Hotel „Sans” był najlepszym hotelem w Los Angeles. Miał swoje lata, ale także styl i urok, jakich brakowało nowszym budowlom. Znajdował się dokładnie naprzeciw parku, w centrum.
Zasłynął dzięki organizowanym w nim zjazdom wielkiego biznesu oraz dzięki luksusowym kurwom o legendarnych niemal talentach, słynących z kolei z tego, że po lukratywnym wieczorze skłonne były odpalić nawet boyom hotelowym co nieco. Krążyły również opowieści o boyach, którzy zostali milionerami – o tych sakramenckich szczęściarzach z kutasami mierzącymi po 30 centymetrów, którym udało się tu poznać i ożenić z jakąś bogatą, podstarzałą klientką. No i menu, HOMARY, wielcy czarni szefowie kuchni w bardzo wysokich białych czepkach, którzy wiedzieli wszystko nie tylko o gotowaniu, ale o Życiu, o mnie, w ogóle o wszystkim.
Przydzielono mnie na rampę wyładowczą. Nawet rozładowywanie towarów odbywało się tu w wielkim stylu: na jedną ciężarówkę przypadało dziesięciu rozładowywaczy, podczas gdy naprawdę potrzebnych było co najwyżej dwóch. Do pracy zakładałem moje najlepsze ubranie. Nigdy nawet ręki nie przyłożyłem do tych wyładunków.
Wyładowywaliśmy – to znaczy oni wyładowywali – wszystko, co przychodziło do hotelu, a były to głównie produkty żywnościowe. Doszedłem do wniosku, że bogaci spożywają więcej homarów niż czegokolwiek innego, Przywożono ich cale skrzynie, smakowicie niżowych i wielkich, wymachujących szczypcami i czułkami.
– Lubisz takie rzeczy, no nie, Chinaski?
– Taak. Och, taak – śliniłem się, pożerając je wzrokiem.
Pewnego dnia jedna pani z hotelowego działu zatrudnienia wezwała mnie do siebie. Jej biuro mieściło się na tyłach rampy.
– Chciałabym zlecić ci prowadzenie biura w niedziele i święta, Chinaski.
– Co miałbym robić?
– Odbierać telefony i wynajmować niedzielnych pomywaczy.
– W porządku.
Pierwsza niedziela była przyjemna. Po prostu sobie tam siedziałem. Wkrótce zjawił się jakiś starszy facet.
– O co chodzi, kolego? – spytałem.
Miał na sobie drogi garnitur, pognieciony już teraz i brudny, z mankietami, które zaczynały się przecierać. W ręku trzymał kapelusz.
– Proszę mi powiedzieć – zaczął – czy nie potrzebujecie państwo kogoś, kto jest dobrym, interesującym rozmówcą? Kogoś, kto mógłby umilać gościom czas, konwersować z nimi? Mam sporą dozę czaru osobistego, opowiadam wyborne historie, potrafię ludzi rozśmieszyć.
– Taak?
– Ach, oczywiście.
– To mnie rozśmiesz.
– Och, nie do końca mnie pan zrozumiał. Potrzebna jest do tego właściwa oprawa, nastrój. Wie pan…
– Rozśmiesz mnie.
– Szanowny panie…
– Nie będzie z ciebie pożytku. Jesteś do niczego.
Pomywaczy wynajmowało się w południe. Wyszedłem przed biuro. Na rampie stało czterdziestu włóczęgów.
– No dobra! Potrzebnych pięciu porządnych do zmywania. Pięciu porządnych ludzi! Żadnych moczymordów, zboczeńców, komunistów i pedofilów! I każdy musi mieć kartę ubezpieczeniową z opieki społecznej! Uwaga! Podnieście karty do góry i trzymajcie je w powietrzu.
Nad głowami wyrósł las kart. Wymachiwali nimi.
– Hej! Ja mam kartę!
– Hej, kolego. Spójrz na mnie! Daj człowiekowi szansę!
Bez pośpiechu lustrowałem ich wzrokiem.
– Dobra! Ten, co ma poplamiony gównem kołnierzyk. – - Wskazałem palcem. – Wystąp!
– To nie gówno, proszę pana, to sos od pieczeni.
– Nie wiem, koleś. Wyglądasz mi na takiego, co często liże patelnie. Ale nie te od pieczenia mięsa.
– Ehehehe! – zarechotali menele. – Ehehehe!
– Dobra! Teraz mi jeszcze potrzeba czterech dobrych zmywaczy! Mam w ręku cztery miedziaki. Rzucę je w górę. Ci, którzy mi je przyniosą, będą dziś zmywać. Uwaga!
Rzuciłem monety wysoko ponad tłum. Skakali do góry, padali na ziemię, pruły się ubrania, sypały przekleństwa, ktoś krzyknął przeraźliwie, wywiązało się kilka bójek na pięści. Wreszcie czterech szczęściarzy, jeden po drugim, wystąpiło naprzód. Każdy z nich dyszał ciężko, ściskając w dłoni pieniążek. Wydałem im karty pracy i gestem ręki odprawiłem ich do stołówki dla pracowników, gdzie mieli najpierw zostać nakarmieni. Pozostali włóczędzy oddalali się powoli rampą, zeskoczyli z niej i odeszli alejką na bezludne pustkowia niedzielnego śródmieścia Los Angeles.