Jeden z ekspedientów nazywał się Paul. Był gruby, wyglądał na jakieś 28 lat, oczy miał wielkie, wyłupiaste. Na okrągło brał prochy. Pokazał mi całą garść pigułek. Miały rozmaite kształty i kolory.
– Chcesz?
– Nie, dziękuję.
– Nie krępuj się. Weź sobie jedną.
– No… dobra.
Wziąłem żółtą.
– Biorę wszystkie jak leci – wyjaśnił. – Wiesz, jakie to cholery? Jedne chcą mi dać czadu, drugie chcą mnie przygłuszyć. A ja im pozwalam, żeby o mnie walczyły.
– To może być niebezpieczne.
– Wiem. Słuchaj, może byś wpadł do mnie po pracy?
– Mam kobitę.
– Wszyscy mamy kobity. Ja mam coś lepszego.
– Co takiego?
– Moja dziewczyna kupiła mi na urodziny maszynę do odchudzania. Pierdolimy się na niej. Chodzi w górę i w dół, w górę i w dół… Nie musimy nic robić. Maszyna odwala za nas całą robotę.
– To brzmi interesująco.
– Moglibyśmy we dwóch wykorzystać tę maszynę. Robi dużo hałasu, ale jeśli nie będziemy jej używali po 10 wieczorem, to wszystko będzie w porządku.
– No dobra… a kto włazi na wierzch?
– A co to za różnica? Ja mogę w tę, mogę w tamtą. Na wierzchu czy pod spodem. Mnie tam wszystko jedno.
– Wszystko jedno?
– Jasne! Możemy zagrać w orła i reszkę.
– Pozwól mi to przemyśleć.
– Zgoda. Chcesz jeszcze jednego procha?
– Taak. Daj jeszcze jednego z tych żółtych.
– Gdzieś tak koło fajrantu przyjdę się spytać, dobra?
– Jasne.
Zjawił się tuż przed fajrantem.
– No i co?
– Nie dam rady, Paul. W tych sprawach jestem tradycjonalistą.
– Nie masz pojęcia, co to za maszyna! Wleziesz na nią i zapomnisz o wszystkim.
– Nie. Naprawdę nie mogę.
– No trudno… Ale i tak możesz wpaść do mnie. Obejrzysz sobie moją kolekcję prochów.
– Dobra. To mogę zrobić.
Zamknąłem drzwi od podwórka. Ruszyliśmy razem w kierunku frontowego wyjścia. Mary Lou siedziała w biurze. Paliła papierosa i rozmawiała z szefem.
– Życzę panom dobrej nocy – powiedział Bud z szerokim uśmiechem…
Paul mieszkał o jedną przecznicę dalej. W piętrowym budynku, na parterze. Okna jego mieszkania wychodziły na Siódmą Ulicę.
– Oto moja maszyna.
Włączył ją.
– Patrz, jak chodzi! Patrz, jak chodzi! Jak pralka. Jedna pani z góry, ile razy mnie spotka na korytarzu, zawsze mówi tak: „Paul, ale z ciebie czyścioch. W całym domu słychać, jak robisz pranie. I to trzy albo cztery razy w tygodniu!”.
– Wyłącz ją – powiedziałem.
– Patrz! To są moje pigułki. Mam tysiące pigułek. Tysiące. Nie wiem nawet, jak się niektóre nazywają.
Paul trzymał wszystkie swoje flakony na stoliku do kawy. Stało tam jedenaście albo dwanaście flakonów o różnych kształtach i rozmiarach, wypełnionych kolorowymi pigułkami. Były piękne. Wpatrywałem się w nie, a on tymczasem otworzył jedną z butelek, wyjął z niej trzy czy cztery pigułki i połknął. Potem otworzył następną i także wyjął z niej kilka pigułek. A potem otworzył jeszcze jedną.
– Co ci, cholera, szkodzi? – zaczął znowu. – Chodź, wleziemy na maszynę.
– Innym razem. Muszę już iść.
– W porządku. Jak mnie nie chcesz wydymać, to wydymam się sam!
Zamknąłem za sobą drzwi i wyszedłem na ulicę. Usłyszałem, jak tuż po moim wyjściu ją włączył.