Pewnego dnia wyszedłem na ulicę i jak zwykle ruszyłem przed siebie. Czułem się szczęśliwy, rozluźniony. Słońce było dokładnie takie jak trzeba. Dobrotliwe. I wielki spokój w powietrzu. W połowie drogi między przecznicami zobaczyłem człowieka stojącego przed wejściem do jakiegoś zakładu. Przeszedłem obok niego.
– Hej, KOLEGO!
Zatrzymałem się.
– Szukasz jakiejś roboty?
Zawróciłem i podszedłem do miejsca, gdzie stał. Zerknąłem mu przez ramię. Z tyłu, za jego plecami, widać było wielkie, mroczne pomieszczenie. Znajdował się w nim długi stół, a po obu jego stronach stali jacyś ludzie. Mężczyźni i kobiety. W rękach mieli młotki i tłukli tymi młotkami leżące przed nimi przedmioty. W panującym mroku ledwie były one widoczne, ale wyglądały na muszle skorupiaków. I śmierdziały jak muszle. Odwróciłem się i ruszyłem dalej ulicą.
Przypomniałem sobie, jak mój ojciec każdego wieczora wracał do domu i opowiadał matce o swojej robocie. Te opowieści zaczynały się, gdy tylko przestąpił próg, ciągnęły przy obiedzie, a kończyły w sypialni, z której krzyczał: „Gaś światło!”. O 8 wieczorem – aby móc odpocząć i w pełni sił przystąpić nazajutrz do roboty. Nie było żadnych innych tematów. Tylko praca.
Trochę dalej, na rogu, zaczepił mnie jakiś inny człowiek.
– Słuchaj, przyjacielu… – zaczął.
– O co chodzi? – spytałem.
– Słuchaj, jestem weteranem pierwszej wojny światowej. Narażałem życie walcząc za ten kraj, a teraz nikt nie chce mnie zatrudnić, nikt nie chce dać mi roboty. Nie doceniają moich zasług. Jestem głodny. Udziel mi jakiegoś wsparcia…
– Kiedy ja nie pracuję.
– Nie pracujesz?
– No właśnie.
Zostawiłem go za sobą. Przeszedłem na drugą stronę ulicy.
– Kłamiesz! - krzyknął za mną. – Pracujesz! Na pewno masz pracę!
Po kilku dniach rzeczywiście już jakiejś szukałem.