33

Nazajutrz, gdy tylko się obudziliśmy, Laura zaczęła mi opowiadać o Wilburze. Była 9.30 rano, w domu panowała cisza.

– Facet jest milionerem – zaczęła. – Nie daj się zwieść wyglądem tego starego domu. Odziedziczył fortunę po dziadku i ojcu. Obaj wykupili tu dookoła masę gruntów. Grace jest jego dziewczyną, ale daje mu nieźle popalić. I słusznie, bo to kawał skąpego sukinsyna. Lubi opiekować się dziewczynami poznanymi w knajpach, takimi, co nie mają gdzie spać. Oferuje im żarcie i wyro. Nic więcej. Żadnych pieniędzy. No i daje się napić, ale tylko wtedy, kiedy sam pije. A i tak Jerry potrafiła wyrwać od niego trochę grosza. Którejś nocy napalił się na nią, zaczął ją ganiać dookoła stołu, a ona powiedziała mu twardo: „Nie, nie, nie! Nic z tego. Chyba że będziesz mi płacił pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Do końca życia”. W końcu podpisał jej jakiś świstek i wiesz, co się okazało? Sąd uznał, że to jest ważne. Musi jej teraz bulić pięćdziesiąt dolców, miesiąc w miesiąc. A w dodatku tak to zostało sformułowane, że po jego śmierci spadkobiercy dalej będą musieli jej płacić.

– Nieźle – zauważyłem.

– Ale i tak jego dziewczyną numer jeden jest Grace.

– A ty?

– Ja to tylko tak… z doskoku. Od niedawna.

– To dobrze. Bo mi się podobasz.

– Naprawdę?

– Żebyś wiedziała.

– Słuchaj teraz: jeśli rano wyjdzie z sypialni w tej swojej żeglarskiej… no wiesz, w tej kapitańskiej czapce, to znaczy, że wyruszamy na morze. Doktor kazał mu kupić jacht. Dla zdrowia.

– Duży jest ten jacht?

– No pewnie. Słuchaj, czy to ty wczoraj pozbierałeś te wszystkie monety z podłogi?

– Tak.

– To niedobrze. Lepiej wziąć część, a część zostawić.

– Chyba masz rację. Powinienem trochę ich z powrotem podrzucić?

– Jak będziesz miał okazję.

Zacząłem właśnie wyłazić z łóżka, żeby się ubrać, gdy do sypialni wpadła Jerry.

– Stoi przed lustrem, przymierza czapkę i ustawia ją pod właściwym kątem. Jedziemy na jacht!

– W porządku, Jerry – powiedziała Laura.

Oboje zaczęliśmy się ubierać. Zdążyliśmy na czas. Wilbur nie odzywał się do nikogo. Męczył go kac. Zeszliśmy za nim po schodach do garażu, w którym stał niewiarygodnie stary samochód. Tak archaiczny, że tylne siedzenie zainstalowane miał w kufrze bagażnika. Grace i Jerry usiadły z przodu obok kierowcy, a ja z Laurą z tyłu, w tej dostawce. Wilbur wyjechał na wstecznym do końca podjazdu, zawrócił, skręcił na południe w Alvarado – i za chwilę byliśmy już w drodze do San Pedro.

– Widziałeś, co za skurwysyn? Ma kaca i nie pije. A jak sam nie pije, to nikomu nie daje pić. Uważaj, żeby nie podpaść – instruowała mnie Laura.

– Cholera jasna! Muszę się czegoś napić.

– Wszyscy się przez niego męczymy – odparła. Wyjęła z torebki pół litra, odkręciła nakrętkę i podała mi flaszkę. – Cały czas sprawdza, co robimy. Widzi nas we wstecznym lusterku. Poczekaj, aż spojrzy, i gdy tylko zacznie patrzyć na drogę, pociągnij sobie z gwinta.

Utkwiłem wzrok we wstecznym lusterku i po chwili zobaczyłem w nim oczy Wilbura. Wyraźnie nas pilnował. W sekundę potem patrzył już na drogę. Walnąłem sobie łyka i od razu poczułem się lepiej. Podałem flaszkę Laurze. Teraz ona czekała, aż w lusterku pojawią się jego oczy. Pojawiły się. Zniknęły. Laura pociągnęła łyk. Coraz przyjemniej nam się jechało. Zanim dotarliśmy do San Pedro, butelka była już pusta. Laura wyjęła z torebki gumę do żucia, ja zapaliłem cygaro i wysiedliśmy z wozu. Gdy pomagałem Laurze wygramolić się z kufra, spódniczka podjechała jej do góry i nagle zobaczyłem długie nogi w nylonach, kolana, szczupłe kostki. Wzięło mnie tak, że musiałem odwrócić wzrok i popatrzyć w stronę wody.

