Stanowy Urząd Zatrudnienia na Florydzie całkiem przyjemnie się prezentował. Nie był tak zatłoczony jak biuro w Kalifornii, w którym zawsze panował ścisk. Teraz ja miałem z kolei popróbować, czy uda mi się wyciągnąć szczęśliwy los. No, może trochę tylko szczęśliwszy. To prawda, że nie miałem specjalnych ambicji, ale dla ludzi bez ambicji też powinno być jakieś miejsce, lepsze niż to, które zwykle dla nich rezerwowano. No bo z jakiej, do cholery, racji, człowiek miał być zadowolony z tego, że wyrwany ze snu przez budzik, wyskakiwał z łóżka o 6.30 rano, wmuszał w siebie jakieś jedzenie, wysrał się, wysikał, umył zęby, przyczesał włosy, naużerał się z ulicznymi korkami, po to żeby dostać się tam, gdzie przysparzać miał grubszych pieniędzy komuś innemu i gdzie w dodatku oczekiwano od niego wdzięczności za to, że mu taką szansę oferowano.
Wywołano moje nazwisko. Urzędnik miał przed sobą kartę, którą wypełniłem zaraz po wejściu do biura. Opisałem w niej, w sposób nader twórczy, swój dotychczasowy staż pracy. Profesjonaliści wiedzą, jak to się robi: należy pominąć najgorsze prace, jakie się wykonywało, i drobiazgowo opisać te lepsze, nie wspominając oczywiście ani słowem o białych plamach w życiorysie – takich jak półroczny ciąg alkoholowy, życie na kocią łapę z panią, którą dopiero co wypuszczono z wariatkowa, czy nieudane małżeństwo. W takim przypadku jak mój, gdy wszystkie wykonywane uprzednio prace były raczej podłe, należało oczywiście pominąć te najpodlejsze z najpodlejszych.
Urzędnik pogrzebał w niewielkim pliku kart z ofertami, po czym wyciągnął jedną z nich.
– No proszę, mamy dla pana zajęcie.
– Tak?
– W przedsiębiorstwie oczyszczania miasta.
– W jakim charakterze?
– Śmieciarza.
– Nie chcę takiej roboty.
Wzdrygnąłem się. Wyobraziłem sobie te kupy śmieci, poranne kace, naśmiewających się ze mnie czarnych, potwornie ciężkie pojemniki i.siebie, jak wyrzyguję bebechy na skórki pomarańczy fusy po kawie, mokre, sklejone pety, gnijące skórki od bananów i zużyte tampaxy.
– O co chodzi? Uważa pan, że to zła praca? 40 godzin tygodniowo. Pewność zatrudnienia. Nawet do końca życia.
– Weź pan sobie tę robotę, a ja wezmę pańską.
Cisza.
– Do wykonywania mojej pracy potrzebne są odpowiednie kwalifikacje – wyjaśnił wreszcie. – Ja je posiadam.
– Co pan powie? Dwa lata studiowałem w koledżu. Czy od kogoś, kto ma zbierać śmiecie, wstępnie się tego wymaga?
– No to o jaką pracę panu chodzi?
– Poszperaj pan dalej w tych swoich karteluszkach.
Przejrzał kartotekę i spojrzał na mnie.
– Na razie nic dla pana nie mamy. – Podstemplował książeczkę, którą uprzednio od nich otrzymałem, i oddał mi ją. – Proszę zgłosić się za siedem dni w celu zasięgnięcia informacji o dalszych możliwościach zatrudnienia.