Pracowało się na dole, w piwnicy. Ściany były pomalowano na żółto. Pakowaliśmy damską odzież w kartonowe pudła o długości metra i szerokości trzydziestu, czterdziestu centymetrów. Wymagało to pewnej umiejętności, gdyż każdą suknię trzeba było złożyć tak, aby się w pudle nie pogniotła. Zapobiec temu miały kartonowe podkładki, wypełnianie pustej przestrzeni ligniną, a także dokładne instrukcje, jak mamy to robić. Przy wysyłkach za miasto, korzystano z usług Poczty Federalnej. Każdy z nas miał własną wagę i stempel opłaty pocztowej.
Kierownik działu wysyłkowego nazywał się Larabee. Jego zastępca nazywał się Klein. Pierwszy był szefem, drugi próbował go wygryźć. Klein był Żydem, właściciele sklepu byli również Żydami i Larabee czuł się zagrożony. Kłótnie i awantury trwały od rana do wieczora. Tak jest, do wieczora – a to dlatego, że prawdziwą zmorą tych wojennych czasów były nadgodziny. Ci u steru zawsze woleli przyjąć mniej osób i zadręczać je nadgodzinami, niż zatrudnić większą załogę, tak aby każdy mógł mniej pracować. Oferowałeś szefowi osiem godzin, a jemu zawsze było mało. A już na pewno do głowy mu nie przyszło, by odesłać cię do domu po sześciu, powiedzmy, godzinach. Miałbyś wtedy czas na myślenie.