się w Miami, lecz w Miami Beach – w związku z czym musiałem co rano przewozić swoje kace przez wodę. Autobus pędził po wąziutkim, wystającym z morza pasku betonu, bez żadnych barier, bez żadnego zabezpieczenia, w ogóle bez niczego. Tak to właśnie wyglądało. Grzaliśmy po wąskiej cementowej grobli otoczonej wodą, kierowca siedział rozwalony na swym fotelu i wszyscy ludzie w autobusie – obojętnie, czy wiózł dwadzieścia pięć, czterdzieści czy pięćdziesiąt dwie osoby – wszyscy mu ufali. Z wyjątkiem mnie. Ja mu nigdy nie ufałem. Czasem był to nowy kierowca i wtedy natychmiast zaczynałem się zastanawiać, jak oni tych skurwysynów dobierają? Przecież po obu stronach jest głęboka woda i wystarczy jeden błąd w ocenie sytuacji, aby nas wszystkich załatwić. Kompletny absurd. A gdyby tak rano pokłócił się z żoną? Albo miał raka? Wizję mistyczną? Ból zęba? Cokolwiek. Naprawdę mógł nas wszystkich utopić jak kupę śmieci. Wiedziałem, że gdybym ja siedział za kółkiem, to na pewno rozważałbym możliwość – czy wręcz celowość – posłania całemu towarzystwa na dno. A czasem od samych takich rozważań to, co możliwe, staje się realne. Joanny d'Arc nie bujają same w obłokach: na drugim krańcu huśtawkowej deski zawsze usadowi się jakiś Hitler. Dobro i zło. Stara, znana opowieść. Ale jakoś żaden z kierowców nigdy nie wysypał nas do morza. Widocznie zamiast myśleć o tym, myśleli o ratach za samochód, wynikach meczów baseballowych, pójściu do fryzjera, urlopach, lewatywach, wizytach rodzinnych. W całym tym zasranym interesie nie było ani jednego prawdziwego mężczyzny. W efekcie do pracy zawsze docierałem niezupełnie zdrowy, ale przynajmniej cały. Co pokazuje, dlaczego Schumann jest tu bardziej na rzeczy niż Szostakowicz…
Zostałem zatrudniony jako – tak to nazywali – „dodatkowe łożysko kulkowe”. Jest to człowiek do wszystkiego, którego po prostu puszcza się samopas, bez wyznaczania mu konkretnych obowiązków. Sam powinien wiedzieć, co ma robić. Wystarczy, by zechciał skorzystać z drzemiących w nim pokładów prastarego instynktu. Ów instynkt wskaże mu, jak najlepiej wpasować się w tryby maszyny, by toczyła się gładko, dbać o interes firmy, Matki, i spełniać jej wszelkie zachcianki, irracjonalne, nieustanne i małostkowe.
Dobry człowiek do wszystkiego jest bezimienny i bezpłciowy, ale za to ofiarny i gorliwy. Zawsze czeka rano pod drzwiami, aż zjawi się pierwsza osoba dysponująca kluczem. Po chwili zmywa już szlauchem chodnik, pozdrawiając kolejnych przychodzących do pracy ludzi, każdego z osobna, zawsze z radosnym uśmiechem i uprzejmie. Służalczo. Poprawia im nieco samopoczucie, zanim wejdą w kierat. Dbać musi również o to, aby nigdy nie zabrakło papieru toaletowego, szczególnie w damskich sraczach. I aby kosze na śmieci nie były przepełnione, a szyby brudne. Pierwszy powinien zauważyć, że krzesła czy biurka wymagają drobnych napraw. Dopilnować, by drzwi otwierały się z łatwością, zegary wskazywały właściwą godzinę, wykładziny przylegały do podłogi, a zapasione, zwaliste klientki nie przemęczały się noszeniem małych pakunków.
Nie byłem w tym za dobry. Moja strategia polegała na tym, aby obijać się, łazić z kąta w kąt, stale unikać szefa i kapusi, którzy mogliby na mnie donieść. Wiedziałem, że nie jestem aż taki sprytny, więc starałem się kierować raczej instynktem. Zawsze zaczynałem pracę z przeświadczeniem, że wkrótce zrezygnuję lub zostanę wyrzucony, co dawało mi pewien luz, niesłusznie brany za inteligencję lub jakąś tajemną siłę wewnętrzną.
Ten odzieżowy interes był całkowicie samowystarczalny: sprzedawał to, co wyprodukował. Salon wystawowy, gotowe produkty, handlowcy – wszystko to znajdowało się na dole; na piętrze mieściła się szwalnia. Był to labirynt krecich korytarzy i pomostów, tak ciasnych, że nawet szczur by się nie przecisnął, prowadzących do długich, wąskich pomieszczeń strychowych, gdzie w świetle trzydziestowatowych żarówek siedzieli i pracowali ludzie – mężczyźni i kobiety – mrużąc oczy, depcząc pedały maszyn, nawlekając igły, nie podnosząc ani na chwilę wzroku, nie odzywając się ani słowem, zgarbieni i cisi, robiący, co do nich należy.