Jacht nazywał się „Oxwill”. Na całej przystani nie było większego jachtu. Podwiozła nas do niego mała motorówka. Weszliśmy na pokład. Wilbur pomachał ręką swoim kolegom żeglarzom i jakimś szczurom portowym, po czym spojrzał na mnie.

– Jak się czujesz? – spytał.

– Wspaniale, Wilbur! Wspaniale… jak imperator.

– Chodź! Pokażę ci coś.

Przeszliśmy na tył łodzi. Wilbur schylił się, szarpnął za jakiś pierścień i odsunął pokrywę luku. Spojrzałem w dół: były tam dwa silniki.

– Chcę ci pokazać, jak się uruchamia silnik pomocniczy, na wypadek gdyby coś nawaliło. To nic trudnego. Potrafię to robić jedną ręką.

Stałem znudzony i patrzyłem, jak Wilbur szarpie za linkę. Skinąłem głową, zapewniłem go, że zrozumiałem o co chodzi, ale okazało się, że na tym nie koniec: musiał mnie jeszcze nauczyć podnoszenia kotwicy i odcumowywania od nabrzeża. I to akurat wtedy, gdy jedyną rzeczą, jakiej potrzebowałem, była następna porcja alkoholu.

Wreszcie, po całej tej krzątaninie, wyruszyliśmy w drogę. Wilbur, w kapitańskiej czapce na głowie, stał za sterem, oblegany przez trójkę dziewcząt.

– Och, Willie! Pozwól mi posterować!

– Willi! Mnie pozwól!

Ja tam nie prosiłem, żeby mi pozwolił. Wcale nie miałem ochoty sterować. Zszedłem z Laurą na dół. Wnętrze przypominało luksusowy apartament hotelowy z kojami zamiast łóżek. Zaniosło nas prosto do lodówki. Była pełna jedzenia i trunków. Stała tam również napoczęta butelka whisky: trzy czwarte litra. Tę właśnie wyciągnęliśmy ze środka. Przyrządziłem porcyjkę z wodą mineralną. Wypiliśmy po jednym. Takie życie wydało mi się całkiem znośne. Laura nastawiła patefon i wysłuchaliśmy czegoś, co nazywało się „Odwrót Napoleona”. Spojrzałem na nią. Radosna, uśmiechnięta, naprawdę ładnie wyglądała. Pochyliłem się ku niej, pocałowałem ją, moja dłoń zaczęła wędrować w górę po jej udzie – i wtedy usłyszałem, że nagle zgasł silnik. Odwróciłem się. Na wiodących w dół schodkach pojawił się Wilbur.

– Wracamy do portu! – rzucił krótko. W tej kapitańskiej czapce wyglądał całkiem groźnie.

– Po co? – spytała Laura.

– Ona znowu wpadła w tę swoją chandrę. Boję się, że wyskoczy za burtę. Nie odzywa się do mnie. Siedzi nieruchomo i patrzy przed siebie. Boję się, że w każdej chwili może rzucić się do oceanu. A przecież ona nie umie pływać.

– Posłuchaj, Wilbur – powiedziała Laura. – Daj jej po prostu dziesięć dolców. Poleciały jej oczka w pończochach.

– Nie, wracamy. A poza tym… dlaczego wy tu pijecie?

Wilbur wszedł po schodkach na górę, znowu zaterkotał silnik, jacht zatoczył łuk i zaczęliśmy wracać do San Pedro.

– Za każdym razem, gdy mamy płynąć do Cataliny, jest to samo. Grace wpada w chandrę, siada i gapi się w ocean. Z chustką zawiązaną wokół głowy. W ten sposób naciąga go na różne rzeczy. Ale za burtę w życiu by nie wyskoczyła. Boi się wody.

– No cóż – westchnąłem. – Wypijmy jeszcze parę kolejek. Jak pomyślę o tym, że mam pisać wierszyki do tej opery Wilbura, to mi się żyć odechciewa.

– No pewnie. Tę flaszkę możemy dopić – przytaknęła Laura. – I tak już mu podpadliśmy.

Jerry zeszła na dół i przyłączyła się do nas.

– Grace nie może sobie darować, że to ja wyciągam od niego te pięćdziesiąt dolców miesięcznie. Przecież, cholera, za fryko tego nie biorę. Ledwie ona gdzieś wyjdzie, a ten stary skurwiel od razu na mnie włazi i zaczyna mnie dymać. Nigdy nie ma dość. Boi się, że umrze, i dlatego chce jeszcze odwalić tyle numerów, ile się da.

Wypiła kielonka i nalała sobie następnego.

– Niepotrzebnie odeszłam z działu kadr u Searsa Roebucka. Tam mi dopiero było dobrze.

Wypiliśmy wszyscy za tamte dobre czasy.

Загрузка...