Każdy z nas pełnił jednocześnie funkcje magazyniera i spedytora. Każdy dostawał zamówienie, pobierał towar i przygotowywał wysyłkę. Kierownictwo zajmowało się jedynie wytykaniem błędów. A ponieważ ten sam człowiek od początku do końca odpowiadał za konkretną wysyłkę, nie można było zwalić winy na kogoś innego. Trzy, cztery spaprane zamówienia – i lądowało się za bramą.
Dla obiboków i leserów – czyli nas wszystkich tam zatrudnionych – jasne było, że nasze dni są policzone. Nie pozostawało nam nic innego, jak tylko odpuścić sobie i czekać, dopóki tamci nie odkryją, że się nie nadajemy. Tymczasem zaś znosiliśmy jakoś ten kierat, oddawaliśmy im parę uczciwych godzin swego czasu, a wieczorami chodziliśmy razem pić.
Pracowało nas tam trzech. Ja. Facet, który nazywał się Hector Gonzales – wysoki, przygarbiony, spokojny. Mieszkał ze swą śliczną meksykańską żoną przy górnej Hill Street, gdzie dzielił z nią wielkie, dwuosobowe łoże. Wiem to akurat, bo pewnego wieczoru wybraliśmy się razem na piwo i potem bardzo tę jego żonę przestraszyłem. Skończyliśmy wędrówkę po barach, przyszliśmy do niego pijani i wtedy wyciągnąłem ją z łóżka i pocałowałem. Na jego oczach. Wykombinowałem sobie widocznie, że na pięści byłbym od niego lepszy. Musiałbym tylko uważać, żeby mnie nie załatwił czymś ostrym. W końcu przeprosiłem ich oboje za to, że zachowałem się jak kutas. Ale i tak jego żona mnie nie polubiła – o co nie mogłem mieć do niej pretensji – i więcej już się tam nie zjawiłem.
Trzecim z nas był Alabam, drobny złodziejaszek. Kradł boczne lusterka, nakrętki, śruby i śrubokręty, żarówki, reflektory, klaksony, akumulatory. Ściągał suszące się na sznurkach damskie majtki i prześcieradła. Dywaniki z przedpokoi. Chodził na bazary, kupował trochę ziemniaków, a pod nie, na dno torby, ładował steki, plasterki szynki, puszki anchois. Wymyślił sobie również fałszywe imię i nazwisko: George Fellows.
George miał pewien paskudny zwyczaj. Pił ze mną, a gdy widział, że zbliżam się do stanu zniedołężnienia, rzucał się na mnie z pięściami. Strasznie mu zależało, żeby mi wpierdolić, ale był chuderlawy, a w dodatku tchórzliwy do szpiku kości. Zawsze udawało mi sio pozbierać na tyle, by przyładować mu parę razy w bebech, poprawić w łeb, z jednej i z drugiej strony – i to wystarczyło, by zataczając się i kulejąc, wiał na dół po schodach, zwykle z jakimś drobnym fantem w kieszeni, który mi zwinął – zmywakiem, otwieraczem do konserw, budzikiem, moim wiecznym piórem, pieprzniczką albo nożyczkami.
Kierownik rowerowej hurtowni, pan Hansen, miał ponurą, przekrwioną gębę i zielony język od miętusów, które ciągle ssał, żeby zabić zapach whisky. Pewnego dnia zawezwał mnie do biura.
– Słuchaj, Henry, ci dwaj chłopcy, którzy z tobą pracują, to kompletne tępaki, prawda?
– Nie. Obaj są w porządku.
– Chodzi mi szczególnie o Hectora… Ten to naprawdę jest tępy. To znaczy ogólnie jest w porządku, ale chodzi o to, czy twoim zdaniem on tu sobie daje radę?
– Hector? Jak najbardziej, proszę pana.
– Naprawdę?
– Oczywiście.
– A ten Alabam. Ma takie złodziejskie, rozbiegane oczka. Kradnie pewnie ze sześć tuzinów rowerowych pedałów miesięcznie. Nie sądzisz, że tak jest?
– Nie, proszę pana. Nigdy nie widziałem, żeby brał cokolwiek.
– Chinaski?
– Słucham?
– Daję ci podwyżkę. Dziesięć dolarów tygodniowo.
– Dziękuję panu.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. I wtedy właśnie zorientowałem się, że szef jest w sitwie z Alabamem i obaj dzielą się pół na pół.