Sam już nie wiem, ile tygodni tam pracowałem. Chyba sześć. W pewnym momencie zostałem przeniesiony do działu ewidencji zwrotów, gdzie miałem sprawdzać, czy przychodzące partie spodni zgodne są ilościowo z listami wysyłkowymi. Były to nie sprzedane nadwyżki odsyłane ze sklepów należących do firmy, głównie spoza stanu. Specyfikacje nigdy nie zawierały żadnych błędów, pewnie dlatego, że facet, który je sporządzał, za bardzo trząsł się o swoją robotę, aby pozwolić sobie na jakiekolwiek niedbalstwo. Taki gość ma zwykle do zapłacenia siódmą albo trzydziestą szóstą ratę za nowy samochód, jego żona w każdy poniedziałek wieczorem chodzi na kurs ceramiki artystycznej, procenty od kredytu na zakup domu wysysają z niego ostatni grosz, a każde z jego pięciorga dzieci wypija ponad litr mleka dziennie.
Nie jestem, wiecie, elegantem. Ubrania mnie nudzą. Właściwie są czymś okropnym, jak inne oszukańcze rzeczy w rodzaju witamin, astrologii, pizzerii, sztucznych lodowisk, muzyki pop, walk o tytuł mistrza wagi ciężkiej etc. Siedziałem tam udając, że liczę pary przychodzących do magazynu spodni, gdy nagle natrafiłem na coś zupełnie wyjątkowego. Materiał, z którego uszyto jedne z nich, zdawał się być naładowany elektrycznością. Przywarł do moich palców i nie chciał się odczepić. Ktoś wreszcie zrobił coś interesującego. Zacząłem oglądać tę tkaninę. Cieszyła wzrok nie mniej niż dotyk. Naprawdę miała w sobie coś magicznego.
Wstałem, zabrałem te spodnie i poszedłem z nimi do klopa. Wszedłem, zamknąłem drzwi na zasuwkę. Nigdy dotąd niczego nie ukradłem.
Zdjąłem swoje własne portki, spuściłem wodę. Włożyłem na siebie magiczne spodnie. Podwinąłem ich magiczne nogawki prawie do kolan. Następnie wciągnąłem na nie swe stare spodnie.
Ponownie spuściłem wodę.
Po czym wyszedłem. Miałem wrażenie, że wszyscy się na mnie gapią. Taki byłem zdenerwowany. Ruszyłem w kierunku wyjścia. Do fajrantu brakowało jeszcze jakieś półtorej godziny, a w pobliżu drzwi, za kontuarem, stał szef. On również intensywnie mi się przyglądał.
– Mam coś do załatwienia, panie Silverstein. Potrąci mi pan zwyczajnie z pensji…