Miami było najdalszym punktem, do którego mogłem dojechać nie przekraczając granicy. Wziąłem ze sobą Henry Millera i próbowałem go czytać przez całą drogę. Dobry był wtedy, kiedy był dobry – i vice versa. Wypiłem flaszkę. A potem drugą i trzecią. Podróż trwała cztery dni i pięć nocy. Poza incydentem z podmacywaniem młodej brunetki, której rodzice nie chcieli już dłużej finansować studiów w koledżu, nic się właściwie nie zdarzyło. Wysiadła w środku nocy w jakiejś wyjątkowo nieurodzajnej i zimnej części kraju i zniknęła. Podróżując, zawsze cierpiałem na bezsenność; zasnąć w autobusie mogłem jedynie wtedy, gdy byłem kompletnie pijany. Tym razem nie odważyłem się wypróbować tej metody. W rezultacie przez pięć dni nie zmrużyłem oka, ani razu się nie wysrałem i wysiadłem z autobusu tak wykończony, że ledwo mogłem chodzić. Przyjechaliśmy wczesnym wieczorem. Przyjemnie było znaleźć się znów na ulicach.
POKOJE DO WYNAJĘCIA. Wszedłem po schodkach i zadzwoniłem. W takim momencie zawsze należało tak ustawić starą walizkę, aby ten, kto otworzy drzwi, jej nie zauważył.
– Szukam pokoju. Jaka jest cena?
– Sześć i pół dolara tygodniowo.
– Mogę go obejrzeć?
– Oczywiście.
Przestąpiłem próg i zacząłem wchodzić za nią po schodach. Miała około czterdziestu pięciu lat, ale jej zadek bardzo ładnie się kołysał. Wchodziłem już po schodach za tyloma kobietami i zawsze myślałem to samo: gdyby jakaś miła pani, choćby taka jak ta, zechciała się mną zaopiekować, karmić mnie ciepłym, smacznym jedzeniem, dbać o to, abym miał czyste skarpetki i gacie, to na pewno bym się nie oparł.
Uchyliła drzwi. Zajrzałem do środka.
– W porządku – powiedziałem. – Wygląda przyzwoicie.
– Jest pan gdzieś zatrudniony?
– Nie. Pracuję na własny rachunek.
– Wolno spytać, co pan robi?
– Jestem pisarzem.
– Ach tak! Napisał pan jakieś książki?
– Hmm… Nie bardzo jeszcze dojrzałem do tego, by napisać powieść. Piszę artykuły i takie krótsze rzeczy do periodyków. Właściwie nic specjalnie wartościowego, ale się rozwijam.
– No to świetnie. Zaraz dam panu klucz i wypiszę pokwitowanie.
Podążyłem za nią. Gdy schodziła na dół po schodach, jej dupa nie kołysała się już tak ładnie, jak przy wchodzeniu na górę. Patrzyłem na jej kark i wyobrażałem sobie, że całuję ją tuż za uchem.
– Nazywam się Adams – przedstawiła się. – A pan?
– Henry Chinaski.
Gdy wypisywała mi kwit, usłyszałem jakieś dźwięki dochodzące zza drzwi na lewo od nas. Zupełnie jakby ktoś piłował drewno, tyle że dłuższe rzężenia przerywały krótkie, rozpaczliwe próby łapania powietrza. Każdy z tych oddechów wydawał się ostatnim, a mimo to bolesnym mozołem wywoływał następny oddech.
– Mój mąż jest chory – powiedziała pani Adams, wręczając mi klucz i pokwitowanie, po czym się do mnie uśmiechnęła. Miała cudownego koloru oczy, piwne i roziskrzone. Odwróciłem się i poszedłem schodami na piętro.
Znalazłszy się w pokoju, przypomniałem sobie, że zostawiłem na dole walizkę. Zszedłem po nią. Gdy przechodziłem obok pokoju pani Adams, to rzężenie i łapanie powietrza stało się jeszcze głośniejsze. Zaniosłem walizkę na górę, rzuciłem ją na łóżko, zbiegłem ponownie na dół i wyszedłem w noc. Kawałek dalej, idąc na północ, znalazłem główną aleję, a przy na niej sklep spożywczy, w którym kupiłem słoik orzechowego masła i bochenek chleba. Miałem scyzoryk, mogłem użyć go do krojenia, smarowania, i w ten sposób coś zjeść.
Po powrocie do pensjonatu przystanąłem na dole w korytarzu, posłuchałem pana Adamsa i byłem już pewien, że to jest Śmierć. Po czym wróciłem na górę, do swego pokoju, otworzyłem słoik z masłem orzechowym i słuchając dochodzących z dołu odgłosów umierania, zanurzyłem w nim palce. Zlizywałem masło wprost z palców. Smakowało wspaniale. Następnie rozpakowałem chleb. Był zielony, spleśniały i miał ostry, kwaśny zapach. Jak oni mogą tu sprzedawać takie pieczywo? Co to za miejsce ta Floryda? Rzuciłem bochenek na podłogę, rozebrałem się, zgasiłem światło, naciągnąłem na siebie kołdrę i leżałem w ciemnościach, nasłuchując.