Często spotykałem na korytarzu Gertrudę. Rozmawialiśmy ze sobą, ale na miasto ponownie już jej nie zaprosiłem. Stawała bardzo blisko, delikatnie kołysząc się na swych bardzo wysokich obcasach, co pewien czas tracąc równowagę, zupełnie jak pijana. Pewnego niedzielnego ranka natknąłem się na nią na trawniku przed domem. Była tam również Hilda. Dziewczyny lepiły śnieżki; wesołe i rozwrzeszczane, zaczęły nimi we mnie rzucać. Tam, gdzie dotąd mieszkałem, nigdy nie było śnieżnych zim, początkowo więc szło mi marnie, wkrótce jednak odkryłem, jak należy ugnieść pigułę, by daleko nią cisnąć. Gertruda wpadła w uniesienie, krzyczała. Była śliczna. Porażająco piękna. Istne wyładowanie elektryczne. Przez chwilę miałem ochotę przeciąć dzielący nas trawnik i dobrać się do niej. Ale zaraz zrezygnowałem i odszedłem ulicą, a koło mojej głowy przelatywały ze świstem piguły.
Dziesiątki tysięcy młodych mężczyzn walczyło w Europie, w Chinach i na wyspach Pacyfiku. Kiedy wrócą z wojny, ta dziewczyna znajdzie sobie któregoś z nich. Nie będzie miała z tym problemu. Nie z takim ciałem. Nie z takimi oczami. Nawet Hilda nie powinna mieć z tym trudności.
Zaczęło mi chodzić po głowie, że chyba już czas opuścić Saint Louis. Postanowiłem wrócić do Los Angeles. A tymczasem dalej drukowałem ręcznie sterty opowiadań, upijałem się, słuchałem Piątej Beethovena, Drugiej Brahmsa…
Pewnego szczególnego wieczoru, wracając z pracy, wpadłem do pobliskiego baru. Usiadłem, wypiłem z pięć lub sześć piw, wstałem i wyszedłem na ulice. Do domu pani Downing miałem już blisko, wystarczyło minąć jedną przecznicę. Idąc korytarzem, zobaczyłem, że drzwi do pokoju Gertrudy są otwarte.
– Henry…
– Cześć! – Stanąłem w progu, spojrzałem na nią. – Gertrudo… Wyjeżdżam stąd. Złożyłem dziś wymówienie.
– Och, jaka szkoda!
– Wszyscy byliście dla mnie bardzo życzliwi.
– Słuchaj… Zanim wyjedziesz, chciałabym, żebyś poznał mojego chłopca.
– Twojego chłopca?
– Tak. Właśnie się tu wprowadził. Mieszka przy tym samym korytarzu.
Poprowadziła mnie do jakiegoś pokoju i zapukała. Stanąłem za nią. Drzwi się otworzyły. Zobaczyłem spodnie w szaro – białe prążki, koszulę z długimi rękawami w kratę, krawat. Rzadki wąsik. Nieobecne oczy. I ledwie widoczną niteczkę smarków, która wyciekała mu z nosa, tworząc na końcu małą, lśniącą kropelkę. Kropelka spłynęła w dół, osiadła na wąsach, zbierała się, żeby kapnąć, ale na razie tkwiła na nich jeszcze i odbijała światło.
– Joey! Chciałam ci przedstawić Henry'ego.
Uścisnęliśmy sobie dłonie. Gertruda weszła do środka. Drzwi się zamknęły. Wróciłem do swego pokoju i zacząłem zbierać rzeczy. Lubiłem pakowanie walizki. Zawsze był to dla mnie dobry czas.