Całe rzędy zastygłych w bezruchu rowerów. Skrzynie pełne rowerowych części. Całe rzędy podwieszonych u powały rowerów. Zielone rowery, czerwone rowery, żółte rowery, fioletowe rowery, niebieskie rowery, rowery dla dziewcząt, rowery dla chłopców – wszystkie zawieszone wysoko – błyszczące szprychy, obręcze, opony, farba, skórzane siodełka, przednie światła, tylne światełka, hamulce ręczne. Setki rowerów, rząd za rzędem.
Mieliśmy godzinną przerwę na lunch. Jadłem go pośpiesznie – przez większą część nocy, aż do rana, byłem zwykle na nogach – ledwie żywy ze zmęczenia, cały obolały, myśląc o kryjówce, którą wypatrzyłem pod tymi rowerami. Wpełzałem pod ich trzy nieskazitelnie wyrównane rzędy, a potem leżałem na plecach i gapiłem się na zwieszające się nad głową równiutkie rzędy srebrnych szprych, obręczy, czarnych opon, pomalowanych błyszczącą farbą ram. Wszystko na swoim miejscu, idealny porządek: 500 czy 600 rozpostartych nad głową, osłaniających mnie od świata rowerów. Był w tym jakiś ukryty sens. Wpatrywałem się w nie, wiedząc, że mam przed sobą czterdzieści pięć minut wytchnienia pod rowerowym drzewem.
A jednocześnie wiedziałem także, że jeśli kiedykolwiek sobie odpuszczę i dam się ponieść fali tych lśniących, nowych rowerów, to będę skończony, i już się nigdy nie pozbieram. Kładłem się więc na plecach i pozwalałem tym kołom, szprychom i kolorom przynieść mi chwilę ukojenia.
Człowiek na kacu nigdy nie powinien leżeć płasko na plecach i wpatrywać się w powałę magazynu. Drewniane dźwigary w końcu się do ciebie dobiorą, a świetliki – te ze szkła, w którym widać gęstą kratę drucianego zbrojenia – sprawią, że poczujesz się jak w więzieniu. A potem jest już tylko ciężar powiek, pragnienie wypicia choć jednego kieliszka, a jeszcze później słyszysz, że zaczął się ruch, i wiesz, że twoja godzina już bezpowrotnie minęła, trzeba jakoś zwlec się na nogi, poczłapać na swoje stanowisko, wypełniać faktury, pakować zamówienia…