Kiedyś, gdy byłem w Nowym Jorku, jedna z moich prac polegała na dowożeniu bel materiału do podobnych pomieszczeń strychowych. Dowoziłem je na ręcznym wózku, najpierw ulicą, manewrując wśród pojazdów, a potem dróżką prowadzącą na tyły jakiegoś zarosłego brudem budynku. Winda była nie oświetlona i aby ją uruchomić, musiałem ciągnąć za linki z przytwierdzonymi na końcach wyświechtanymi drewnianymi szpulkami. Za jedną szarpało się, żeby wjechać na górę, za drugą, żeby zjechać na dół. W szybie również nie było żadnych świateł i gdy winda wznosiła się powoli, z trudem udało się wypatrzyć w ciemnościach wypisane na gołej ścianie białe numery – 3, 7, 9 – nagryzmolone kredą przez kogoś, o kim nikt już od dawna nie pamiętał. Dojeżdżałem na swoje piętro, szarpałem za jeszcze inną linkę, po czym zaczynałem ciągnąć z całej siły metalowe drzwi, stare i ciężkie, które rozsuwały się z wolna, odsłaniając kolejne rzędy zgarbionych nad maszynami, szyjących na akord starych Żydówek: szwaczka numer 1 przy maszynie numer 1 – tej najlepszej – zgięta w kabłąk, walcząca o utrzymanie swej pozycji; dziewczyna numer 2 przy maszynie numer 2, gotowa zająć jej miejsce, gdyby tamta przypadkiem osłabła. Gdy wchodziłem na halę, nigdy nie podnosiły wzroku ani nie kwitowały mojego pojawienia się jakimkolwiek gestem.
W tej fabryczce w Miami Beach nie było problemów z zaopatrzeniem. Wszystko mieli pod ręką. Pierwszego dnia powędrowałem zwiedzić ten strychowy labirynt i poprzyglądać się ludziom. Inaczej niż w Nowym Jorku, większość pracowników stanowili tu czarni. Podszedłem do całkiem małego, niemal maciupeńkiego Murzyna, którego twarz wydała mi się bardziej sympatyczna niż twarze większości jego kolegów. Wykonywał jakąś precyzyjną robotę igłą. Wymacałem w kieszeni piersiówkę.
– Ale macie tu paskudną harówę – zagadnąłem go. – Napijesz się łyka?
– No pewnie – odparł.
Pociągnął ostro z butelki, po czym wręczył mi ją z powrotem. Poczęstował mnie papierosem.
– Świeżo tu przyjechałeś?
– Uhm.
– Skąd jesteś?
– Z Los Angeles.
– Gwiazdor filmowy?
– Tak, na wakacjach.
– Wiesz, że nie wolno tu rozmawiać z pracownikami?
– Wiem.
Zamilkł. Wyglądał jak mała małpa. Stara, pełna godności małpa. A w dodatku, dla tych kolesi z dołu był małpą. Pociągnąłem z gwinta. Samopoczucie miałem dobre. Przyglądałem się tym ludziom pracującym w milczeniu pod trzydziestowatowymi żarówkami, patrzyłem, jak żwawo i delikatnie poruszają się ich ręce.
– Na imię mam Henry – powiedziałem po chwili.
– A mnie wołają Brad – przedstawił się.
– Wiesz co, Brad? Patrzę na tę waszą robotę i nachodzi mnie taki smutek, jakbym się bluesa nasłuchał. Może bym zaśpiewał dla tych chłopaków i dziewczyn jakąś piosenkę?
– Nie rób tego.
– Masz naprawdę plugawą robotę. Dlaczego tu siedzisz?
– Nie ma, kurde, innego wyjścia.
– Pan Bóg mówił, że jest.
– Wierzysz w Boga?
– Nie.
– A w co wierzysz?
– W nic.
– To tak jak ja.
Próbowałem pogadać z innymi. Mężczyźni byli niekomunikatywni, niektóre z kobiet zaczęły się ze mnie podśmiewać.
– Jestem kabel – próbowałem żartować. – Firma mnie nasłała, żebym miał wszystkich na oku.
Pociągnąłem jeszcze raz z flaszki, a potem zaśpiewałem im swą ulubioną piosenkę: Moje serce to włóczęga…
Śpiewałem, a oni pracowali nadal. Nikt nie oderwał wzroku od szycia. Skończyłem. Nadal pracowali. Przez pewien czas panowała cisza. Po czym usłyszałem czyjś głos:
– Słuchaj, biały chłopcze, przestań się nad nami wytrząsać.
Zdecydowałem, że zejdę na dół i umyję szlauchem frontowy chodnik.